96

Idę na górę do pokoju Kiary i zostaję tam, aż dobiega mnie dźwięk drzwi wejściowych zamykających się za Hugh, a potem warkot jego odjeżdżającego samochodu – zostaję sama w domu ziejącym pustką.

Ból emocjonalny nikogo nie zabije, to już wiem. Owszem, jest nie do zniesienia, ale jakoś przeżyję. Czas wyleczy moje rany. Lecz muszę przez to przejść sekunda po sekundzie.

Mam ochotę wdrapać się do łóżka i spać przez tydzień, ale jedyne, co czuję w swojej sypialni, to zapach Hugh, więc zmieniam pościel i nastawiam pranie. Kładę się w odświeżonym łóżku, zamykam oczy i wyczekuję zbawiennej ucieczki w sen, lecz w głowie ciągle przelatują mi obrazy Hugh. Raz po raz widzę, jak wchodzi do domu z tym swoim wielkim plecakiem, zalewa się łzami i błaga mnie… Boli mnie łokieć po tym, jak mu przywaliłam.

Te obrazy w mojej głowie nie przestają się pokazywać. Mam wrażenie, jakbym była w jakimś strasznym filmie.

Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się za szybko. Przedawkowałam chyba „złą” adrenalinę – być może jestem w jakimś szoku.

Mój telefon wibruje, co oznacza nadejście esemesa. To Derry – chyba już ze dwudziesty raz. Chce koniecznie o wszystko mnie wypytać, ale ja już dłużej nie wytrzymam w mojej rzeczywistości.

Odpisuję jej: „Masz jakieś pigułki nasenne?”.

Odpowiada niemal natychmiast: „A czy niedźwiedzie srają w lesie? Już jadę”.

Pojawia się u mnie dosłownie w kilka minut z nadzieją, że w zamian za tabletki zdam jej pełną relację.

– Nie, Derry, jestem w okropnym stanie. Prawie nie spałam zeszłej nocy…

– Ale Hugh wró…

– Wiem. Derry, proszę… – Łzy spływają mi na ręce. – Nie teraz. Daj mi jakieś tabletki. Potrzebuję zapomnienia.

– Zapomnienia? Jakiego zapomnienia?

– Tymczasowego.

– Sama nie wiem… – Przygląda mi się z zaniepokojeniem. – Dam ci tylko dwie.

Nie ma szansy, żebym przedawkowała, ale nie mam siły, żeby się z nią kłócić. Dwie będą musiały mi wystarczyć.

Łykam jedną i mam wrażenie, jakby ktoś przywalił mi w łeb: natychmiast zapadam się w ciemność. W środku nocy wraca mi powoli świadomość, więc zażywam drugą tabletkę.

Minęło dwadzieścia pięć godzin. O dwadzieścia pięć godzin jestem bliższa temu, że znów poczuję się dobrze. Czeka mnie jakaś masakryczna liczba takich dwudziestopięciogodzinnych epizodów do przeżycia, ale to jest już jakiś początek.

Mój telefon pęka w szwach od zaproszeń na imprezy sylwestrowe – wieczór, którego zawsze nienawidziłam. Teraz, kiedy znów jestem trendy, ta okazja wydaje mi się jeszcze mniej atrakcyjna. Przeraża mnie myśl o tych wszystkich ciekawskich osobach, które się do mnie przyczepią, chcąc wyciągnąć ode mnie informacje na temat statusu mojego małżeństwa – pod przykrywką składania mi gratulacji.

Zostaję w domu i poza telefonem od Josha nie odbieram żadnych innych połączeń.

Nowy Rok spędzam na robieniu różnych rzeczy w domu. Przepełnia mnie lęk przed nadejściem drugiego stycznia, czyli dnia, w którym Hugh i ja mamy powiedzieć dziewczynkom, że on „na razie” jeszcze się do nas nie wprowadzi z powrotem.