Przez cały czas podążam sztywno zgodnie z przewidywalnym porządkiem – oglądanie Crazy Ex-Girlfriend z Hugh w poniedziałkowe wieczory, Londyn we wtorki i środy, Dublin przez resztę tygodnia, Derry lub Petra w weekendy.
W pracy mam nieco zbyt szaleńcze tempo, bym sobie z nim radziła, i przynosi ona nieco za skromny dochód, żeby ukoić mój chroniczny finansowy niepokój.
Kampania reklamowa ZawszeSuchej, w której bierze udział moja mama, daje mi zajęcie do Wielkanocy. Po tym, jak Alastair z nią porozmawiał, mama działa zgodnie z planem. Przez kilka tygodni pod koniec marca i na początku kwietnia wydaje się, że jest wszędzie – w każdej gazecie, w każdym programie rozrywkowym. Prawdę mówiąc, to zainteresowanie miało trochę wydźwięk protekcjonalny, ale kogo to obchodzi? Reklama to reklama.
W Wielki Piątek w biurze panuje atmosfera finiszu: udana kampania dobiega satysfakcjonującego końca.
Pani ZawszeSucha wpada i daje Timowi, Alastairowi, Thamy oraz mnie jajka czekoladowe. W roztrzepanym nastroju świątecznym wyszarpuję moje z pudełka, odpakowuję ze sreberka, walę w nie telefonem i zjadam solidny kawałek.
– Też tak chcę – mówi Alastair i atakuje swoje jajko.
Chwilę później Thamy robi to samo.
Tim przygląda się nam pogardliwie.
– No dalej – żartuje z niego Alastair. – Zjedz swoje.
– Jeszcze nie ma Wielkanocy.
– Zaszalej – proponuje Thamy.
– Przynajmniej spróbuj – namawiam go.
Jesteśmy na cukrowym haju i kusimy go tak długo, aż się poddaje. Szczerze mówiąc, to jeszcze nigdy nie widziałam Tima takiego zrelaksowanego: poluzował krawat, ma potargane włosy i czekoladę wokół ust.
Alastair i ja pękamy ze śmiechu.
– Tim, wyglądasz jak ta zakonnica z czekoladowej infolinii z Ojca Teda.
Istnieje ryzyko, że to wybije Tima z jego zrelaksowanego stanu. Zamiast tego każe nam kończyć pracę.
– Nie jesteś naszym szefem – mówi Alastair.
– Ale jest moim. – Thamy zmyka, zanim Tim zdoła odwołać swoje polecenie. – Człowiek każe nam spadać. Wesołych świąt.
– Idźcie – mówi Tim. – Amy, Alastair, do domu. Życzę udanych świąt. Odpocznijcie.
Moim planem jest spanie nieprzyzwoicie długo. Ale najpierw trzeba rozrzucić prochy Roberta.
Sobota przed Wielkanocą jest ponura i wietrzna, kiedy idziemy na Howth Head. To tu Robert chodził na spacery z psem codziennie rano i wieczorem. Uwielbiał to miejsce. Urnę niesie John, najstarszy z Durrantów – przyleciał ze Szwecji ze swoim mężem Rolfem oraz ich synem Kristerem.
Za tym fotogenicznym triem zbierają się Brendan, Nita i ich trzy córki.
Następnie stoję ja z Kiarą i Sofie po obu stronach. Za nami idzie Hugh z Carlem, Noah, czyli Cudowny Chłopiec, oraz Chizo, która wykrzykuje instrukcje do nas wszystkich.
Neeve się nie pojawiła i w tej chwili nienawidzę jej.
Najgorzej było na parkingu, kiedy mijały kolejne minuty i nigdzie nie było widać jej małego audi, i stało się jasne, że ona nie przyjedzie.
– Nie ma Neevey? – spytał Hugh.
– Na to wygląda.
– No cóż… – odparł ponuro.
– Hugh… – Miałam wrażenie, że moje gardło jest spuchnięte i obolałe. – Przepraszam.
– Nic nie szkodzi – odpowiedział.
Ale tak nie było. Tu chodziło o odrzucenie Roberta, który zastąpił Neeve biologicznego dziadka, i o bolesny cios dla Hugh, który kochał ją i opiekował się nią przez tyle lat.
– Stójcie – wrzeszczy Chizo. – To jest dobre miejsce.
Kawalkada zatrzymuje się posłusznie.
– Ustawcie się – instruuje nas. – Weźcie trochę prochów, dajcie sobie chwilę i zanim je rozsypiecie, spójrzcie na mnie. Robimy zdjęcia.
Z niepokojem patrzę na Hugh.
– Ja też?
– Oczywiście. – Zawziętym tonem mówi: – Jesteś częścią tej rodziny!
John przystępuje do tego pierwszy, bierze w dłoń trochę popiołu.
– Dziękuję, że byłeś takim wspaniałym tatą. Cieszę się, że już nie cierpisz. – Po tych słowach uwalnia drobinki na wiatr.
Kolejna jest Nita.
– Dziękuję, Robercie – mówi. – Za to, że wychowałeś czterech wspaniałych synów i za przyjęcie mnie do rodziny Durrantów.
Jedno po drugim żegnamy się z nim.
– Dzięki, dziadku – mówi Sofie – za to, że nauczyłeś mnie wiercić dziury, i za to, że tata jest taki fajny.
Teraz moja kolej. W głowie mówię: „Dziękuję, Robercie, byłeś wspaniałym człowiekiem. Dziękuję, że byłeś tak cudowny dla moich trzech dziewczynek, i choć to już skończone, dziękuję ci za Hugh. Jest dobrym człowiekiem, bo ty mu pokazałeś, jak takim być”. Po czym wypuszczam jego prochy na wietrzyk.
– Dobra! – Chizo klasnęła w dłonie. – Idziemy!
Prywatna sala restauracyjna w Maldive stoi na palach w morzu. Długi stół nakryto śnieżnobiałym obrusem, pobłyskują na nim sztućce i odbijające światło kryształy. Przepiękne – niepogrzebowe – aranżacje kwiatowe rozstawiono w całym pomieszczeniu.
Chizo, która jest specem od takich rzeczy, dyskretnie pozbyła się kartki z imieniem Neeve przy miejscu dla niej i nakazała kelnerowi wyniesienie dodatkowych sztućców.
– Mała suka namieszała w moim planie usadzenia gości – wyszeptała szorstko do mojego ucha.
Zajmujemy swoje miejsca – moje przypadło między Chizo i Kiarą. Naprzeciw mnie siedzi Rolf, a obok niego Hugh. Wolałabym, żeby miał inne miejsce. Patrzenie wprost na niego nadal sprawia mi ból.
Zwracam swoją uwagę na menu – są opcje wegetariańskie i wegańskie, mięso jest całkowicie organiczne i pochodzi z miejscowych hodowli, warzywa zebrano w przyrestauracyjnym ogrodzie.
– To wygląda cudownie – komentuje menu Rolf. Bardzo uprzejmi są ci Szwedzi.
– Mmm, przepysznie. – Ku mojej zgryzocie łzy zaczynają spływać mi po twarzy.
– Amy? – W głosie Hugh słychać zaniepokojenie. – Dobrze się czujesz?
– Wszystko w porządku. Poza tym, że płaczę. I to dosyć sporo.
– Ale…
– Słyszałeś ją. Nic jej nie jest. – Chizo wpycha mi do ręki chusteczkę.
To nakaz zaprzestania płaczu.
Ale to jest zupełnie poza moją kontrolą.
– Dlaczego płaczesz? – szepcze Chizo.
Bo Robert nie żyje. Bo kochałam Hugh i on kochał mnie, ale to wszystko legło w gruzach. Bo to była moja rodzina i już nie jest. Bo coś poszło nie tak i być może sama się do tego przyczyniłam. Bo wszystko można utracić. Bo ból jest nieunikniony. Bo bycie człowiekiem jest nie do zniesienia.
– Zbliża mi się okres – wyduszam z siebie.
– Wcale nie. Ogarnij się, Amy.
Zorganizowanie tego lunchu wymagało wiele wysiłku i wiem, że sporo kosztowało. Wszystko jest perfekcyjnie wystylizowane i oczekuje się, że ludzie będą okazywać ból, ale jedynie w pełen godności sposób: jakieś smutne uśmiechy, a jeśli już mają pojawić się łzy, muszą być one dyskretne i ciche, żadnych brzydkich, gwałtownych, dyszących spazmów.
– Przestań płakać – syczy Chizo.
Staram się mocno, bo cholernie się jej boję.
– Nie potrafię.
– To idź do toalety.
– W porządku – zgadzam się zduszonym głosem. – Przepraszam.
Kiedy zamykają się za mną drzwi toalety, mój płacz przybiera na sile.
– Uspokój się! – Chryste, Chizo przyszła tu za mną. – Dzisiaj nie chodzi o ciebie. Idź stąd. Jedź do domu. Weź taksówkę. Nie prowadź samochodu.
– Dobra.
Hugh czai się obok damskiej toalety.
– Och, Hugh! – Rzucam się ku niemu, on obejmuje mnie ramionami, a ja wybucham płaczem w jego pierś.
– Wiem, kochanie, wiem.
Spoglądam na niego.
– Rozumiesz to, prawda?
– Oczywiście. – On też płacze. Ronimy łzy z powodu czegoś więcej niż sama strata Roberta. – Zawiozę cię do domu – mówi.
Wdzięczność sprawia, że staję się słaba.
– Co? – oburza się Chizo. – Nic z tego. Nie możesz wyjść.
Ma rację.
– Zostań – zwracam się do niego. – Proszę. Nic mi nie jest.
– Wcale nie.
– Musisz zostać. – Chizo pstryka palcami i jakby wyczarowała ją z powietrza, Kiara pojawia się przy nas, a za nią Sofie.
– Zabierzcie swoją matkę do domu – rozkazuje Chizo.
– Muszę wziąć torebkę – mówię. – I powinnam się pożegnać.
Rzucam się w kierunku sali, zanim Chizo zdoła mnie zatrzymać, ale dopada mnie, porywa moją torebkę i szybko wyprowadza znów z sali, mamrocząc:
– Bardzo lubiła Roberta. Uwielbiała go. Pogrążona w bólu. Nie przerywajcie sobie. Zaraz podadzą przystawki.