Było pół do jedenastej, kiedy dotarli do domu. Na przyjęciu nie zdołali już niczego zjeść, w samochodzie Nora nagle oświadczyła:
– Nie pozwolę sobie zepsuć całego wieczoru! Zgłodniałam. Wstąpmy do Navy Inn.
To był ich pierwszy wspólny wieczór w restauracji. Dziwne uczucie, uznał Ryan. Wyjątkowo intymne, choć to najzupełniej w świecie normalne, że dwoje ludzi idzie razem coś zjeść. W żadnym razie nie oznacza to, że coś ich łączy. Wypili po butelce piwa i zajadali się krążkami cebuli, frytkami oraz pieczoną fasolką w sosie pomidorowym.
– Potrzebuję mnóstwa kalorii – wyznała Nora. – Zawsze tak się dzieje, kiedy jestem wściekła.
Ryan coraz lepiej rozumiał, że powodem tego była sytuacja, w jakiej się znaleźli na tym okropnym przyjęciu. Na kilka minut doszło do konfrontacji: oni przeciwko reszcie świata. Poznał zupełnie mu nieznane oblicze Nory. Nie wiedział, że potrafi być tak rozgniewana. I tak... wobec niego uczciwa. Stała u jego boku niczym bodyguard, blada, rozdygotana, niewzruszona. Po raz pierwszy poczuł wobec niej autentyczny respekt. I uczucie to trwało nadal. Coś się w ich stosunkach zmieniło. Dokąd ich to ostatecznie zaprowadzi, tego nie umiał przewidzieć. Zauważył jedynie, że coś się jednak poruszyło.
Rozmawiali o Vivian.
– Za dużo wypiła – wyjaśniła Nora. – A kiedy pije, staje się agresywna i nieobliczalna. Jutro będzie przerażona własnym zachowaniem.
– Sądzisz, że wasza przyjaźń przetrwa ten incydent? – zapytał Ryan.
Nora wzruszyła ramionami.
– Tego nie wiem. Niejedno już razem przeżyłyśmy, ale ten występ był nawet jak na nią nad wyraz ekstremalny. Prawdopodobnie będzie mnie przepraszać na kolanach, w tej chwili jednak nie potrafię jeszcze powiedzieć, jak zareaguję. Na razie czuję się wyczerpana i pusta. – Uśmiechnęła się znużona. – To chyba normalne, kiedy człowiek tak się rozzłości.
– Nie powinniśmy chodzić razem na takie imprezy – oznajmił Ryan. – Coś podobnego zawsze może się powtórzyć. Tym bardziej że tylu ludzi poznało moją przeszłość. W ciągu weekendu ta wieść rozejdzie się w kręgu twoich znajomych i wśród twoich kolegów. Pojawią się komentarze, ostrzeżenia, brak zrozumienia. Żądza sensacji.
– Nic mnie to nie obchodzi – zapewniła Nora. – Dla mnie twoja przeszłość nie jest problemem, i tylko to się liczy. Chodzi o nas, Ryan. Nie o tych wszystkich ludzi wokół nas.
Wierzył, że jej słowa wyrażają prawdziwe myśli. Nie wiedział tylko, czy sobie uświadamiała, jakie konsekwencje może mieć owo odcięcie się od tych wszystkich ludzi wokół nas. A także w jakim znajdzie się położeniu, jeśli on będzie jedynym człowiekiem, który jej pozostanie? O tym wolał nie myśleć.
Kiedy po powrocie do domu weszli do pokoju dziennego, zamigała dioda automatycznej sekretarki. Nagrano trzy wiadomości. Dwie pierwsze pozostawiła Vivian.
Dzwoniąc po raz pierwszy, zalewała się łzami, była też wyraźnie podpita. W tle dało się słyszeć plątaninę głosów oraz dźwięki muzyki.
– Tak strasznie mi przykro, Noro, naprawdę, musisz mi uwierzyć! – Miała ciężki język, wciąż jej się plątał przy każdym kolejnym słowie. – Proszę, proszę, zadzwoń do mnie na komórkę. Jestem jeszcze na przyjęciu. Telefon trzymam w ręku, usłyszę, kiedy zadzwonisz. Proszę, odezwij się. Wszystko ci wyjaśnię.
Za drugim razem już nie płakała, mówiła za to iście grobowym głosem, tak cichym, że ledwie można ją było zrozumieć. Wokół niej zrobiło się spokojniej.
– Już wyszłam. Nie mogłam dłużej wytrzymać. Nie oddzwoniłaś. Noro, proszę, daj mi jeszcze jedną szansę. Proszę! Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Nie chciałam cię zranić. Sama nie wiem, czemu byłam wobec ciebie taka podła. Proszę, zadzwoń do mnie! – Umilkła na chwilę. – Możesz dzwonić przez całą noc – dodała. – Obojętnie kiedy. Ale proszę, odezwij się!
– Wiedziałam, że się opamięta – odezwała się Nora – i że przerazi ją własne zachowanie. Zdzierżymy jeszcze trzecią wiadomość od niej?
Ryan stał pośrodku pokoju.
– Jak chcesz.
Nora ponownie nacisnęła klawisz odtwarzania.
Milczenie. Potem ktoś odchrząknął.
– To nie Vivian – stwierdziła zaskoczona. – To chyba jakiś mężczyzna!
Rozmówca ponownie odchrząknął. Wydawało się, że nie wie, od czego zacząć.
– Ryan? Mam nadzieję, że to właściwy numer. Że mieszka tu Ryan. Ryan Lee.
Ryan zrobił krok do przodu. Głos wydał mu się znajomy, nie potrafił go jednak z kimkolwiek skojarzyć. Pierwsza myśl: Damon! „No to mnie dopadł! Powie mi teraz, do kiedy mam zwrócić pieniądze i co się stanie, jeśli nie zapłacę”.
Już chwilę później wiedział jednak, że to niemożliwe. Ktokolwiek właśnie do niego dzwonił, był niepewnym siebie, pełnym rozterek człowiekiem, który nieszczególnie lubi zostawiać wiadomości na automatycznej sekretarce. Wydawało się też, że nawet nie wie, czy dzwoni pod właściwy numer. To nie było w stylu Damona. Damon wyrzuciłby z siebie wiadomość głośno i bezczelnie, bez odchrząkiwań, bez wahania i niezdecydowania. Nie wątpiłby, czy ma właściwy numer, po prostu dlatego, że Damon w zasadzie ani przez moment nie wątpił w słuszność tego, co robił.
– No więc, mówi Bradley. Bradley Beecroft. Ryan, coś się stało... Nawet nie potrafię ci dokładnie powiedzieć, co się wydarzyło, ale... powinieneś się ze mną skontaktować. Wydaje się, że... twoja matka zniknęła. Wszystko wygląda bardzo tajemniczo. Proszę, zadzwoń do mnie!
Sekretarka się wyłączyła. Ryan stał jak wryty.
– Kto to był? – zapytała Nora. – I o czym, na litość boską, mówił?
Ryan chwycił słuchawkę i zaczął naciskać jednocześnie różne klawisze urządzenia.
– Nie znam jego numeru. Cholera, czy ten telefon zapisał gdzieś jego numer?
– Kto to był? – powtórzyła pytanie Nora.
– Bradley – odparł Ryan. Udało mu się wyświetlić numer Bradleya Beecrofta, wystukał go w telefonie. – Mąż mojej matki.
– Twój ojczym?
– Nie. Choć w pewnym sensie tak. Bradley to trzeci mąż mojej matki. Byłem już dorosły, kiedy za niego wyszła.
Czekał na połączenie. Uświadomił sobie, że ledwie mógł przełykać, w ciągu paru sekund zupełnie zaschło mu w gardle.
– Cześć Bradley, tu Ryan. Co się stało?
Pędzili przez mrok nocy. Ryan siedział za kierownicą, wiedział, że jedzie o wiele za szybko, niebezpiecznie szybko, lecz niepokój gnał go z taką siłą, że nie potrafił zwolnić. Na szczęście w ten późny piątkowy wieczór ruch na drogach był niewielki. Znów zaczęło padać. Mokra, wietrzna noc kwietniowa. Kto tylko mógł, pozostał w domu.
– Potrzebuję samochodu – powiedział do Nory, kiedy wysłuchał wzburzonej opowieści Bradleya i zakończył z nim rozmowę. – Muszę tam pojechać. Do Bradleya. Muszę sprawdzić, czy mogę jakoś pomóc.
– Oczywiście – odparła Nora bez wahania. – Pojadę z tobą.
– Noro, nie musisz...
– Ale chcę.
Wcale nie był pewien, czy chce, by mu towarzyszyła, lecz samochód należał do niej, więc nie mógł jej tego zabronić. Poza tym mogła się przydać. Okazała się wobec niego lojalna i pełna zaangażowania, bez wątpienia uczyni, co w jej mocy, by również teraz go wspomóc.
– Gdzie mieszka twoja matka? – zapytała Nora, kiedy wsiedli do samochodu.
Wrzucili do torby bieliznę na zmianę oraz szczoteczki do zębów, położyli ją na tylnym siedzeniu. Mimo że w głowie kotłowały mu się tysiące spraw, Ryan pomyślał i o tym: „jak stare dobre małżeństwo. Już podróżujemy z jedną wspólną torbą”.
– W Sawdon. Na wrzosowiskach Yorkshire.
– Musimy aż do Yorkshire?
– Ja muszę. Ty nie.
– Mówiłam już, że jadę z tobą, i nie zmienię zdania.
Ucieszyło go, że ani słowem nie skomentowała jego stylu jazdy, choć z pewnością odczuwała strach. Widział to po jej kurczowo zaciśniętych wargach, kiedy od czasu do czasu zerkał na nią z ukosa. A jednak powstrzymała się od jakichkolwiek uwag.
Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał od Bradleya. Porzucony samochód jego matki znaleziono na skraju szosy prowadzącej przez wrzosowiska do Whitby. Drzwi kierowcy były otwarte, jej torebka leżała na siedzeniu pasażera. Po Corinne wszelki ślad zaginął.
– A ci ludzie, z którymi miała się spotkać – opowiadał Bradley – nie mogli dojechać na miejsce. Nie zdołali uruchomić samochodu. Najwyraźniej ktoś przy nim majstrował.
– Jacy ludzie? – Od niemal sześciu lat Ryan nie utrzymywał kontaktu z własną matką, nie miał pojęcia o jej zwyczajach. Dowiedział się, że obecnie pracowała w praktyce lekarskiej w Whitby i każdego ranka jeździła przez wrzosowiska. Przy polnej drodze odchodzącej od głównej szosy czekała zawsze na młodą dziewczynę, którą podwoziła do Whitby, gdzie tamta przyuczała się do zawodu. Na umówione miejsce spotkania odprowadzała ją matka. Wszystko wskazywało na to, że i w ten piątek Corinne Beecroft czekała o uzgodnionej porze na dziewczynę, ta jednak się nie pojawiła. Jeśli to prawda, że celowo uniemożliwiono jej dotarcie na miejsce, majstrując przy samochodzie, był to poważny powód do niepokoju. Kto wziął sobie na cel kobietę, która o tak wczesnej porze samotnie czekała w samochodzie w tej opustoszałej okolicy?
– Nigdy – powiedział Bradley drżącym, zachrypłym głosem – nigdy dobrowolnie stamtąd nie odeszła. Przydarzyło jej się coś złego, Ryan, ja to wiem. Policja jest tego samego zdania!
Myśli kołatały się w jego głowie, kiedy pędził przez noc. To już nie mógł być przypadek. Deborah, mizerna i obolała, prawie nie wychodziła z mieszkania, od kiedy napadło na nią dwóch nieznanych mężczyzn. A teraz Corinne. Zniknęła bez śladu, najwyraźniej wskutek celowych i roztropnie przygotowanych działań. Dwie kobiety odgrywające istotną rolę w życiu Ryana: jego matka oraz jego długoletnia partnerka. Dwie kobiety, o których każdy wiedział, iż raniąc je, raniło się również samego Ryana.
Kto chce mi coś powiedzieć?
W przypadku Corinne, w odróżnieniu od napadu na Debbie, pojawiał się dodatkowy element, na myśl o którym z miejsca występował mu na czoło zimny pot: szczególne okoliczności jej zniknięcia. Niczym mane, tekel, fares wypisane na ścianie: odludna okolica. Samochód. Ani śladu kobiety kierującej pojazdem.
Jeśli zamienić wrzosowiska Yorkshire na Pembrokeshire Coast National Park, otrzymywało się praktycznie identyczny opis tego, co się zdarzyło wówczas.
Za tym kryje się misterny plan.
Myśl ta prowadziła do pytania: Kto mógł go powiązać ze zniknięciem Vanessy Willard sprzed prawie trzech lat? Damon? Niemożliwe. Po prostu niemożliwe.
Właściwie istniała tylko jedna taka osoba – była nią sama Vanessa Willard.
Czy ona żyje?
Ile czasu upłynęło od chwili, gdy po raz ostatni wypowiedział w myślach jej nazwisko? Vanessa Willard.
Przez ponad dwa i pół roku nie potrafił sięgnąć myślami aż tak daleko. Kiedy tylko owa nieszczęsna niedziela usiłowała się wedrzeć w jego wspomnienia, pojawiał się wielki czerwony znak Stop, który stworzyła sobie jego podświadomość, i ku jego uldze niezawodnie przywoływała w rozstrzygających chwilach. Stój! Nie! Ani kroku dalej!
I to się udawało, chroniąc go przed ciężarem jego winy oraz męką dręczących myśli. Pierwsza rysa na tym obronnym pancerzu pojawiła się, gdy siedział przy zrozpaczonej Debbie. Teraz zaś wydawało się, jakby doszczętnie popękał. Dawne obrazy przepływały przez niego w sposób niepowstrzymany. I wzmagało się w nim przeczucie, przybierając pozór pewności: „Teraz za to zapłacisz. Cała ta sprawa wróci do ciebie. Nic się nie zakończyło. To jeszcze nie koniec”.
– Dziwi mnie to, że musiałeś szukać numeru swojej matki i jej męża – powiedziała Nora bez ogródek. – Nie pamiętasz numeru telefonu własnej matki?
– Nie. Od dawna nie mamy z sobą kontaktu.
– Czy powodem tego jest... twoje dzieciństwo? Nie potrafisz jej wybaczyć?
W skupieniu patrzył przed siebie, nie zerknął w jej stronę.
– Nie. Powodem jest zmiana w moim życiu. Matka tego nie zaakceptowała. Tym bardziej facet, którego poślubiła.
– Bradley?
– Niesamowity kołtun. Chyba już emeryt, z niewielkim domem i pedantycznie wypielęgnowanym ogródkiem. On i moja matka powinni chyba umrzeć z nudów, ale najwyraźniej z sobą wytrzymują.
– Czy oni wiedzą, że... byłeś w więzieniu?
Wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia. Nie sądzę. Nie mówiłem im o tym.
– Skąd Bradley wiedział, że mieszkasz u mnie?
Istotnie, to było ciekawe pytanie. Jak dotąd nie zastanawiał się nad tym.
– Nie wiem. Ale z pewnością można to jakoś wyjaśnić.
Więcej nie rozmawiali. Kiedy Ryan zerknął chwilę później w bok, spostrzegł, że Nora zasnęła. To dobrze. Wolał być teraz sam na sam ze swoimi myślami.
Gdy dotarli do Sawdon, dochodziła czwarta nad ranem. Niewielka miejscowość wciąż pogrążona była w głębokim, sennym mroku. Tylko w jednym domu paliły się wszystkie światła: w domu Beecroftów. W ich spokojną egzystencję wtargnęło nagle niepojęte nieszczęście. Widocznie Bradley przez całą noc ani na chwilę nie kładł się spać.
Kiedy zatrzymali się i wysiedli z samochodu, zaraz wyszedł im naprzeciw ogrodową dróżką. Mżyło. Nawet w słabym świetle wiszącej nad wejściem latarni Ryan bez trudu zauważył, że starszy człowiek był u kresu sił. Drżały mu wargi, w jego oczach płonęła panika. Jasne cienkie włosy zwisały w nieładzie, przez co przypominał oskubanego ptaka.
– Ryan! Ryan, dzięki Bogu, że jesteś!
Wziął w ramiona swojego pasierba, co jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Dwanaście lat wcześniej Ryan był na ich ślubie, potem kilka razy odwiedził matkę w Sawdon, lecz za każdym razem czuł coraz silniej, że Bradley go nie akceptuje. W jego opinii był nicponiem, ladaco, wiecznym drobnym kryminalistą i nieudacznikiem, który przysparzał swej matce samych tylko zmartwień. Ryan był przekonany, że to pod wpływem Bradleya Corinne w pewnym momencie zerwała kontakt z synem. Tak naprawdę nie miał zamiaru kiedykolwiek spotkać się ze starym, nie mówiąc już o tym, by paść mu w ramiona. Bradley z pewnością podzielał to nastawienie. Obecne okoliczności wiele jednak zmieniły: Bradley był bliski załamania. Czuł, że to wszystko go przerosło i w głębi duszy miał nadzieję, że ów stojący przed nim młody człowiek przynajmniej raz w życiu zrobi coś sensownego i znajdzie wyjście z tej zagmatwanej, niepokojącej sytuacji. Ryan obawiał się jednak, że będzie zmuszony go rozczarować. Miał wprawdzie przerażające przeczucie, co mogło się za tym wszystkim kryć, lecz było ono mgliste i niejasne nawet dla niego samego. Jeśli Corinne wkrótce się nie zjawi, Ryan po raz drugi stanie wobec konieczności wyłożenia przed policją kart na stół i ujawnienia historii Willardów. Za pierwszym razem powinien był to czym prędzej uczynić, by ratować Vanessę Willard. Milczał powodowany tchórzostwem. Teraz natomiast, wobec przypuszczenia, że zniknięcie Corinne ma coś wspólnego z losem Vanessy Willard, będzie to musiał zrobić, by ratować własną matkę.
Choć rozmyślał już o tym w trakcie jazdy samochodem, dopiero w tej chwili, w objęciach znienawidzonego ojczyma zrozumiał, że ów koszmar dopadł go z bezwzględnością największą z możliwych: uświadamiając mu, że może się powtórzyć.
Bradley uwolnił się z objęć i cofnął o krok.
– Jakże ty zmężniałeś, chłopcze. Wyrobiłeś sobie niesamowite muskuły!
„Owszem, nawet w więzieniu można trenować” – chciał odpowiedzieć, lecz zagryzł tylko wargi. Bradley odwrócił się w stronę Nory i uścisnął jej dłoń.
– A zatem to pani jest towarzyszką życia Ryana.
Nora się uśmiechnęła.
– Nora Franklin.
Bradley, wyraźnie mile zaskoczony widokiem zgrabnej Nory, ponownie zerknął na Ryana.
– Dzwoniłem do Deborah. Pamiętam, że twoja matka miała o niej jak najlepsze zdanie.
Ryan o tym wiedział. Debbie wielokrotnie towarzyszyła mu do Yorkshire, Corinne była nią oczarowana. Miała nadzieję, że z tą kobietą u swego boku jej syn zacznie wreszcie mieszczańskie, a przede wszystkim porządne życie. Tuż po ich rozstaniu wciąż wydzwaniała do Debbie, prosząc ją, by dała Ryanowi jeszcze jedną szansę.
– Znalazłem jej numer na biurku Corinne. Deborah powiedziała mi, że mieszkasz teraz w Pembroke Dock, i podała mi wasz numer.
– Może wejdziemy do środka? – zaproponował Ryan. – Zaraz zupełnie przemoknę.
– Oczywiście. Oczywiście. – Bradley pokuśtykał przodem. Wprowadził ich do porządnie wysprzątanego pokoju dziennego. – Siadajcie. Czego się napijecie? Herbaty? Kawy?
– Najchętniej kawy – poprosił Ryan. – A potem w spokoju wszystko nam opowiesz. Zakładam, że nie masz żadnych nowych wiadomości?
– Nie. Jakby... – Głos mu się załamał, potrzebował paru sekund, by nad sobą zapanować. – Żadnego znaku życia. Nic. Nikt też nie zadzwonił i nie przedstawił jakichkolwiek żądań. Uważam zresztą, że to byłoby dość absurdalne, nie jesteśmy przecież bogaci, choć oczywiście poruszyłbym niebo i ziemię, by zdobyć pieniądze, gdyby to miało uratować jej życie. Ale... nic! Ani na sekundę nie odchodzę od telefonu.
Zniknął w kuchni. Nora powiodła za nim wzrokiem.
– Mój Boże, on się zaraz załamie. Jest zrozpaczony.
Ryan wstał i przeszedł się po pokoju. Na jednym z regałów znalazł swoje zdjęcie. Miał na nim około dwudziestu lat, dość markotnie patrzył w obiektyw. A więc jednak postawiła je tutaj. A Bradley najwyraźniej to tolerował.
Bradley wrócił z tacą. Postawił na stole filiżanki, nalał kawę. Ręce tak bardzo mu przy tym drżały, że więcej napoju znalazło się na podstawkach niż w filiżankach. Ryan ponownie usiadł.
Bradley opowiedział o telefonie, jaki odebrał poprzedniego dnia około pół do dziewiątej.
– Dzwoniła Mrs Barker. Matka dziewczyny, która zawsze jeździła z Corinne. Była wzburzona, gdyż wciąż usiłowała się dodzwonić do Corinne na komórkę, by jej powiedzieć, że Celina nie dotrze na miejsce spotkania, ponieważ zepsuł się im samochód. W końcu zadzwoniła do praktyki lekarskiej, gdzie pracuje Corinne, tam jednak też się nie pojawiła. Sądzono, że pewnie się rozchorowała. – Bradley umilkł na chwilę i wypił łyk kawy. Poplamił sobie przy tym koszulę, lecz zdawał się tego nie zauważać. – Od razu ogarnęło mnie złe przeczucie – ciągnął – gdyż to do Corinne zupełnie niepodobne, by spóźniła się do pracy. Wsiadłem w samochód i pojechałem tą samą trasą. Lało jak z cebra. Kiedy dotarłem do polnej drogi, zobaczyłem jej samochód. Drzwi kierowcy były otwarte. Od razu wiedziałem, że coś się stało.
Opowiedział, że znalazł torebkę, kluczyki tkwiły w stacyjce. Zaraz też zaczął przeszukiwać okolicę, gdyż przypuszczał, że źle się poczuła i dlatego w pośpiechu opuściła samochód.
– Przeszedłem przez ogrodzenie pastwiska dla owiec, sprawdziłem teren. Ale nigdzie nie było po niej śladu. Sądzę, że jeśliby zrobiło się jej niedobrze albo dostała mdłości, nie odeszłaby stamtąd nie wiadomo ile mil, prawda?
– A potem powiadomiłeś policję? – upewnił się Ryan.
– Tak. Wszystko ponownie przeszukali, ale nie znaleźli żadnej wskazówki świadczącej o tym, że Corinne przebywa gdzieś w okolicy. Ślady opon wskazują na to, że jakiś pojazd zatrzymał się tuż za samochodem Corinne, prawdopodobnie w tym samym czasie o poranku. Nie wiadomo jednak, czy ma to jakiś związek. Był u mnie funkcjonariusz. Spisał dane Co rinne i chciał dokładnie poznać okoliczności porannych wydarzeń. Gdzie Corinne pracuje, dlaczego w tamtym miejscu czekała. Czy się pokłóciliśmy, czy z jakiegoś innego powodu była wzburzona albo podenerwowana. – W oczach Bradleya połyskiwały łzy. Ponownie przeżywał zdarzenia minionego ranka, który zaczął się tak spokojnie i zwyczajnie. – Lecz nic takiego się nie stało. Leżałem jeszcze w łóżku, gdy wyszła. Zachowywała się całkiem normalnie. Lubiła swoją pracę w Whitby. Tam również nie dochodziło do żadnych spięć, powiedziałaby mi o tym. Cieszyła się ze zbliżającego się weekendu, mimo padającego deszczu. Chcieliśmy pójść na spacer, a wieczorem rozpalić ogień w kominku.
Zalał się łzami. Nora wstała, podeszła do niego, usiadła na podłokietniku fotela i objęła go ramieniem.
– Znajdziemy ją – zapewniła kojącym głosem. – Proszę nie myśleć o najgorszym, panie Beecroft. Może istnieje tu jakieś całkiem niewinne wyjaśnienie.
„Z pewnością nie” – pomyślał Ryan. Przypomniał sobie przypadek Debbie. Bądź co bądź Debbie żyła. Ale wolał sobie nie wyobrażać, że to samo spotkało jego matkę, nawet gdyby w końcu miała wrócić do Bradleya.
– A samochód tej rodziny... – zaczął.
Bradley otarł łzy.
– Tak. Kiedy był tu jeszcze ten funkcjonariusz, znów zadzwoniła Mrs Barker. Wezwali tymczasem mechanika, który stwierdził, że ktoś chyba celowo unieruchomił pojazd. Przeciął jakiś przewód czy coś takiego... W każdym razie wykluczył zużycie materiału, nie była to również sprawka kuny. Wiadomość ta trochę zafrapowała policjanta. To bowiem mogłoby oznaczać...
– Że ktoś zadbał o to, by w umówionym miejscu Corinne czekała sama – dokończył zdanie Ryan. Ogarniało go coraz bardziej nieprzyjemne uczucie. Dobrze zaplanowana akcja. Miał już niemal stuprocentową pewność, że wiązała się ona z jego osobą.
– Co na to policja? – zapytał.
Bradley uniósł obie ręce.
– Wydają się dość bezradni. Funkcjonariusz pojechał potem na farmę Barkerów, nie dowiedział się tam jednak niczego nowego. Powiedziano mi, bym bez względu na wszystko czuwał przy telefonie. Zapytali, czy nie potrzebuję pomocy psychologa, ale ja nikogo takiego nie chcę. Chcę odzyskać Corinne. Chcę, by po prostu wróciła! – Spojrzał błagalnym wzrokiem na Ryana. – Proszę, Ryan! Musisz mi pomóc! Musisz pomóc jej! To twoja matka! Znasz ją lepiej niż my wszyscy. Nie domyślasz się, co się z nią mogło stać?
Ryan ponownie wstał. Poczuł lekkie mdłości, nagle zaczął dygotać z zimna, choć przedtem pocił się ze wzburzenia.
– W tej chwili nic mi nie przychodzi do głowy – odparł. Zdziwiło go, że potrafił skłamać tak niewzruszonym, pewnym głosem.
„Jesteś takim samym tchórzem jak wówczas – pomyślał. – Doskonałym przykładem na to, że więzienie wcale nie zmienia ludzi w lepszych. Wypluwa ich tak samo złych, ograniczonych i marnych, jakich przyjęło”.
Nora położyła dłoń na ramieniu Bradleya.
– Na pewno pomożemy – zapewniła. – Ryan, moglibyśmy pojechać na miejsce, gdzie wczoraj zniknęła twoja matka. Powinniśmy sami je obejrzeć.
Ryan był świadom, że to li tylko chęć działania. Bradley już tam był. A przede wszystkim była policja. Gdyby można tam było coś jeszcze odkryć oprócz podejrzanych śladów opon, na pewno by to znaleziono. Nora z pewnością także o tym wiedziała. Może chciała przybitemu, zrozpaczonemu Bradleyowi dać poczucie, że coś się dzieje, że nie siedzi się bezczynnie. Może chciała też znaleźć się z Ryanem sam na sam, omówić z nim wszystko w cztery oczy. Miał nadzieję, że niczego nie zaczęła podejrzewać: wiedziała, że jego była dziewczyna została zgwałcona. A teraz zniknęła jego matka. Może dostrzegła jakiś związek i chciała z nim pomówić. Nora nie była głupia. Ani naiwna. Od poprzedniego wieczoru Ryan coraz mocniej sobie uświadamiał, że dotąd jej nie doceniał.
Skinął głową.
– Okay. Ruszymy, kiedy się przejaśni.