Budzę się nagle. Wszystko wokoło jest pogrążone w ciemnościach, a ja zastanawiam się, co mnie obudziło. Przez głowę przelatują mi źródła moich stałych zmartwień: Hugh, Sofie, pieniądze, Kiara, Neeve, tata, mama, Josh… Potem dociera do mnie, że chodzi o Marcię. Znowu. Poczucie winy jest naprawdę dotkliwe. Nie jestem stworzona do tego, by być tą drugą kobietą.
Nie widziałam Josha od niemal dwóch tygodni – nie spotkaliśmy się tydzień temu, kiedy Sofie była w Londynie, ale będę z nim jutro. Albo raczej – jak dowodzi szybki rzut oka na zegar – później dzisiejszego dnia.
Josh i ja spędziliśmy razem trzy wtorki w hotelu, gdzie wszystkie moje smutki są odkładane na później. Mój skomplikowany żal w stosunku do Hugh rozprasza się na te kilka godzin, a ja zatracam się w Joshu i w tym, jak bardzo on mnie pragnie. Podczas tych godzin moje poczucie winy wobec Marcii znika, ale jak tylko znów jestem sama – czyli przez większość czasu, bo widuję Josha tylko przez marne sześć godzin w tygodniu – ono wraca i często budzi mnie w środku nocy.
To, co robię Marcii, jest złe pod wszelkimi względami.
Zdrada Richiego albo – co znacznie gorsze – te zdjęcia Raffie Geras z Hugh przypominają mi, że robię Marcii to samo, co tamte kobiety zrobiły mnie.
Teoretycznie to Josh powinien zachować lojalność wobec Marcii – ja nie jestem jej nic winna – ale życie nie jest takie proste. W rzeczywistości, kiedy mężczyźni zdradzają, to kobiety są obwiniane: żona za to, że nie jest wystarczająco seksowna, a zdzirowata flądra za to, że poluje na faceta, który „należy” do innej.
Mój plan zakładał, że będę to ciągnąć do końca roku. Jutrzejszy wieczór – albo właściwie już dzisiejszy – będzie przedostatnim razem, kiedy wybiorę się do Londynu przed Bożym Narodzeniem. Zostały mi więc tylko dwie noce z Joshem. I wcale nie chcę, żeby to się skończyło.
– Josh?
– Pokutnico?
– Następny wtorek będzie ostatnim wtorkiem, kiedy jestem w Londynie przed Bożym Narodzeniem. Nie przylecę tu aż do dziesiątego stycznia.
– Jak to? – Siada na łóżku.
– Wtorek za dwa tygodnie przypada na dwudziesty siódmy grudnia, a kolejny na trzeci stycznia. Nie ma sensu, żebym wtedy przylatywała do Londynu, bo i tak nikogo tu nie będzie.
Josh robi obliczenia.
– Więc nie zobaczymy się przez trzy tygodnie?
Teraz powinnam przypomnieć mu o wyznaczonym przeze mnie terminie, upływającym wraz z końcem roku, ale tego nie robię.
– Nie podoba mi się to – oznajmia. – Ciężko mi już z tym, że widuję cię tylko raz na tydzień.
Czuję to samo.
– Wyjedź gdzieś ze mną – mówi nagle. – Mam na myśli okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Na kilka dni.
Nie odrzucam tego pomysłu od razu.
– Gdzie?
– A gdzie miałabyś ochotę pojechać?
– A gdzie ty byś pojechał? – Jestem tego ciekawa.
– Uwielbiasz ubrania. Może wybralibyśmy się do jednej z tych stolic mody? Do Mediolanu?
Czuję się zaskakująco poruszona, ale muszę się roześmiać.
– Mediolan przeraziłby mnie kompletnie.
– Paryż? – Gwałtownie kręcę głową, a on mówi: – Zbyt romantyczny dla mojej małej Pokutnicy?
– Zbyt oklepany.
Coś zmienia się w jego wyrazie twarzy. Wygląda na wkurzonego. Tylko trochę. Ale…
– A gdzie ty byś chciał pojechać? – pytam szybko.
– Lubię miejsca z historią. Berlin jest ciekawy. Nigdy nie byłem w Wenecji…
– Nie pojedziemy do Wenecji.
– Banał?
– Banał.
– Może Sankt Petersburg?
– Wykluczone. Bo Putin.
– Lake District?
– Nigdzie w Wielkiej Brytanii. – Tego jestem pewna. – I tak już czuję się fatalnie w stosunku do twojej żony, więc nie będziemy ryzykować tego, że może zobaczyć nas ktoś z jej znajomych.
– Więc które miejsce nie jest dla ciebie zbyt oklepane i zbyt romantyczne, no i nie w Wielkiej Brytanii?
Nic nie przychodzi mi do głowy.
– Czy jest jakieś miejsce, do którego zawsze chciałaś się wybrać? Musi przecież istnieć coś takiego.
Owszem, istnieje.
– Serbia.
Wybucha śmiechem, ale po chwili gwałtownie milknie.
– O Boże, ty mówisz poważnie.