115
PIĄTEK, 14 KWIETNIA

Przez cały czas podążam sztywno zgodnie z przewidywalnym porządkiem – oglądanie Crazy Ex-Girlfriend z Hugh w poniedziałkowe wieczory, Londyn we wtorki i środy, Dublin przez resztę tygodnia, Derry lub Petra w weekendy.

W pracy mam nieco zbyt szaleńcze tempo, bym sobie z nim radziła, i przynosi ona nieco za skromny dochód, żeby ukoić mój chroniczny finansowy niepokój.

Kampania reklamowa ZawszeSuchej, w której bierze udział moja mama, daje mi zajęcie do Wielkanocy. Po tym, jak Alastair z nią porozmawiał, mama działa zgodnie z planem. Przez kilka tygodni pod koniec marca i na początku kwietnia wydaje się, że jest wszędzie – w każdej gazecie, w każdym programie rozrywkowym. Prawdę mówiąc, to zainteresowanie miało trochę wydźwięk protekcjonalny, ale kogo to obchodzi? Reklama to reklama.

W Wielki Piątek w biurze panuje atmosfera finiszu: udana kampania dobiega satysfakcjonującego końca.

Pani ZawszeSucha wpada i daje Timowi, Alastairowi, Thamy oraz mnie jajka czekoladowe. W roztrzepanym nastroju świątecznym wyszarpuję moje z pudełka, odpakowuję ze sreberka, walę w nie telefonem i zjadam solidny kawałek.

– Też tak chcę – mówi Alastair i atakuje swoje jajko.

Chwilę później Thamy robi to samo.

Tim przygląda się nam pogardliwie.

– No dalej – żartuje z niego Alastair. – Zjedz swoje.

– Jeszcze nie ma Wielkanocy.

– Zaszalej – proponuje Thamy.

– Przynajmniej spróbuj – namawiam go.

Jesteśmy na cukrowym haju i kusimy go tak długo, aż się poddaje. Szczerze mówiąc, to jeszcze nigdy nie widziałam Tima takiego zrelaksowanego: poluzował krawat, ma potargane włosy i czekoladę wokół ust.

Alastair i ja pękamy ze śmiechu.

– Tim, wyglądasz jak ta zakonnica z czekoladowej infolinii z Ojca Teda.

Istnieje ryzyko, że to wybije Tima z jego zrelaksowanego stanu. Zamiast tego każe nam kończyć pracę.

– Nie jesteś naszym szefem – mówi Alastair.

– Ale jest moim. – Thamy zmyka, zanim Tim zdoła odwołać swoje polecenie. – Człowiek każe nam spadać. Wesołych świąt.

– Idźcie – mówi Tim. – Amy, Alastair, do domu. Życzę udanych świąt. Odpocznijcie.

Moim planem jest spanie nieprzyzwoicie długo. Ale najpierw trzeba rozrzucić prochy Roberta.

Sobota przed Wielkanocą jest ponura i wietrzna, kiedy idziemy na Howth Head. To tu Robert chodził na spacery z psem codziennie rano i wieczorem. Uwielbiał to miejsce. Urnę niesie John, najstarszy z Durrantów – przyleciał ze Szwecji ze swoim mężem Rolfem oraz ich synem Kristerem.

Za tym fotogenicznym triem zbierają się Brendan, Nita i ich trzy córki.

Następnie stoję ja z Kiarą i Sofie po obu stronach. Za nami idzie Hugh z Carlem, Noah, czyli Cudowny Chłopiec, oraz Chizo, która wykrzykuje instrukcje do nas wszystkich.

Neeve się nie pojawiła i w tej chwili nienawidzę jej.

Najgorzej było na parkingu, kiedy mijały kolejne minuty i nigdzie nie było widać jej małego audi, i stało się jasne, że ona nie przyjedzie.

– Nie ma Neevey? – spytał Hugh.

– Na to wygląda.

– No cóż… – odparł ponuro.

– Hugh… – Miałam wrażenie, że moje gardło jest spuchnięte i obolałe. – Przepraszam.

– Nic nie szkodzi – odpowiedział.

Ale tak nie było. Tu chodziło o odrzucenie Roberta, który zastąpił Neeve biologicznego dziadka, i o bolesny cios dla Hugh, który kochał ją i opiekował się nią przez tyle lat.

– Stójcie – wrzeszczy Chizo. – To jest dobre miejsce.

Kawalkada zatrzymuje się posłusznie.

– Ustawcie się – instruuje nas. – Weźcie trochę prochów, dajcie sobie chwilę i zanim je rozsypiecie, spójrzcie na mnie. Robimy zdjęcia.

Z niepokojem patrzę na Hugh.

– Ja też?

– Oczywiście. – Zawziętym tonem mówi: – Jesteś częścią tej rodziny!

John przystępuje do tego pierwszy, bierze w dłoń trochę popiołu.

– Dziękuję, że byłeś takim wspaniałym tatą. Cieszę się, że już nie cierpisz. – Po tych słowach uwalnia drobinki na wiatr.

Kolejna jest Nita.

– Dziękuję, Robercie – mówi. – Za to, że wychowałeś czterech wspaniałych synów i za przyjęcie mnie do rodziny Durrantów.

Jedno po drugim żegnamy się z nim.

– Dzięki, dziadku – mówi Sofie – za to, że nauczyłeś mnie wiercić dziury, i za to, że tata jest taki fajny.

Teraz moja kolej. W głowie mówię: „Dziękuję, Robercie, byłeś wspaniałym człowiekiem. Dziękuję, że byłeś tak cudowny dla moich trzech dziewczynek, i choć to już skończone, dziękuję ci za Hugh. Jest dobrym człowiekiem, bo ty mu pokazałeś, jak takim być”. Po czym wypuszczam jego prochy na wietrzyk.

– Dobra! – Chizo klasnęła w dłonie. – Idziemy!

Prywatna sala restauracyjna w Maldive stoi na palach w morzu. Długi stół nakryto śnieżnobiałym obrusem, pobłyskują na nim sztućce i odbijające światło kryształy. Przepiękne – niepogrzebowe – aranżacje kwiatowe rozstawiono w całym pomieszczeniu.

Chizo, która jest specem od takich rzeczy, dyskretnie pozbyła się kartki z imieniem Neeve przy miejscu dla niej i nakazała kelnerowi wyniesienie dodatkowych sztućców.

– Mała suka namieszała w moim planie usadzenia gości – wyszeptała szorstko do mojego ucha.

Zajmujemy swoje miejsca – moje przypadło między Chizo i Kiarą. Naprzeciw mnie siedzi Rolf, a obok niego Hugh. Wolałabym, żeby miał inne miejsce. Patrzenie wprost na niego nadal sprawia mi ból.

Zwracam swoją uwagę na menu – są opcje wegetariańskie i wegańskie, mięso jest całkowicie organiczne i pochodzi z miejscowych hodowli, warzywa zebrano w przyrestauracyjnym ogrodzie.

– To wygląda cudownie – komentuje menu Rolf. Bardzo uprzejmi są ci Szwedzi.

– Mmm, przepysznie. – Ku mojej zgryzocie łzy zaczynają spływać mi po twarzy.

– Amy? – W głosie Hugh słychać zaniepokojenie. – Dobrze się czujesz?

– Wszystko w porządku. Poza tym, że płaczę. I to dosyć sporo.

– Ale…

– Słyszałeś ją. Nic jej nie jest. – Chizo wpycha mi do ręki chusteczkę.

To nakaz zaprzestania płaczu.

Ale to jest zupełnie poza moją kontrolą.

– Dlaczego płaczesz? – szepcze Chizo.

Bo Robert nie żyje. Bo kochałam Hugh i on kochał mnie, ale to wszystko legło w gruzach. Bo to była moja rodzina i już nie jest. Bo coś poszło nie tak i być może sama się do tego przyczyniłam. Bo wszystko można utracić. Bo ból jest nieunikniony. Bo bycie człowiekiem jest nie do zniesienia.

– Zbliża mi się okres – wyduszam z siebie.

– Wcale nie. Ogarnij się, Amy.

Zorganizowanie tego lunchu wymagało wiele wysiłku i wiem, że sporo kosztowało. Wszystko jest perfekcyjnie wystylizowane i oczekuje się, że ludzie będą okazywać ból, ale jedynie w pełen godności sposób: jakieś smutne uśmiechy, a jeśli już mają pojawić się łzy, muszą być one dyskretne i ciche, żadnych brzydkich, gwałtownych, dyszących spazmów.

– Przestań płakać – syczy Chizo.

Staram się mocno, bo cholernie się jej boję.

– Nie potrafię.

– To idź do toalety.

– W porządku – zgadzam się zduszonym głosem. – Przepraszam.

Kiedy zamykają się za mną drzwi toalety, mój płacz przybiera na sile.

– Uspokój się! – Chryste, Chizo przyszła tu za mną. – Dzisiaj nie chodzi o ciebie. Idź stąd. Jedź do domu. Weź taksówkę. Nie prowadź samochodu.

– Dobra.

Hugh czai się obok damskiej toalety.

– Och, Hugh! – Rzucam się ku niemu, on obejmuje mnie ramionami, a ja wybucham płaczem w jego pierś.

– Wiem, kochanie, wiem.

Spoglądam na niego.

– Rozumiesz to, prawda?

– Oczywiście. – On też płacze. Ronimy łzy z powodu czegoś więcej niż sama strata Roberta. – Zawiozę cię do domu – mówi.

Wdzięczność sprawia, że staję się słaba.

– Co? – oburza się Chizo. – Nic z tego. Nie możesz wyjść.

Ma rację.

– Zostań – zwracam się do niego. – Proszę. Nic mi nie jest.

– Wcale nie.

– Musisz zostać. – Chizo pstryka palcami i jakby wyczarowała ją z powietrza, Kiara pojawia się przy nas, a za nią Sofie.

– Zabierzcie swoją matkę do domu – rozkazuje Chizo.

– Muszę wziąć torebkę – mówię. – I powinnam się pożegnać.

Rzucam się w kierunku sali, zanim Chizo zdoła mnie zatrzymać, ale dopada mnie, porywa moją torebkę i szybko wyprowadza znów z sali, mamrocząc:

– Bardzo lubiła Roberta. Uwielbiała go. Pogrążona w bólu. Nie przerywajcie sobie. Zaraz podadzą przystawki.