Cały był zlany potem. Choć już dawno zdjął gruby sweter, czapkę, chustkę i rękawiczki i rzucił je gdzieś na tył samochodu. Wciąż miał na sobie spodnie od dresu, do tego biały podkoszulek na ramiączkach. I te swoje rozczłapane tenisówki.

Mimo to pocił się tak bardzo, że czuł strużkę wody spływającą po plecach.

Spostrzegł, że jedzie zbyt szybko, gwałtownie zdjął nogę z gazu. Tylko tego brakowało, żeby akurat teraz złapał go policyjny patrol. Co prawda nie był pod wpływem alkoholu, być może jednak zapytano by go, dlaczego tego wieczoru wyruszył w drogę z zachodniego wybrzeża do Swansea. Choć przecież podróż taka nie budzi podejrzeń. Ani nie jest zabroniona.

„Rozluźnij się, Ryan – powiedział sam do siebie. – Spędziłeś niedzielę nad morzem, a teraz wracasz do domu. Nic w tym dziwnego”.

Mimo to zwolnił. I mimo uspokajających myśli nie przestawał się pocić, nie zdołał też zapanować nad przyspieszonym, mocnym biciem serca.

Od wielu dni usiłował zignorować wewnętrzny głos, napominający, przestrzegający, głos, który szeptał mu nieustannie, że w swych zamierzeniach zupełnie przecenia własne siły. Że uprowadzenie i szantaż przekraczają jego możliwości, i to dziesięciokrotnie. Ryan Lee nie miał u Boga czystej kartoteki, był dobrze znany policji, dwukrotnie został skazany za włamanie i pobicie. Co prawda wciąż usiłował zarabiać na życie uczciwą pracą, za każdym jednak razem dziwnym trafem jego starania kończyły się niepowodzeniem. Zazwyczaj dlatego, że nie potrafił przywyknąć do porannego wstawania z łóżka i punktualnego pojawiania się w pracy. Dostawał wypowiedzenie i na powrót schodził na złą drogę. Z tego też względu życie poza granicą prawa albo na jego granicy było mu aż nazbyt dobrze znane.

Nie wszystkie złe drogi są wszakże jednakowo złe.

Ukraść parę komputerów ze sklepu z elektroniką, włamać się do samochodu, porwać starszej kobiecie torebkę albo wszcząć gwałtowną bójkę – to jedno.

Co innego jednak napaść na kobietę, ogłuszyć ją, uprowadzić i przetrzymywać w ukryciu po to, by zażądać od jej męża stu tysięcy funtów okupu.

Tyle rzeczy mogło się przy tym nie udać. Dostawał zawrotów głowy, kiedy tylko, choćby przez sekundę, poddawał się własnym lękom. Oczywiście, natychmiast przekaże mężowi ostrzeżenie: żadnej policji! Wiele jednak przemawiało za tym, że ten od razu skontaktuje się z glinami. A wtedy on, Ryan, będzie miał przeciwko sobie nie tylko jednego człowieka, zszokowanego i wzburzonego, lecz także policjantów z całego regionu. W tej sytuacji najbardziej niebezpieczny będzie moment przekazania pieniędzy, nie ulegało bowiem wątpliwości, że właśnie wtedy spróbują go złapać. Jego jedynym atutem jest zakładniczka. Nie będą jej chcieli narażać na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Spostrzegł, że jedzie zbyt wolno, zauważalnie za wolno, i znów nieco przyspieszył. Dłonie miał tak mokre, że niemal ślizgały się po kierownicy. Pomyślał o kobiecie. Miała na imię Vanessa. Doktor Vanessa Willard. Wykładowca uniwersytetu w Swansea. Skwapliwie podała mu swoje nazwisko oraz zawód, imię męża, wspólny adres w Mumbles, na przedmieściach Swansea. Numer telefonu. Wszystko, co tylko chciał wiedzieć. Wciąż czuła mdłości po chloroformie, nasączył nim chustkę, którą przytknął jej do twarzy, dzięki czemu przespała całą godzinę. Bez większych problemów zawlókł ją do samochodu i wywiózł wiele mil dalej, w inne okolice. Bez większych problemów, choć trzy dni wcześniej, w czwartkowy wieczór, wdał się w ostrą knajpianą bójkę, po której nadal odczuwał piekielny ból w prawej ręce. Mimo to zdołał ją przenieść, pokonując ostatni odcinek drogi do jaskini. Najtrudniejsze okazało się wciągnięcie jej przez wąskie przejście do wnętrza skały. Mógł poruszać się jedynie mocno pochylony, nadto zapadł już zmierzch, do wnętrza nie docierał prawie żaden promień światła. Co prawda miał przy sobie latarkę, obie ręce miał jednak zajęte. Pierwszy błąd. W ramach przygotowań koniecznie należało się zaopatrzyć w lampę czołówkę, jakiej używają górnicy.

Szybko się przekonał, że kwestia braku oświetlenia nie była jego jedynym błędem. Kiedy bowiem kobieta w końcu się przebudziła (i zwymiotowała, to skutek działania chloroformu), zaczęła wołać za mężem. Zorientował się wówczas, że mąż przebywał wtedy w pobliżu parkingu. Wyprowadził jedynie psa, owczarka, lada chwila spodziewała się jego powrotu. Przeszedł go zimny dreszcz, zaraz potem z przerażenia oblała go fala gorąca. Kiedy krążąc bez celu po okolicy, zauważył na parkingu samotną kobietę, kilkakrotnie przejechał szosą tam i z powrotem, by się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu. Poza tym sprawdził, iż rzeczywiście jest ona odpowiednią osobą do realizacji jego planu. Przekonało go duże drogie bmw, nadto styl, w jakim się ubierała: co prawda swobodny – miała na sobie dżinsy i T-shirt – była to jednak owa zamierzona prostota, na którą trzeba wysupłać sporą sumę pieniędzy. Nie potrzebował milionerów, nie dla stu tysięcy funtów, nie mógł się jednak pomylić i przez przeoczenie trafić na klienta opieki społecznej.

„Ta jest doskonała, absolutnie doskonała” – zadecydował.

A potem zrozumiał, że omal nie został zaskoczony przez mężczyznę z owczarkiem. To właśnie od tamtej chwili, jeśli się dobrze zastanowić, zaczął się oblewać potem, i jak dotąd nie potrafił nad tym zapanować.

„Powinieneś być ostrożniejszy – powtarzał sobie w kółko – powinieneś bardziej uważać. Musisz być bardziej nieufny. O wiele staranniejszy”.

Vanessa wciąż siedziała w kucki w skalnej jaskini, zmagając się z mdłościami. Nadal była w stanie szoku, dlatego odważył się ją oswobodzić i zapalić latarkę. Naciągnął chustkę, zasłaniając sobie usta i nos. Vanessa rozejrzała się wokoło, zrozumiała, że znajduje się pod ziemią, zauważyła też podłużną drewnianą skrzynię z otwartym wiekiem. Wybuchnęła złością. Na czworakach usiłowała dotrzeć do wyjścia, wrzeszcząc przy tym przeraźliwie i wierzgając niczym jakiś drapieżny kot, kiedy chwycił ją za prawą nogę. Wiedział, że w pobliżu nie ma żywego ducha, że nikt jej krzyku nie usłyszy. Wrzask zaczął go jednak denerwować. Był bardzo silnym mężczyzną, regularnie trenował muskulaturę. Kobieta nie miała większych szans, tym bardziej że środek odurzający nadal dawał się jej we znaki. Mimo to stawiała wyraźny opór. Broniła się jak oszalała, drapała, gryzła i tłukła pięściami. Ucieszył się, że ma na sobie całą tę maskaradę, dzięki niej nie będzie miał potem na ciele żadnych śladów krwi. Mógłby ją od razu pokonać jednym precyzyjnym ciosem pięści, wtedy jednak nie znał jeszcze jej nazwiska ani adresu. Potrzebował tych informacji, a trudno by je było wydobyć z nieprzytomnej. Nie chciał jej też krzywdzić, choć zadawała mu ból. Miał nadzieję, że cała ta historia szybko i gładko się zakończy.

Udało mu się ją chwycić za przeguby dłoni i w ten sposób nieco uspokoić. W jednej chwili zupełnie się załamała. W jej wybałuszonych, płonących oczach kryło się bezimienne przerażenie.

– Chcę pieniędzy – powiedział do niej. Jego głos, dobywający się spod grubej chusty, zabrzmiał w jego własnych uszach głucho i obco. – Tylko tego. Kiedy twoi bliscy zapłacą, natychmiast cię uwolnię. Czy samochód, którym przyjechaliście, należy do ciebie?

– Do mnie i mojego męża – odparła cichym, chrapliwym głosem.

Całe szczęście, że ma męża. W przeciwnym razie Ryan pewnie musiałby się zadawać z rodzicami albo rodzeństwem rozproszonym po całej Wielkiej Brytanii. Obecność męża wyjaśniała przynajmniej kwestię odpowiedzialności. W każdym razie nie spotkał go najgorszy z możliwych przypadków: gdyby kobieta była samotna i nikogo nie można by szantażować. Tego scenariusza Ryan najbardziej się obawiał.

– Jak się nazywa twój mąż? – zapytał.

Podjęła dwie daremne próby, nim zapanowała nad swym głosem. Krzyczała tak głośno, że zupełnie ochrypła.

– Matthew – wydobyła z siebie w końcu. – Matthew Willard.

– A ty jesteś?

– Vanessa. Doktor Vanessa Willard. Jestem wykładowcą na uniwersytecie Swansea. Nie zarabiam dużo.

– Gdzie mieszkacie?

Podała mu adres oraz numer telefonu. Wszystkie te informacje notował w pamięci. Zapisywanie ich wydało mu się zbyt niebezpieczne.

– My... nie jesteśmy milionerami – powiedziała. – Musiał mnie pan... z kimś pomylić.

Potrząsnął głową.

– Chcę sto tysięcy funtów. Twój mąż się o nie postara.

Sprawiała wrażenie zmieszanej. Z pewnością liczyła się z tym, że zażąda milionowego okupu. Skąd jednak miałaby znać wszystkie szczegóły i okoliczności?

Najtrudniejszy moment nadszedł wówczas, gdy jej wyjaśnił, że musi położyć się w skrzyni, on zaś zamknie wieko. Tym razem nie usiłowała uciekać, ale zaczęła gwałtownie dyszeć, na tyle intensywnie, iż w pierwszej chwili pomyślał, że dostała ataku astmy.

– Proszę – wyrzuciła wreszcie z siebie. – Proszę, nie! Proszę, niech mi pan tego nie robi, proszę! Proszę!

Zapewnił ją, że będzie jej tam dobrze.

– Jest wystarczająco dużo otworów wentylacyjnych. Masz latarkę. Włożyłem też czasopisma. Dość wody i jedzenia. Może twój mąż zapłaci już jutro. A wtedy natychmiast stąd wyjdziesz.

– Przecież jestem w jaskini, pod ziemią. Czy to nie wystarczy? Dlaczego...?

Wyjaśnił, że wejście do jaskini obłoży kamieniami, cierpliwą pracą byłaby jednak w stanie je odsunąć, a na to nie może pozwolić.

– Będę do ciebie codziennie zaglądał – obiecał. A jednak skłamał. Miejsce to dzieliła od Swansea zbyt duża odległość, obawiał się też ryzyka, że zostanie zauważony. Równie dobrze mógłby od razu przyprowadzić do swej kryjówki policję. W tej jednak chwili rozsądnie było powiedzieć jej kilka słów pocieszenia.

Kładąc się w skrzyni, rozpłakała się, drżała przy tym niczym osika. Słyszał jej łkanie, kiedy zabezpieczał wieko śrubami w sześciu nawierconych uprzednio miejscach. Na szczęście nie mogła zobaczyć, że sam przy tym dygotał. Poczułaby jeszcze większy niepokój, widząc, że cała ta historia zupełnie go przerosła.

Dotarł do przedmieść Swansea i zredukował bieg. Samochód należał do sieci pralni, w której od pół roku pracował. Wreszcie znów jakaś stała praca, aczkolwiek wyczerpująca i słabo płatna. Zajmował się odbieraniem rzeczy do prania z rozmaitych hoteli i restauracji w Swansea i okolicy, a następnie rozwożeniem ich wypranych i wyprasowanych. Oddano mu do dyspozycji biały samochód z napisem Clean! To była jedyna zaleta tego zajęcia: miał samochód na własność. Co prawda nie wolno mu go było używać do celów prywatnych – a uprowadzenie i przewożenie porwanej kobiety bez wątpienia do tej kategorii się zaliczało – jak dotąd nikt go jednak nie kontrolował, zawsze też po swoich wypadach uzupełniał bak i miał nadzieję, że nie zostanie przyłapany.

W ten niedzielny wieczór, tuż przed pół do dziesiątej, w Swansea panował niewielki ruch. Ryan bez trudu wjechał do miasta. Jak to często bywało w jego życiu, nie posiadał własnego mieszkania, zatrzymywał się to tu, to tam. Obecnie u Debbie, dziewczyny, z którą był przez kilka lat związany, zanim z nim zerwała z powodu jego permanentnej kolizji z prawem. Mimo wszystko pozostali sobie bliscy, dlatego też przyjęła go pod swój dach, gdy nie miał się gdzie podziać. Debbie pracowała na zmiany w firmie sprzątającej budynki i rzadko przebywała w domu.

Ryan wiedział, że również o tej porze nie zastanie Debbie w mieszkaniu, ponieważ w ten weekend przydzielono ją do pracy w sporym kompleksie budynków mieszczącym głównie kina i fast foody. Weźmie szybki prysznic i wypije piwo, może alkohol zdoła nieco uśmierzyć jego wewnętrzne napięcie, czającą się w nim panikę. Następnie pójdzie do budki telefonicznej i zadzwoni do Matthew Willarda. Oczywiście musiał się liczyć z tym, że Willard powiadomił już policję, nie zastawszy Vanessy na parkingu, przypuszczał jednak, że w tak krótkim czasie funkcjonariusze nie nadali jeszcze sprawie biegu. Czyż zgłoszeń o zaginięciu osób dorosłych nie rozpatruje się dopiero po upływie dwudziestu czterech godzin? Albo nawet czterdziestu ośmiu? A może to jedynie uporczywie podtrzymywana pogłoska?

Jego serce, które właśnie nieco się uspokoiło, znów zaczęło galopować w szaleńczym i nieregularnym rytmie. Nie pomyślał o tak wielu sprawach, do realizacji swego planu zabrał się jak kompletny dyletant. A jeśli policja jest już w domu Willarda? Jeśli zainstalowała już u niego urządzenie identyfikujące anonimowego abonenta?

Koniecznie musi pamiętać o tym, by rozmawiać jak najkrócej. W żadnym razie nie mogą namierzyć budki telefonicznej, z której zadzwoni.

Poczuł mdłości, uświadomiwszy sobie, w jakie szaleństwo sam się wpakował.

Sądził jednak, że nie ma wyboru. Ściśle mówiąc, istotnie nie miał – Damon dwukrotnie przesłał mu wiadomość, że chce natychmiastowego zwrotu dwudziestu tysięcy funtów, które Ryan był mu winien. Następnie nasłał nań kilku osiłków, którzy mieli mu przypomnieć o zobowiązaniu w nieco inny sposób – po ich wizycie musiał wziąć dziesięć dni zwolnienia, gdyż prawie w ogóle nie mógł się ruszać. Znał Damona, wiedział, że nie popuści. A Ryan któregoś nieodległego już dnia wyląduje głową w dół w portowym basenie w Swansea, to pewne jak amen w pacierzu. Był realistą, dobrze wiedział, że przed Damonem nie zdoła uciec. Dopadnie go w każdym zakątku świata. Damon był potężny, przebiegły i pozbawiony skrupułów. Nie wiedział, co to moralność, co to litość. I nie potrafił pogodzić się z porażką.

Damon był człowiekiem niezwykle niebezpiecznym. Ryan zrozumiał: musi zdobyć te dwadzieścia tysięcy funtów, to była jego jedyna szansa.

Równie dobrze mógłby się od niego domagać miliona. Zarówno jedna, jak i druga suma była dla Ryana całkowicie nieosiągalna.

Tak zrodził się plan uprowadzenia. Przypomniał sobie o jaskini w Lisiej Dolinie, którą odkrył w dzieciństwie, nie zaglądał do niej jednak prawie od dwudziestu lat. Kiedy znów się tam wybrał, stwierdził, że najwyraźniej nikt poza nim nie wiedział o jej istnieniu. Nie znalazł najdrobniejszego choćby śladu innych ludzi. Z pomocą dodatkowych, mozolnie zebranych kamieni doskonale zamaskował wówczas wejście – nie zamierzał tam oczywiście urządzać kryjówki dla ofiary uprowadzenia. Zwyczajnie spodobała mu się myśl, że jest na świecie miejsce, którego nikt inny nie zna, które należy tylko do niego.

Wszystko to doprowadziło obecnie do sytuacji, która nie miała nic wspólnego z jego niegdysiejszą dziecięcą radością z posiadania kryjówki. Jeśli coś pójdzie nie tak, znajdzie się na wiele lat za kratkami, to pewne. Jak dotąd zawsze mu się udawało otrzymać karę w zawieszeniu. Śmiertelnie bał się więzienia. Nie miał jednak wątpliwości, że jego szczególny sposób na życie któregoś dnia właśnie tam go zaprowadzi. Dlatego postanowił zażądać nie dwudziestu, lecz stu tysięcy funtów okupu. Dwudziestu potrzebował po to, by raz na zawsze uwolnić się z morderczego uścisku tego kredytowego rekina Damona, z którym lekkomyślnie wdał się w interesy. A pozostałych osiemdziesięciu, żeby zniknąć i ułożyć gdzieś sobie nowe życie. Życie, w którym nie będzie już żadnych bijatyk, żadnych kradzieży, żadnych oszustw. Co konkretnie chciał robić, tego jeszcze nie wiedział. Jednak owa szalona wprost świadomość, że posiada na własność osiemdziesiąt tysięcy funtów, napełniała go niesamowitym poczuciem absolutnej nietykalności. Z taką sumą pieniędzy człowiek jest pewny siebie. Staje na nogach. Ale nad tym nie musi sobie zawczasu łamać głowy. W tej chwili istniały rzeczy istotniejsze, na których musiał się skupić.

Tuż przed mieszkaniem Debbie rzadko kiedy można było znaleźć miejsce do parkowania, toteż Ryan zostawił samochód przy Glanmorgan Street i ruszył w dół Paxton Street. Nie przepadał za okolicą, w której mieszkała Debbie; czasem wydawała mu się naprawdę ponura. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nie będzie wiecznie mieszkał kątem u swej byłej dziewczyny. Nawet jeśli nadal ją lubił.

Od razu wyczuł, że coś jest nie tak, skoro jednak brakowało jakiegokolwiek konkretnego powodu, by mieć złe przeczucia, uznał, że to tylko przywidzenie. Miał nieco nadszarpnięte nerwy, nic dziwnego, po wszystkim, co się tego dnia wydarzyło. Pewnie każdy, znalazłszy się w jego położeniu, byłby przewrażliwiony i wyczulony na najdrobniejszy nawet szmer.

A mimo to kryło się w tym coś dziwnego. Opustoszała ulica przed nim tonęła w mroku. W niektórych domach paliło się jeszcze światło. Nigdzie jednak nikt się nie pokazywał, wokół panował spokój, absolutna, martwa cisza. Zbyt cicho jak na tak ciepły wieczór. Uniósł głowę, jakby coś wietrzył w powietrzu, niczym zwierzę na polowaniu.

„Do cholery, Ryan, uspokój się – mówił sam do siebie. – Czeka cię kilka piekielnie męczących dni, jeśli nadal będziesz tak wariował, najlepiej od razu zapomnij o całej sprawie!”.

Zmusił się, by podejść bliżej do budynku, w którym mieszkała Debbie.

Przez wszystkie te lata, w trakcie których poruszał się na granicy prawa – a często nawet poza nim – wykształcił w sobie umiejętność wyczuwania obecności gliniarzy na odległość. Dosłownie wietrzył ich zapach, gdy znajdowali się w pobliżu. Rzadko kiedy się mylił. Teraz jednak wmawiał sobie, że tym razem to jedynie złudzenie. Zrobił coś złego, lecz to po prostu niemożliwe, by policja już była na jego tropie. Nawet jeśli Willard zgłosił zaginięcie swej żony i narobił przy tym sporo hałasu, mało prawdopodobne, by od razu przyjęto wersję o uprowadzeniu. Czyż nie założono by raczej, że Vanessa Willard opuściła męża? Że pewnie uciekła z kochankiem?

Nagle przystanął, przez głowę przemknęła mu przerażająca myśl: „A co, jeśli ktoś cię widział? Jeśli ktoś obserwował, jak przenosisz do samochodu nieprzytomną kobietę?”.

„To niemożliwe” – pomyślał. Cały czas się rozglądał, ani na sekundę nie spuszczał z oka drogi i okolicy. Wokół nie było żywego ducha. Z drugiej jednak strony mówił sobie, że przed uprowadzeniem wszystko dokładnie sprawdził, a przecież tak łatwo przeoczył fakt, że w pobliżu Matthew Willard spacerował z psem.

Nieważne. To chybiona myśl, że mogliby już deptać mu po piętach. Jego napięte nerwy po prostu płatały mu figla.

Szedł dalej. Nie zwrócił uwagi na samochód zaparkowany przed budynkiem, w którym mieścił się przytułek dla bezdomnych, choć w miejscu tym obowiązywał zakaz postoju. Nagle ogarnął go jednak dziwny niepokój. Raz jeszcze się odwrócił i zauważył, że ten samochód nie był pusty, jak inne pojazdy stojące wzdłuż całej ulicy na wyznaczonych miejscach parkingowych. Wewnątrz siedziało dwóch mężczyzn. W tej sekundzie Ryan zrozumiał, że jego przeczucie czającego się niebezpieczeństwa wcale nie było złudzeniem.

Odwrócił się na pięcie i pognał w dół ulicy. Usłyszał trzask zamykanych drzwi samochodu, a po nim okrzyk: Stój! Stój! Policja!

Nie przejął się tym. Biegł dalej, słysząc za plecami odgłosy kroków. Ścigali go. Zobaczymy, kto lepiej zna okolicę.

Na końcu ulicy skręcił w lewo w Oystermouth Road, wiedział jednak, że nie znajdzie tam żadnej kryjówki. Nie będzie też mógł przebiec na drugą stronę, tam bowiem zaczynały się ogromne parkingi, do których przylegała marina. Zanim dotarłby do portu, musiałby pokonać spory dystans w otwartym terenie. Musiał spróbować oddalić się od nabrzeża i przedostać do centrum miasta, by tam poszukać jakiegoś schronienia. Biegał szybko, wiedział o tym, w końcu nie jeden raz zgubił najbardziej nawet zawziętych prześladowców. Był w świetnej kondycji, potrafił kluczyć, znał Swansea jak własną kieszeń. Ten cholerny policjant deptał mu jednak po piętach, choć przecież musiał najpierw wysiąść z samochodu, Ryan od początku miał nad nim znaczną przewagę. I przewaga ta w zatrważająco szybkim tempie topniała.

Ryan przyspieszył kroku. Trochę sapał, lecz jeszcze niezbyt gwałtownie. Potwornie bolało go ramię, które dostało za swoje podczas ostatniej bójki, nie zwracał jednak na nie uwagi. Skupił się teraz całkowicie na drodze ucieczki, zbyt dobrze orientował się w sytuacji, by wiedzieć, że nie wolno mu tracić energii na rozważania o tym, co się właściwie stało. A jednak pytanie to świdrowało mu w głowie, pytanie uporczywe i niedające się stłumić: Jak to się mogło stać? Jak to się mogło stać?

Nie zdołał zachować bezpiecznego dystansu do swego prześladowcy, wręcz przeciwnie, wydawało się, że ścigający go policjant biegnie coraz szybciej. Skąd, do cholery, wytrzasnęli takiego sprintera? I gdzie się właściwie podział ten drugi gliniarz? W samochodzie siedziało dwóch ludzi. Prawdopodobnie już dawno został daleko w tyle.

Dziarskim zwodem, którego nie zasygnalizował wcześniej ruchem ciała, Ryan skręcił w lewo, szczupakiem przeskoczył siatkę ogrodzeniową i wydostał się na Recorder Street, która wraz z Oystermouth Road okalała czworobokiem domy i niewielkie ogródki za budynkiem, w którym mieszkała Debbie. Nie był to wariant optymalny, nigdy by go nie wybrał, gdyby pogoń nie była tak blisko. Po jego prawej stronie, za West Way, znajdował się ogromny parking przed Tesco, który o tej porze, w niedzielny wieczór, mocno opustoszał, nie dając możliwości ukrycia się. Musiał czym prędzej znaleźć jakieś podwórze na tyłach domów i skacząc po murach, dachach szop i ogrodowych altan, spróbować przechytrzyć gliniarza. Kiedy uda mu się go zgubić, trzeba będzie znaleźć jakąś kryjówkę. Wtedy przyjdzie czas na chwilę zastanowienia co dalej. Trzeba będzie zarzucić plan uprowadzenia, to oczywiste, musi jak najszybciej uwolnić Vanessę Willard, a potem...

Jakiś cień wynurzył się przed nim tak niespodziewanie, że Ryan nie zdołał ani się zatrzymać, ani go wyminąć. Zderzył się frontalnie z człowiekiem, który nagle wyłonił się z wąskiego przejścia pomiędzy domami. Kiedy obaj upadli na ziemię, usłyszał głos drugiej postaci, mówiący „Policja!”. Ryan zrozumiał wówczas, że tym razem zdecydowanie nie docenił swych przeciwników i był to jego najgłupszy błąd w ciągu ostatnich dwunastu godzin. Jeden z nich biegał szybciej niż mogło się wydawać, drugi zaś najwyraźniej doskonale się orientował w okolicy, wiedział nawet, że przez ogródki na tyłach domu Debbie można się było wydostać wprost na Recorder Street. Wspólnymi siłami zapędzili go w pułapkę, w którą właśnie wpadł. Wykręcono mu ramię na plecach i powoli postawiono na nogi. Kajdanki owinęły się wokół jego nadgarstków.

– Ryanie Lee, jest pan tymczasowo aresztowany. Jest pan podejrzany o ciężkie uszkodzenie ciała.

Że co?

W jakim to idiotycznym filmie się znalazł?