68
SOBOTA, 12 LISTOPADA, DZIEŃ SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY

Budzi mnie gorąco. W moim maleńkim pokoju hotelowym jest jak w piekarniku, czuję się, jakby ktoś żywcem wsadził mnie do pieca, i choć jest ledwo po siódmej, muszę się stamtąd jak najszybciej wydostać.

Biorę szybki prysznic, czeszę się i nakładam szminkę, narzucam płaszcz, przemykam holem, po którym wciąż kręcą się uczestnicy wczorajszej imprezy, i wychodzę na światło dnia.

Na niebie blady fiolet miesza się z błękitem królewskim – wkrótce zrobi się całkowicie jasno. Wieje orzeźwiający, przyjemnie chłodny wietrzyk. Kieruję się w stronę morza: chcę usłyszeć fale i pooddychać słonym powietrzem. Kamyki chrzęszczą pod moimi butami na zbyt wysokim obcasie, kiedy idę nad brzeg. Nie ma tam nikogo poza mną – cały hotel pewnie jest jeszcze pogrążony w głębokim pijackim śnie. Zastanawiam się, czy sama tak do końca już się obudziłam. Tańczyłam jak szalona z Alastairem przez wiele godzin i dobiegała już trzecia, gdy wturlałam się do łóżka.

Przyznaję, jeszcze nie do końca to ogarniam. Przeżywam lekkie oderwanie od rzeczywistości, które jest efektem kaca – mam wrażenie, że wszystko dzieje się klatka po klatce, prawie jakbym oglądała film z własnego życia.

Niewielkie, grzeczne fale nie sprawdzają się dla mnie. Wielkie bałwany roztrzaskujące się o brzeg lepiej przysłużyłyby się oczyszczeniu mojego umysłu.

Pomyliłam się co do Matthew Carlisle’a, co jest dla mnie ogromnym rozczarowaniem. Zaczęłam pracować nad przywróceniem dobrego imienia człowiekowi, który zupełnie na to nie zasługuje. Utrata dochodu jest oczywiście niefajna, zwłaszcza przez Bożym Narodzeniem. Ale przynajmniej się z nim nie przespałam. Z czegoś trzeba się cieszyć.

Na plaży z porannego półmroku wyłania się jakiś człowiek i zmierza w moim kierunku. Ktoś, kto też obudził się wcześniej i chce dzięki spacerowi pozbyć się kaca. To wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu, w którym postawił kołnierz, aby ochronić się przed chłodem. W swoim odrętwiałym, półsennym stanie niemal przekonuję samą siebie, że to ja go wyczarowałam. Josh.

Nasze spojrzenia się spotykają, idziemy prosto ku sobie i kiedy dzieli nas dosłownie zaledwie kilka centymetrów, zatrzymujemy się. Żadne z nas się nie uśmiecha.

– Więc? – pyta. – Co u ciebie?

Mimo że minął ponad rok, odkąd rozmawialiśmy po raz ostatni, przeskoczyliśmy wszelkie towarzyskie uprzejmości i od razu przeszliśmy do intymności, którą dzieliliśmy podczas tamtych lunchów, na których nie powinniśmy byli się spotykać. I nie mam pojęcia, jak się dowiedział, ale wie o Hugh.

– Hmm, moje małżeństwo potoczyło się dziwnym torem.

Patrzy na mnie współczująco.

– Fakt.

Mocno zaciskam usta. Jestem zawstydzona.

– Nie śledziłem cię – mówi – ale nie przestałem myśleć o tobie i od czasu do czasu… zaglądam na twój profil na Facebooku. Czasami nie potrafię się wręcz od tego powstrzymać.

Wzruszam ramionami.

– A jak się mają twoje sprawy?

– Tak samo.

– Twoja żona nadal cię nie rozumie?

– Nie.

– Przykro mi. – Po tych słowach żarliwie dodaję: – Przepraszam. To przez poczucie winy.

– Nie zrobiłaś niczego złego.

To nieprawda.

– Ciągle się zastanawiam, czy to moja wina, że Hugh odszedł. Może podświadomie wiedział, że go zdradzałam. Bo go zdradzałam, mimo że nigdy do niczego nie doszło, ty i ja niczego nie zrobiliśmy.

Silny podmuch wiatru uderza we mnie, niosąc ze sobą kropelki morskiej wody, ale ja nie ruszam się z miejsca. Odczuwam wielką ulgę, że spotkałam się z Joshem twarzą w twarz, że rozmawiamy teraz o tym.

– Mogę cię o coś spytać? Gdybyś nie miała męża i gdybym ja nie był żonaty, rozważyłabyś…

Zastanawiam się nad tym, naprawdę to rozważam.

– Nie jestem pewna, czy nasze temperamenty do siebie pasują. – Chyba nie byłabym w stanie zdobyć się na taką szczerość bez dystansującego efektu kaca. – Ale element fizyczny, to przyciąganie czy jakkolwiek chcesz to nazwać, to było… silne.

Coś rozbłysło w jego oczach.

– Owszem, było. – Potem dodaje: – Nadal jest. Przynajmniej w moim przypadku.

– W moim też – przyznaję cicho.

– No dobra… – Głośno przełyka ślinę. – Co więc cię powstrzymuje?

Niewiele. Już przecież straciłam małżeństwo.

– Twoja żona.

– Chcesz, żebym ją zostawił?

– Jezu, nie! Wręcz przeciwnie.

Być może to przez rozczarowanie w następstwie rewelacji na temat Matthew Carlisle’a. Poznanie prawdy na jego temat tuż po tym, jak zobaczyłam te zdjęcia Hugh, skłania mnie do myślenia, że monogamia to przegrana sprawa. Wygląda na to, że chyba nikt nie jest w stanie jej przestrzegać. Nie Hugh, nie Matthew, nie Josh i może nawet nie Tim.

Odnoszę wrażenie, jakby wszystko obróciło się w proch i – w tym momencie – wydaje mi się, że mam naprawdę niewiele do stracenia. Poza możliwością uznawania samej siebie za przyzwoitą osobę. Ale to chyba już nie wystarczy, by mnie powstrzymać.

Kiedy zaczęłam fantazjować na temat Josha, w swoim szaleństwie liczyłam na coś magicznego, co sprawi, że znikną wszystkie te niewygodne rozważania etyczne. Lecz nic tego nie załatwi. Jeśli tego właśnie chcę, to do mnie, osoby dorosłej, należy podjęcie dorosłej decyzji.

– W każdym życiu robimy jakieś rzeczy, które nie są zgodne z naszym kręgosłupem moralnym – mówię. – Prawda?

– Zgadza się – przytakuje nieufnie.

– Robimy rzeczy, o których wiemy, że nie powinniśmy ich robić, ponieważ jesteśmy słabi i kierują nami nasze pragnienia.

Mruży oczy, starając się zrozumieć mój tok myślenia.

– Josh. – Zwracam się teraz do niego surowym tonem. – Nie waż się już więcej mówić o tym, że ją zostawisz. Nie możesz jej zostawić. I to musi być ograniczone czasowo. Tylko w ten sposób pozwoli mi na to moje sumienie. Do końca roku, potem to musi się zakończyć.

– Co masz na… Amy, o czym ty mówisz?

– Wtorek wieczór. Londyn. Zarezerwuj pokój.