106
PIĄTEK, 3 LUTEGO

Steevie i ja nie kontaktowałyśmy się od tamtego wieczoru, kiedy złożyła mi niezapowiedzianą wizytę – nasza przyjaźń jest już pewnie skończona. Po trzydziestu latach.

To zakończenie wydaje się dziwne, poszarpane i nieprzyjemne i wiem, że jeśli wpadnę na nią, będzie to piekielnie niezręczna sytuacja. Przeszkodą nie do pokonania dla nas okazało się to, że nie zgadzałyśmy się – nie potrafiłyśmy się zgodzić – w kwestii niewiernych mężów. Steevie ma swój zestaw reguł: po zadaniu Lee konkretnego bólu przyjęłaby go z powrotem, gdyby on tego chciał. Ale moja zasada – a nie wiedziałam, że ją mam, dopóki nie znalazłam się w tej sytuacji – jest taka, że nie mogę dać Hugh kolejnej szansy. Ja nie „postanowiłam”, że tak właśnie będzie, po prostu taka jestem.

Szkoda, że Steevie tego nie zaakceptowała. Boli mnie to i czuję się tym urażona. Lecz przynajmniej obstaję przy swoim. To daje mi niejaką ulgę.

Chociaż straciłam drugi ważny związek – najpierw z Hugh, potem ze Steevie – zupełnie nie wierzę w astrologię: nawet nie spojrzałabym na swój horoskop, ale czy to możliwe, że w moim kosmogramie jest coś, co wskazuje, że teraz trwa jakiś mój „czas zakończenia”?

À propos zakończeń, właśnie zapikał mój telefon, a to oznacza, że dostałam esemesa. Jedno słowo: „Kabul?”.

Od wtorkowego wieczoru Josh pisze do mnie esemesy z propozycjami miejsca na krótki wypad – każde z nich stosownie ponure dla mojej pokutniczej wrażliwości. Pewnie usiłuje być zabawny, ale ton jego wiadomości jest raczej pasywno-agresywny niż pogodny.

Alastair podnosi wzrok znad swojego monitora.

– Wszystko w porządku?

– Kolejna propozycja Josha na walentynkowy weekend, która nie zostanie zrealizowana.

– Niech zgadnę. Aleppo?

– Blisko. Kabul.

– Chryste, ależ on jest zabawny. Dzisiaj mamy… trzeci lutego? Lepiej, żeby wskoczył na stronę z ofertami last minute, i to żwawo. Ja zarezerwowałem swój miniwypad do Nicei już kilka tygodni temu, a nie mam dziewczyny.

– Zamknij się, proszę – mamroczę. Po chwilę mówię: – Przepraszam.

– Nie musisz za nic przepraszać – oznajmia radośnie. – W twoim opłakiwaniu związku przechodzisz właśnie fazę gniewu.

Wolałabym, żeby przestał mi to mówić.

– Przeszłaś już wyparcie i negocjacje. Musisz jeszcze tylko zaliczyć depresję, a potem osiągniesz stan akceptacji.

– To tak nie działa i wszyscy o tym wiedzą. Przeskakuje się przypadkowo z jednej fazy do innej. Ja tak będę skakać całymi latami. Nie potrafię sobie wyobrazić, że miałabym znów poczuć się dobrze.

– Poczujesz się. Opłakiwanie związku to pewien proces.

W tym momencie trudno mi w to wierzyć.

– Jedyne, co mnie uszczęśliwiało, to był Josh – przyznaję. – A teraz nawet to się pochrzaniło. Ta jego gadka o tym, że zostawi Marcię i że ja mam się przenieść do Londynu. To jakieś szaleństwo.

– Ale co twoim zdaniem powinno się wydarzyć? To miało się tak ciągnąć w każdy wtorek, przez całe lata?

– Nie. Prędzej czy później nasza relacja dobiegłaby końca.

– Może to tylko koniec początku – podpowiada.

Jakoś tego nie widzę.

– Cały ten przewrót… To byłoby okropne dla wszystkich.

Powiedziałam Joshowi, że wykorzystamy ten tydzień na zastanowienie się nad tym, czego oczekujemy od siebie nawzajem. Ale tak naprawdę miałam na myśli to, że powinien przestać świrować. Ja już wiem, czego chcę: nic poważnego ani żadnych głębokich przemyśleń. Tylko zabawy. I – owszem – namiętnego seksu.

Być może u innych ludzi, którzy mają romans, to wygląda inaczej, może ich więzi są autentyczne i wykraczają poza gorący seks. Może naprawdę się w sobie zakochują i zmieniają dla siebie swoje życie: rzucają pracę, przenoszą się do innego miasta, rozbijają rodziny.

Ale ja nie kocham Josha, a Josh – mimo tego, co tam sobie wmawia – nie kocha mnie. Podejrzewam, że pogrywa mną, i to w sposób, którego nie rozumiem. Jedyne, co wiem na pewno, to to, że nie chcę, by to się skończyło, bo bez Josha nie mam niczego. Choć to nieprawda, i czuję się winna już przez samo to, że tak pomyślałam – mam Neeve, Sofie, Kiarę, mamę, tatę, Derry, nawet Alastaira…

Spoglądam na telefon. Jest za dziesięć piąta.

– Kończę na dzisiaj – oznajmiam. – Ostatecznie jest piątek. – Wyłączam komputer, zakładam płaszcz i rzucam spojrzenie Alastairowi. – Co zrobisz, jeśli do walentynek nie znajdziesz dziewczyny? – Jestem tego ciekawa.

Wzrusza ramionami.

– Może nie będzie to kobieta moich marzeń, ale pewnie dałbym radę skombinować sobie kogoś.

Z niezaprzeczalnym uczuciem mówię:

– Gardzę tobą.

– A ja cię kocham. Choć nie w ten sposób. Życzę udanego weekendu.

Cóż, to byłoby cudowne. Mam tylko taką nadzieję.

Jednakże kiedy docieram do domu rodziców, odkrywam, że Sofie, Jackson i Kiara uknuli plan wyjścia do klubu filmowego w niedzielę wieczorem – z Hugh!

– Może też się wybierzesz, mamo? – proponuje Kiara. (Kiara po początkowych podejrzeniach, że skoro Hugh wrócił, będzie teraz podrywać każdą kobietę w Dublinie, znów zapałała do niego sympatią).

– Chodź z nami, Amy – zachęca Jackson z uśmiechem.

– Chodź – mówi Sofie.

Przyglądam im się z wytrzeszczonymi oczami. Czy oni poszaleli? Nie chcę w ogóle spędzać czasu z Hugh. Najlepiej już nigdy. Za każdym razem, gdy nasze drogi się przecinają – kiedy odbiera dziewczynki albo je odwozi – ledwo mogę oddychać, bo przytłaczają mnie emocje. Cały ten niekontrolowany żal, ta zazdrość, ten szał, to poczucie winy…

Ale wyjście do klubu filmowego – nie wymyśliłabym chyba nic gorszego! Nie byłam tam całe wieki i nie planuję kiedykolwiek tam wracać. To miejsce, w którym czuję się najbardziej obnażona i najbardziej oceniana. Zbyt wielu moich „przyjaciół” tam chodzi. I pokazanie się z Hugh, odgrywanie szczęśliwej rodziny i świadomość, że wszyscy zastanawiają się, co się u nas dzieje, to byłoby żenujące.

Te myśli eksplodują w mojej głowie, kiedy Sofie, Kiara i Jackson uśmiechają się do mnie zachęcająco.

– Nie – mówię. – Nie. Nie chcę tam iść.

Rozlega się taka wrzawa sprzeciwów „Mamo!” oraz „Aaach!”, że muszę wyjść z pokoju, udać się na piętro i poczekać, aż przypływ emocji ustanie.

W wyniku tego każdą sekundę soboty i niedzieli przepełnia swego rodzaju rozzłoszczony lęk. Nie chcę, żeby te wszystkie suki – Genevieve Payne i jej podobne – obczajały Hugh.

Choć może do tego nie dojdzie. Może Hugh dostrzeże, jak kiepski jest to pomysł.

Jednak punktualnie o czwartej trzydzieści w niedzielę przyjeżdża po Sofie, Kiarę i Jacksona. Odczuwam okropny ból, kiedy uświadamiam sobie, jaki jest przystojny. Zawsze był krzepki, co mi się podobało, ale za każdym razem, gdy widzę go teraz, jest coraz chudszy. Osiągnął etap, gdy widać, że jego ubrania są wyraźnie luźniejsze; u każdej kobiety od razu uruchomiłby się instynkt opiekuńczy. Sama właśnie tego doświadczam. Chcę przytulić tego mężczyznę i go pocieszyć, posadzić w mojej kuchni i nakarmić.

– Na pewno nie dasz się przekonać? – pyta łagodnym tonem.

– Na pewno – mamroczę.

Sofie, Kiara i Jackson schodzą z piętra i wymaszerowują z domu. Zamykam drzwi wejściowe za nimi. Ale jak tylko samochód odjeżdża, otwieram je ponownie i zatrzaskuję z całej siły. Potem siadam na schodach i po mojej twarzy zaczynają spływać gorące łzy wywołane wściekłością. Płacz przechodzi w wycie przepełnione żalem, bo ten głupi, upokarzający klub filmowy symbolizował coś rzadkiego i cennego. To była jedyna część mojego życia, w której ludzie kochani przeze mnie najbardziej pojawiali się w zgodzie – Hugh, ja, dziewczynki i nawet Jackson.

Jeśli spojrzę wstecz, mogę z całą pewnością powiedzieć, że nigdy nie byłam tak szczęśliwa, jak któregoś wieczoru w Pizza Express po obejrzeniu dziwnego irańskiego filmu.

Separacja, potem rozwód… To naprawdę jedne z najtrudniejszych rzeczy, przez jakie człowiek kiedykolwiek musi przejść. Cóż, może nie wszyscy. Być może są tacy, którzy odkochują się w sobie stopniowo i w tym samym czasie, a kiedy orientują się, że to już koniec, przeżywają to łagodnie i są w stanie pozostać przyjaciółmi.

Hugh i ja jesteśmy jednak inni. Byliśmy związani ze sobą niezwykle blisko i zerwanie tej relacji jest szokujące i brutalne. Jego wyjazd był tak nagły; to mną szarpnęło, i to solidnie. Rozerwano nas równie niestarannie co bagietkę, którą ktoś dzieli na kawałki. To zniszczenie nie może być już bardziej bolesne i ja nadal cierpię.

Lecz powtarzam sobie, że pewnego dnia nie będę się już tak czuć. I choć może na to nie wygląda, moje rany się goją, ponieważ każda mijająca sekunda przybliża mnie do nowej normalności. Pewnego dnia, gdy będę czymś zajęta, zorientuję się nagle, że jestem szczęśliwa, i wszystko będzie dobrze.

To kiedyś nadejdzie. Muszę tylko być cierpliwa.