83
ŚRODA, 7 GRUDNIA, DZIEŃ OSIEMDZIESIĄTY SZÓSTY

Na Heathrow stajemy w kolejce do kontroli i… O nie! Są tam setki ludzi tkwiących w długich, wijących się liniach, które ciągną się i ciągną, i zawracają.

– Sofie? – pytam słabym głosem.

Jest niezwykle blada, niemal zielona. Zgięła się wpół pod wpływem skurczów i teraz ludzie patrzą na nas. Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie mogłaby usiąść? Miejsce, gdzie mogłabym ją przechować, zanim dotrzemy do stanowiska kontroli? Niczego takiego nie widzę.

A co, jeśli Sofie zemdleje? Albo zasłabnie? A co, jeśli nie wpuszczą jej na pokład samolotu?

– Mamo – szepcze Neeve – daj jej coś przeciwbólowego.

Jeszcze na to za wcześnie. Boję się, że jeżeli podam jej za dużo tabletek, mogą zbytnio rozrzedzić krew i wtedy może pojawić się ryzyko krwotoku.

– Wytrzymasz? – pytam Sofie. – Jak tylko przez to przejdziemy, w hali odlotów będziesz mogła się położyć, zanim wsiądziemy do samolotu.

– W porządku.

Wleczemy się przez męczące dwadzieścia minut, zanim docieramy do stanowiska kontroli.

– Jak by to było, gdyby Sofie musiała załatwić to sama? – pyta Neeve cicho. – Gówniana sprawa.

Pech chciał, że Sofie zapikała podczas przechodzenia przez lotniskowy skaner, i zaprowadzono ją do kabiny z pleksiglasu, gdzie została poddana bardziej szczegółowej kontroli. Mam ochotę wyć: czy my kiedykolwiek dotrzemy do domu?

Pomyślnie przechodzi tę dodatkową kontrolę i kiedy wszystkie mamy to już za sobą, zmierzamy do hali odlotów. Odległości na lotnisku wydają się dzisiaj wyjątkowo wielkie – powinnam była zarezerwować wózek z silnikiem. Zawsze wydawało mi się, że czułabym się zażenowana, gdyby ktoś zobaczył mnie w takim pojeździe, ale teraz dałabym wszystko, żeby siedzieć w wózku i trąbiąc, powoli sunąć obok ludzi, którzy idą prawie tak szybko, jak ja jadę.

– Potrzebujemy wózka bagażowego – oznajmia Neeve. – Posadzimy Sofie na nim. Wypatruj wolnego wózka.

Ale zanim znajdujemy wózek, docieramy do hali odlotów.

– Dwadzieścia pięć funciaków za osobę! – mamrocze Neeve, kiedy podaję jej moją kartę kredytową. – Kolejne siedemdziesiąt pięć funtów poszło. To wszystko to jedna wielka bzdura!

– Cicho – mówię. – Właź.

Sofie zwija się w kłębek na dwuosobowej kanapie, kładzie stopy na moich kolanach, a ja przykrywam ją swoim płaszczem. Neeve wyrusza na łowy, żeby zebrać darmowe rzeczy o wartości dwudziestu pięciu funtów, ja zaś snuję katastroficzne wizje. A jeśli nie wpuszczą Sofie na pokład samolotu? Serio, co my wtedy zrobimy?

O Boże, jakaś władcza jędza w butach na wysokim obcasie przyszła mnie ochrzanić.

– Wszystko w porządku? – Wskazuje na kupkę kości, którą jest Sofie.

– Nastoletnia córka – wyjaśniam z pewnym siebie uśmiechem. – Mocne bóle miesiączkowe. Chce jak najszybciej dotrzeć do domu i do termoforu.

– Nie wolno opierać butów na meblach.

– Nie są na meblach. Leżą na moich kolanach.

– Mamo – mówi Neeve. – Zwędziłam tyle herbatników, że możemy otworzyć sklep. Na tablicy pojawił się napis „Przejdź do bramki”. Chodźmy.

Dostrzegam porzucony wózek bagażowy. Neeve i ja namawiamy Sofie, żeby wraz ze swoją walizką wpakowała się na niego. Ja pcham ją, a Neeve ciągnie nasze bagaże.

– Kiedyś będziemy się z tego śmiać – stwierdza.

Być może.

Gdy przy bramce czekam na wejście na pokład samolotu, mam wrażenie, jakby coś wypalało mi dziury w wyściółce żołądka. Pewnie wygląda już jak belgijska koronka. Pocę się z nerwów, kiedy przekazuję nasze karty pokładowe do sprawdzenia. Steward obrzuca Sofie uważnym spojrzeniem, ale zostajemy przepuszczone.

Sadzamy ją przy oknie, a moje ciało jest napięte niczym stalowa lina okrętowa, gdy samolot kołuje, a potem ustawia się w kolejce. W końcu – na szczęście – koła odrywają się od płyty lotniska. Żadna z nas się nie odzywa, kiedy samolot wznosi się coraz wyżej, i dopiero gdy rozlega się sygnał, że można już rozpiąć pasy bezpieczeństwa, Neeve i ja pozwalamy sobie na długie i głośne wydechy, a potem odwracamy się do siebie i obdarzamy nawzajem niepewnymi uśmiechami.