90
WTOREK, 27 GRUDNIA

Kiedy podchodzimy do lądowania, budzę się. Przespałam niemal całą drogę z Dublina. Lotnisko w Belgradzie wygląda jak miejsce, którego można byłoby spodziewać się w powojennym thrillerze szpiegowskim: ponury szary budynek, napisy wykonane cyrylicą i śnieg wirujący w powietrzu.

Buzują we mnie emocje: wyczekiwanie i niepokój.

Nagły powrót Hugh wprawił mnie w solidny szok. Jestem wstrząśnięta. Ale rozmówiłam się ostro sama ze sobą: ta wycieczka jest czymś, czego pragnęłam od dawna, i powinnam spróbować się nią cieszyć. Owszem, może to nie najlepsza pora, lecz jest, jak jest.

Pytanie, które nęka mnie od dwóch dni, brzmi: Czy Josh powinien się dowiedzieć o Hugh? Raczej nie. Ściślej mówiąc, przez te trzy dni, kiedy będę z Joshem, wolę nie wiedzieć, że Hugh wrócił.

Coś, co strasznie mnie dręczy, to kwestia, gdzie ulokować Hugh: tak naprawdę to nie powinien spać w naszym łóżku, ale dziewczynki są tak zachwycone jego powrotem, że odesłanie go do Carla wywołałoby u nich nieopisaną rozpacz. Więc przez ostatnie dwie noce Hugh spał w naszej sypialni na podłodze.

To jakieś szaleństwo.

O wpół do czwartej rano, gdy wyruszałam na lotnisko, powiedziałam mu: „Połóż się teraz w łóżku”. Ale on tylko pokręcił głową. „Tu mi dobrze”. To wyraźnie jest jakaś forma samoumartwiania się z jego strony.

„Wyglądasz pięknie”. Jego głos brzmiał niezwykle smutno.

To sprawiło, że poczułam się niezręcznie. Rzecz w tym, że poszłam na całego ze swoim wyglądem. To będzie pierwszy raz, kiedy Josh i ja obudzimy się obok siebie, a ja nie zamierzam spać w makijażu. Jednakże, żeby zniwelować ewentualny szok o poranku, zrobiłam sobie sztuczne rzęsy i zafundowałam lekką opaleniznę, wysępiłam też od Neeve perłowy krem do twarzy.

Owszem, Josh widział mnie nagą i wtedy, gdy byłam najbardziej bezbronna, ale są pewne granice.

Pora wysiąść z samolotu. Zbieram swoje rzeczy. Neeve, choć o tym nie wie, pożyczyła mi zestaw czapka–szalik–rękawiczki, ten z wyszywanymi kwiatami. Od Derry, w ramach jej wkładu w sprawę, mam parkę ze sklepu Mr & Mrs – granatowa kurtka z kapturem obszytym niebieskim futerkiem. Prawdziwym futerkiem. Tak, wiem. Ale przecież musi mi być ciepło i chcę dobrze wyglądać, i jeśli miałabym teraz zmagać się z jeszcze jednym dylematem moralnym, głowa chybaby mi eksplodowała.

W mojej walizce królują głównie komplety bielizny. W przeciwieństwie do tego, jak to jest w większości związków, dopiero teraz wytaczam ciężkie działa. Na Asosie mieli te śliczne majteczki w stylu lat pięćdziesiątych szyte na wzór cudowności od Dolce & Gabbana – wysoka talia, koronki i jedwab, z wszytym pasem do pończoch – i pasujące staniki, czyli takie fatałaszki, które zakłada się tylko po to, by je szybko z ciebie ściągnięto.

Kieruję się do kontroli paszportowej – i oto on, ze zmrużonymi oczami lustruje tłum, który już przez nią przeszedł. Dostrzega mnie. Nie uśmiecha się, ale skupia na mnie swoje badawcze spojrzenie, kiedy idę w jego stronę.

Staję przed nim i pochylam twarz ku jego twarzy.

Ściska mnie za ramię, tak mocno, że aż zabolało.

– Pokutnico. – Jego głos brzmi nisko i namiętnie.

– Hej.

Chwyta mnie dłonią za tył głowy i składa szybki, niepewny pocałunek na moich ustach.

– Chrzanić to – mówi po chwili i całuje mnie znowu – tym razem mocno i namiętnie.

Teraz film, w którym występujemy, to klasyk z czasów drugiej wojny światowej, a ja witam ukochanego wracającego z frontu.

Odsuwamy się od siebie i tylko patrzymy. Serce łomocze mi w piersi i odczuwam mrowienie w opuszkach palców.

– Powinniśmy jechać – oznajmia. A potem dodaje, niemal warcząc: – Póki jeszcze jestem w stanie.

Bierze moją walizkę pełną bielizny, swój bagaż, czyli czarną nylonową torbę podróżną, ma przerzucony przez ramię, i wychodzimy w wirujący śnieg. O rany, to nadzwyczajne zimno, bolesne oddychanie. Boskie uczucie.

– Samochód stoi niedaleko. – Josh nie ma czapki ani rękawiczek, a jego wierzchnie odzienie nie jest ocieplane – to po prostu czarny wełniany płaszcz marki Crombie.

– A więc to prawda, że wy, ludzie pochodzący z Newcastle, nie odczuwacie zimna – stwierdzam.

– Ja przynajmniej noszę szalik. Za długo już mieszkam na południu, mięczak się ze mnie robi. Oto i nasz samochód.

Z lotniska wyprowadzają nas mapy Google na jego komórce i w zawrotnym tempie docieramy do drogi prowadzącej na południe.

– Według GPS-u do Jagodiny powinniśmy dotrzeć o czternastej trzydzieści trzy – wyjaśnia. Po czym pyta: – Dobrze się czujesz?

– Mhmm. Tylko, że to wszystko jest dziwne, prawda?

– To przychodzi falami.

W porządku. To oznacza, że pojawią się okresy normalności.

– Jadłaś coś?

– W samolocie.

– Mam tu torbę z różnymi rzeczami… chipsy i takie tam. Po drodze będziemy mijać stacje benzynowe. Jeśli będziesz chciała, żebym się zatrzymał, to po prostu powiedz.

Uśmiecham się. Został ostrzeżony o moim wrażliwym pęcherzu.

Włączył składankę z serbską muzyką, a ja podziwiam mijany krajobraz. To jest porządna zima i porządny wiejski krajobraz: ciche pola przykryte białą pierzynką, odległe gospodarstwa z ośnieżonymi dachami, prawie zero reklam, a jeśli już jakieś dostrzegam, to z tekstem zapisanym cyrylicą.

Trafiłam do kolejnego filmu – tym razem jest to eksperymentalne kino europejskie, być może coś o rozpadzie Jugosławii.

Z zewnątrz muzeum wygląda jak „prawdziwe” muzeum, ale jakby skurczone. Jest mniejsze, budynek ma bladożółte ściany i przypomina mi przepiękny tort. Kiedy Josh parkuje samochód, ja nieruchomieję pod wpływem doniosłości tej chwili.

– Nie mogę uwierzyć w to, że tu jestem. Wpatrywałam się w zdjęcie tego budynku od lat i pragnęłam tu przyjechać, a teraz naprawdę tu jestem.

– Ale musisz wysiąść – karci mnie lekko. – To raczej nic ci nie da, jeśli będziesz tylko siedzieć w samochodzie.

Znająca język serbski koleżanka Josha zadzwoniła wcześniej, więc Marja, kobieta, która mówi trochę po angielsku, oczekuje nas. Nie wiem, co dokładnie powiedziała jej ta znajoma Josha, lecz to musiało być coś dobrego, bo przygotowano dla mnie osobną salę. Ależ te obrazy są piękne na żywo!

– Szkoda, że nie mogę wejść do wnętrza obrazu i w nim zamieszkać.

– Co w tych pracach podoba ci się tak bardzo? – pyta Josh.

– Po części kolory. – Niemal wszystkie są jakimiś odcieniami błękitu. – Szykowna Petra twierdzi, że to jest pospolite, ale serce nie sługa, prawda?

– Zgadza się. – Jego spojrzenie jest znaczące.

– Podoba mi się tematyka tych obrazów. – To sceny z życia wiejskiego, często z niebieskimi drzewami i niebieskimi kwiatami. Większość z nich sprawia nieco halucynogenne wrażenie. – Sama nie wiem, Josh. Chodzi o to, jak się dzięki nim czuję.

– Czyli jak?

– Szczęśliwa i bezpieczna. – Boże, gdybym tak mogła mieć jeden na własność. Może uda mi się kupić reprodukcję w sklepie z pamiątkami.

Okazuje się jednak, że sklep ma w ofercie tylko przypadkowo zebrane karty i na żadnej z nich nie widnieje malowidło mojej artystki.

Nie mam pojęcia, czy to pytanie może obrazić, ale przyjechałam z tak daleka, że szaleństwem byłoby się tego nie dowiedzieć.

– Marjo, czy można… kupić od muzeum jeden z obrazów Dušanki?

Z żalem kręci głową.

– Własność narodu.

Oczywiście. Cholera.

– Ale w galerii w Belgradzie mają coś na sprzedaż.

Słodki Jezu! Ten przypływ adrenaliny! To jakby ktoś powiedział, że Selfridges rozdaje za darmo wszystkie swoje produkty Toma Forda.

– Adres? Masz go? – (Ze wstydem przyznaję, że kiedy jestem w towarzystwie osób niemówiących zbyt dobrze po angielsku, niechcący kopiuję ich składnię). – A cena? Znasz ją?

– Adres znam. Ale cena? – Wzrusza smutno ramionami. – Nie znam.

Tak czy siak! Obracam się do Josha, prawie podskakując z podekscytowania.

– Jeśli są na sprzedaż w galerii w Belgradzie, może zwykłych ludzi na nie stać. Nie jak obrazy van Gogha, które kosztują tyle, że mógłbyś za to kupić cały kraj, i trzeba je trzymać w podziemnym skarbcu w Japonii.

Josh śmieje się łagodnie.

– Tak. – Potem zwraca się do Marji: – Możesz podać nam adres galerii?

Jeśli nic nie kupię przez cały przyszły rok i zdobędę trzech nowych klientów… Już robię obliczenia, zastanawiając się, na jaki wydatek mogę sobie pozwolić.

Z wdzięcznością wciskam Marji pudełko czekoladek Butler’s, a później Josh i ja ruszamy w drogę do Belgradu.