85
WTOREK, 13 GRUDNIA, DZIEŃ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DRUGI

Budzę się nagle. Wszystko wokoło jest pogrążone w ciemnościach, a ja zastanawiam się, co mnie obudziło. Przez głowę przelatują mi źródła moich stałych zmartwień: Hugh, Sofie, pieniądze, Kiara, Neeve, tata, mama, Josh… Potem dociera do mnie, że chodzi o Marcię. Znowu. Poczucie winy jest naprawdę dotkliwe. Nie jestem stworzona do tego, by być tą drugą kobietą.

Nie widziałam Josha od niemal dwóch tygodni – nie spotkaliśmy się tydzień temu, kiedy Sofie była w Londynie, ale będę z nim jutro. Albo raczej – jak dowodzi szybki rzut oka na zegar – później dzisiejszego dnia.

Josh i ja spędziliśmy razem trzy wtorki w hotelu, gdzie wszystkie moje smutki są odkładane na później. Mój skomplikowany żal w stosunku do Hugh rozprasza się na te kilka godzin, a ja zatracam się w Joshu i w tym, jak bardzo on mnie pragnie. Podczas tych godzin moje poczucie winy wobec Marcii znika, ale jak tylko znów jestem sama – czyli przez większość czasu, bo widuję Josha tylko przez marne sześć godzin w tygodniu – ono wraca i często budzi mnie w środku nocy.

To, co robię Marcii, jest złe pod wszelkimi względami.

Zdrada Richiego albo – co znacznie gorsze – te zdjęcia Raffie Geras z Hugh przypominają mi, że robię Marcii to samo, co tamte kobiety zrobiły mnie.

Teoretycznie to Josh powinien zachować lojalność wobec Marcii – ja nie jestem jej nic winna – ale życie nie jest takie proste. W rzeczywistości, kiedy mężczyźni zdradzają, to kobiety są obwiniane: żona za to, że nie jest wystarczająco seksowna, a zdzirowata flądra za to, że poluje na faceta, który „należy” do innej.

Mój plan zakładał, że będę to ciągnąć do końca roku. Jutrzejszy wieczór – albo właściwie już dzisiejszy – będzie przedostatnim razem, kiedy wybiorę się do Londynu przed Bożym Narodzeniem. Zostały mi więc tylko dwie noce z Joshem. I wcale nie chcę, żeby to się skończyło.

– Josh?

– Pokutnico?

– Następny wtorek będzie ostatnim wtorkiem, kiedy jestem w Londynie przed Bożym Narodzeniem. Nie przylecę tu aż do dziesiątego stycznia.

– Jak to? – Siada na łóżku.

– Wtorek za dwa tygodnie przypada na dwudziesty siódmy grudnia, a kolejny na trzeci stycznia. Nie ma sensu, żebym wtedy przylatywała do Londynu, bo i tak nikogo tu nie będzie.

Josh robi obliczenia.

– Więc nie zobaczymy się przez trzy tygodnie?

Teraz powinnam przypomnieć mu o wyznaczonym przeze mnie terminie, upływającym wraz z końcem roku, ale tego nie robię.

– Nie podoba mi się to – oznajmia. – Ciężko mi już z tym, że widuję cię tylko raz na tydzień.

Czuję to samo.

– Wyjedź gdzieś ze mną – mówi nagle. – Mam na myśli okres między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem. Na kilka dni.

Nie odrzucam tego pomysłu od razu.

– Gdzie?

– A gdzie miałabyś ochotę pojechać?

– A gdzie ty byś pojechał? – Jestem tego ciekawa.

– Uwielbiasz ubrania. Może wybralibyśmy się do jednej z tych stolic mody? Do Mediolanu?

Czuję się zaskakująco poruszona, ale muszę się roześmiać.

– Mediolan przeraziłby mnie kompletnie.

– Paryż? – Gwałtownie kręcę głową, a on mówi: – Zbyt romantyczny dla mojej małej Pokutnicy?

– Zbyt oklepany.

Coś zmienia się w jego wyrazie twarzy. Wygląda na wkurzonego. Tylko trochę. Ale…

– A gdzie ty byś chciał pojechać? – pytam szybko.

– Lubię miejsca z historią. Berlin jest ciekawy. Nigdy nie byłem w Wenecji…

– Nie pojedziemy do Wenecji.

– Banał?

– Banał.

– Może Sankt Petersburg?

– Wykluczone. Bo Putin.

– Lake District?

– Nigdzie w Wielkiej Brytanii. – Tego jestem pewna. – I tak już czuję się fatalnie w stosunku do twojej żony, więc nie będziemy ryzykować tego, że może zobaczyć nas ktoś z jej znajomych.

– Więc które miejsce nie jest dla ciebie zbyt oklepane i zbyt romantyczne, no i nie w Wielkiej Brytanii?

Nic nie przychodzi mi do głowy.

– Czy jest jakieś miejsce, do którego zawsze chciałaś się wybrać? Musi przecież istnieć coś takiego.

Owszem, istnieje.

– Serbia.

Wybucha śmiechem, ale po chwili gwałtownie milknie.

– O Boże, ty mówisz poważnie.