Kiedy dotarliśmy na parking, z którego zniknęła Vanessa, zrozumiałam przynajmniej jedno: absolutną konsternację Matthew. Okolica była wprost idylliczna, a jednak wydarzyło się tu coś okropnego. W ten ciepły, słoneczny, kwietniowy dzień ujrzałam przed sobą raj w miniaturze: bujne zielone łąki, mieniące się soczystą żółcią krzewy janowca, łagodnie wznoszące się pagórki. Z trudem przychodziło tu sobie uświadomić istnienie zła, ba, wydawało się to wprost niemożliwe. Podziwiałam porośnięty mchem, kruszący się kamienny mur, biegnący skrajem płytkiej doliny ciągnącej się poniżej parkingu. Stanowił on zaledwie starą, rozpadającą się resztkę czegoś, co tu niegdyś istniało, ogrodzonej łąki, na której pasły się stada owiec. Minęło już tyle czasu... Z drugiej jednak strony czas zdawał się tutaj stać w miejscu. Ta dolina istniała od zawsze, i zawsze będzie istnieć.
A jednak miał tu swój początek pewien koszmar.
Obejrzałam się za Matthew. Stał w pewnej odległości, zatopiony w myślach. Obok niego przysiadł Max i wyczekująco zerkał w jego stronę. Miał ochotę na uroczy długi spacer, lecz jego pan tego nie zauważył. Przypuszczam, że w myślach powrócił do owego sierpniowego dnia. Słońce prażyło wówczas na bezchmurnym niebie jak dzisiaj, lecz działo się to nie w południe, ale pod wieczór, okolicę musiała już zasnuwać czerwonawa poświata. Oczywiście nie kwitły wówczas krzewy janowca. Wszelkie barwy przybrały odcień bardziej matowy, melancholijny. Jesienny.
Uroda i spokój. Tym właśnie wyróżniało się to miejsce. Z pewnością wyczuwał to również Matthew – bolesny kontrast z tym, co się tu rzeczywiście wydarzyło.
Podeszłam do niego.
– Przejdziemy się kawałek? – zapytałam. Słysząc słowa przejdziemy się, Max od razu zaczął merdać ogonem.
Matthew otrząsnął się z zamyślenia.
– Samochód stał w tym samym miejscu co dziś. Kiedy odchodziłem, Vanessa opierała się o osłonę chłodnicy. To jej ostatni obraz, jaki zapamiętałem. Jak się opiera o samochód. Oświetlona promieniami wieczornego słońca. Skrzyżowała ramiona. Była poirytowana. Cieszyła się, że na chwilę zniknę.
Znów powiodłam dokoła wzrokiem. Kilka kroków dalej znajdował się kącik do siedzenia, drewniany stół i dwie ławki. „Cudowne miejsce na piknik” – pomyślałam. Stał tam również metalowy kosz na śmieci, prawie pusty, jeśli dobrze dostrzegłam. Wydawało się, że ludzie rzadko tu zaglądali. Mimo to na asfalcie na skraju parkingu zauważyłam zużytą prezerwatywę, niebieską, zmiętą. O dziwo, jej widok przyjęłam niemal z ulgą. Przywrócił mnie do rzeczywistości. Jakkolwiek miejsce to wydawało się istnym rajem, wykorzystywano je do na wskroś ziemskich celów. I dobrze. Dzięki temu odczarowywano je nieco i oddawano na powrót światu.
Dotknęłam ramienia Matthew.
– Przejdźmy się – powtórzyłam.
Ruszyliśmy tą samą ścieżką, którą Matthew szedł tamtego wieczoru z Maxem. Pies wielkimi susami wysforował się przed nas. Przekonałam się, jak szybko traciło się z oczu parking. Wystarczyło ledwie parę kroków, by minąwszy ostry zakręt, mieć wrażenie, że człowiek znalazł się na zupełnym odludziu. Ścieżkę okalały olbrzymie, pleniące się dziko krzewy jeżyn. Matthew mówił, że wówczas, w trakcie spaceru, zbierał jeżyny i zajadał się nimi.
– W drodze powrotnej zebrałem też trochę dla Vanessy. Ale... nie mogłem ich jej dać.
Zauważyłam też, jak szybko oddalaliśmy się od drogi. Jeśli podczas nieobecności Matthew ktoś przejeżdżał szosą i zjechał z niej na parking, tutaj, w dole, nie sposób się było o tym przekonać. Być może słychać było cichy pomruk silnika, któż jednak zwróciłby na to uwagę? Prawdopodobnie nie dało się później stwierdzić, czy coś takiego w ogóle miało miejsce.
I odwrotnie: domniemany porywacz lub morderca z pewnością uznał, że obecna na parkingu Vanessa przebywa w tej okolicy zupełnie sama. Absolutnie nic nie wskazywało na to, że w pobliżu spaceruje z psem jej mąż. Wprost wystawiła się jako ofiara.
Ale dlaczego?
I czy rzeczywiście tak było? Czy może zupełnie inaczej?
Po jakimś kwadransie marszu dotarliśmy do kamiennego muru, dość wysokiego i zachowanego w dobrym stanie. Można się było nań wspiąć, można też było przejść wzdłuż niego spory kawałek aż do niewielkiego wyłomu. Matthew przystanął.
– Tutaj zawróciliśmy – oznajmił. – Na szczęście. Nareszcie. Nie patrzyłem na zegarek i pewnie poszedłbym dalej, gdybym nie napotkał tego muru. Wówczas uświadomiłem sobie, jak długo już nas nie było, i pomyślałem, że Vanessa jeszcze bardziej się rozzłości. Drogę powrotną przebyliśmy w szybszym tempie.
Odwrócił się.
– Możemy pójść jeszcze kawałek dalej – zaproponowałam. – To piękna okolica, pogoda dopisuje. Chodź...
– Nie – rzekł krótko i nie czekając na mój komentarz, zawrócił, wyraźnie przyspieszając kroku. Stało się jasne, że powtarzał ów dzień, przeżywał go na nowo, raz jeszcze odtwarzał cały jego przebieg. Właściwie nie był tu razem ze mną. Spełniałam jedynie pewną funkcję, byłam tylko partnerką w rozmowie, a tym samym rodzajem katalizatora dla jego myśli i doznań. Niczym więcej.
Milczeliśmy przez całą drogę, aż dotarliśmy na parking. Szliśmy szybciej, za to droga miejscami wiodła teraz dość stromo pod górę, kilkakrotnie musieliśmy czekać na Maxa, który ze względu na upał oraz swą grubą, długą sierść nie biegł tak chyżo jak poprzednio. Stąd też minęło w sumie prawie piętnaście minut, nim znaleźliśmy się z powrotem na parkingu. A zatem, jak sama się teraz przekonałam, tamtego fatalnego dnia upłynęło trzydzieści minut, zanim Matthew wrócił do samochodu. Trzydzieści minut, w trakcie których nie mógł wiedzieć o tym, co się tam wydarzyło.
Podszedł do samochodu, wyjął miskę i butelkę wody, dał Maxowi pić. Pies chłeptał łapczywie. Matthew ruszył w kierunku ławki, usiadł i spojrzał przed siebie.
– Policja przeczesała tu wszystko – powiedział – całą okolicę. Nic. Ani śladu.
Usiadłam obok niego. Naraz poczułam w nogach ociężałość, lecz nie było to zmęczenie spacerem. To smutek zaczął paraliżować całe moje ciało i przygniatać mnie swym ogromem. Dziwnym trafem zrozumiałam to ostatecznie dopiero tego dnia, w tym miejscu, w tym momencie: nie mieliśmy żadnych szans. Matthew i ja. Jego życie zatrzymało się tutaj, na tym osamotnionym parkingu, w niedzielę 23 sierpnia 2009 roku. Przestało biec naprzód, nie dopuszczało żadnej zmiany. Było naiwnością, może nawet głupotą z mojej strony wierzyć, że mogę związać moją przyszłość z mężczyzną, który w wieku czterdziestu czterech lat przestał kroczyć naprzód, choćby i o milimetr.
Nasza historia zakończyła się, zanim jeszcze w ogóle się zaczęła. Uchwyciłam się iluzji. Nadszedł czas, by się od niej uwolnić.
Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w słońcu pogrążeni w milczeniu. Max wyłożył się obok nas i drzemał. Nic i nikt nie zakłócał ciszy, prócz paru wczesnych pszczół, które nas kilkakrotnie okrążyły. W końcu odezwał się Matthew:
– Jutro idę na spotkanie grupy wsparcia. Widujemy się w niedziele co sześć, osiem tygodni. Chciałabyś pójść ze mną?
Nietrudno było się domyślić, co to za grupa.
– Krewni osób zaginionych? – Zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.
– Tak. Wymiana doświadczeń dobrze nam robi. Człowiek czuje się tam... zrozumiany. Nikomu nie gra się na nerwach, opowiadając wciąż tę samą historię i krążąc bez przerwy wokół tych samych pytań. Wszyscy tam tak robią.
Miejsce stagnacji. O ile doskonale rozumiałam powody, dla których ci ludzie trzymali się swych nierozwikłanych pytań, o tyle zdawałam sobie również sprawę z tego, że ja się do nich nie zaliczam. Nie dzieliłam z nimi ich losu, nie byłam jedną z nich. I nie mogłam już dłużej być częścią losu Matthew. Znajomość z nim była chyba jeszcze gorsza niż związek z Garrettem. Przy Garretcie przynajmniej czułam, że żyję. Przy Matthew groziło mi odrętwienie.
– Nie chciałabym tam iść – powiedziałam ostrożnie.
– Rozumiem – odparł Matthew. Był wrażliwy, wiedziałam o tym, był wyczulony na wszelkie drgnienia. Choć przez cały ten czas był zamknięty w sobie, rozumiał jednak moje odczucia. Nie umknął mu nastrój smutku, w jaki popadłam. Jego pytanie: Chciałabyś pójść ze mną?, kryło w sobie więcej znaczeń niż tylko to, czy pójdę nazajutrz na spotkanie z grupą. Chciał raczej wiedzieć, czy ja nadal chcę to wszystko z nim dzielić. I należycie zrozumiał moją odmowę: ja również nie miałam na myśli wyłącznie jutrzejszego dnia.
– Chciałabym... – zaczęłam, a kiedy bezradnie utknęłam, dokończył za mnie:
– ...żebyśmy się przez jakiś czas nie spotykali. Tak. Wiem.
Wyciągnęłam rękę, dotknęłam jego ramienia.
– Przykro mi, Matthew. Tak strasznie mi przykro.
Odwrócił się do mnie. Po raz pierwszy tego dnia naprawdę na mnie spojrzał, naprawdę był przy mnie.
– Niepotrzebnie. Doskonale cię rozumiem.
Przełknęłam. W żadnym wypadku nie chciałam zalać się łzami.
– Nie chcę ciągle tylko szukać z tobą twojej żony. Albo usiłować rozwiązać zagadkę, co się z nią stało. To jest... Stoimy w miejscu. A ja czuję coraz większe przygnębienie.
– Rozumiem cię – powtórzył po raz trzeci. – Żyję tak od lat. Ale to nie powód, byś ty żyła tak samo. Zastanawiałem się, ile zdołasz przetrzymać.
Pięć tygodni. Wytrwałam dokładnie pięć tygodni. To niedługo, niemniej jednak nie owe pięć tygodni było tu najistotniejsze: wytrwałabym i pięć miesięcy czy nawet pięć lat, gdyby istniała jakakolwiek nadzieja na zmianę. Gdybym wiedziała, że nadejdzie chwila, kiedy on to odhaczy. Zamknie tę sprawę. I razem ruszymy ku przyszłości.
Miałam jednak świadomość, że on nigdy tego nie zakończy. Nigdy. Chyba że się dowie, co zaszło. Jak miałby tego dokonać – po tak długim czasie, po tylu staraniach? Będzie żył niepewnością i – prawdopodobnie – pewnego dnia w niepewności tej umrze.
– Wracamy? – zapytał.
Skinęłam głową.
– Okay.
Odwiezie mnie teraz do domu. Do mojego małego, ciasnego mieszkania na poddaszu, które wyda mi się teraz jeszcze mniejsze i jeszcze ciaśniejsze. Byłam przerażona na myśl o czekającej mnie samotności.
Osiem cennych lat zmarnowałam w beznadziejnym związku z Garrettem i przyrzekłam sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię. Nie będę poświęcać godzin mojego życia, nie mając przed sobą żadnych perspektyw. Żadnej nadziei.
To wszystko.
Zakończyłam mój związek z Matthew Willardem. A przynajmniej zakończyłam to, co mogłoby się w taki związek przerodzić.
Dopiero kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną, uświadomiłam sobie, że zupełnie zapomniałam o poszukiwaniu motywów do artykułu Alexii.