Pogrzeb Lauren French, matki Vanessy, odbył się w piątek 25 maja. Nasz pierwotny plan wyjazdu do Holyhead już w czwartek wieczorem, by w piątek zanadto się nie śpieszyć, musieliśmy zarzucić w czwartkowe popołudnie. Matthew zatelefonował do mnie do redakcji z wyjaśnieniem, że wypadła mu kolacja biznesowa z ważnym klientem i nie może jej, niestety, odwołać.

– Zdążymy, nawet jeśli wyjedziemy w piątek – zapewnił. – Czy nie sprawi ci kłopotu, jeśli przyjadę po ciebie już o siódmej rano i od razu wyruszymy w drogę?

Co miałam powiedzieć? Zgodziłam się, choć odniosłam wrażenie, że Matthew robi właśnie unik. Wierzyłam mu, że ma spotkanie z klientem, i to przy kolacji, lecz z jakiegoś powodu byłam przekonana, że bez problemu mógłby powierzyć tę sprawę któremuś ze współpracowników i że z początku taki właśnie miał zamiar. Jego głos świadczył o kiepskim nastroju, uświadomiłam sobie, iż ta podróż stanowiła dlań spore obciążenie, tym większe, im bliższy stawał się termin wyjazdu. Najchętniej w ogóle by nie pojechał, nie mógł jednak tego pogodzić z własnym sumieniem. Zbroiłam się wewnętrznie. Niełatwo będzie przetrwać ten dzień.

Po telefonie od Matthew postanowiłam wykorzystać przerwę obiadową, by kupić sobie w mieście sukienkę. Z początku miałam włożyć mój czarny żakiet ze spodniami, który od lat wiernie mi służył przy wszelkich szczególnych okazjach. Jednakże po niezwykle ciepłych tygodniach w czwartek zrobiło się gorąco, a prognoza pogody wieściła „wymarzony weekend” z temperaturą do trzydziestu stopni. W żakiecie mogłabym się rozpłynąć. Znalazłam dość szykowną czarną lnianą sukienkę etui bez rękawów, która wydała mi się odpowiednia, choć za droga, przez co boleśnie naruszyła moje oszczędności. Kiedy wieczorem w domu przymierzyłam ją ponownie, uświadomiłam sobie, że jest zbyt krótka jak na pogrzeb i do tego łatwo się mnie. Nie wypadało też chyba pokazać się z odkrytymi ramionami.

Nieważne, za późno. Prócz księdza i tak nikogo pewnie nie spotkamy.

Przy pożegnaniu Alexia zaklinała mnie, żebym nie zapomniała o moim sobotnim planie. Uzgodniłyśmy, że nazajutrz przyjadę do niej autobusem i wezmę jej samochód. Dzień jak zwykle spędzi w redakcji, pojedzie albo na rowerze, albo małym motocyklem Kena.

– Oczywiście, że nie zapomnę – zapewniłam. – W sobotę będę na miejscu. Wracamy z Matthew w piątek wieczorem. Nie martw się!

– Tym się najmniej martwię – mruknęła Alexia. Miałam nadzieję, że nie uznała mojej uwagi za cyniczną: bądź co bądź żyła praktycznie wyłącznie troskami.

W każdym razie byłam zdecydowana nie pogarszać dodatkowo jej położenia. Wyszukam dla niej cudowne plenery do planowanego reportażu i zrobię wszystko, by zadowolić tego wstrętnego drania z Londynu – choć od dawna miałam świadomość, że na nic się to zda. Za wszelką cenę chciał Alexię odstrzelić. Trzymał ją tylko w niepewności.

Uroczystości pogrzebowe oraz poprzedzające je godziny jeszcze przez długi czas tkwiły w mojej pamięci jako nad wyraz dziwaczne wydarzenia. Osobliwe, wprowadzające w konfuzję, niemal groteskowe. Matthew przyjechał po mnie rankiem o umówionej porze. Maxa oddał pod opiekę swojej sprzątaczki, informacja ta jednak to były jedyne słowa, jakie raczył do mnie skierować, nim dotarliśmy do Holyhead. Poza tym milczał zawzięcie. Przynajmniej nie skomentował mojej przykrótkiej sukienki, prawdopodobnie w ogóle nie zwrócił na nią uwagi. Kilkakrotnie spojrzałam na niego z ukosa i dostrzegłam, jak bardzo był spięty, przez cały czas miał zaciśnięte wargi.

Odważyłam się go zagadnąć.

– Jak tam wczorajszy wieczór z klientem? – zapytałam. – Jesteś zadowolony?

– Tak – uciął krótko. To wszystko.

Miałam mnóstwo czasu na rozmyślania. Wróciłam do rozmowy telefonicznej z Garrettem z początku tygodnia. Poczułam zakłopotanie, mogąc z nim znów po tak długim czasie porozmawiać. To zupełnie coś innego niż słuchanie jego głosu nagranego na automatyczną sekretarkę. Garrett był szarmancki, zaciekawiony i współczujący – taki, jaki potrafił być, gdy chciał pozyskać sobie sympatię innego człowieka. Z biegiem lat zbyt często, niestety, doświadczyłam sytuacji, w których szybko tracił te cechy, skoro tylko osiągnął swój cel. Wylałam całe hektolitry łez z powodu jego obojętności, cynizmu, odrzucenia, przysięgałam sobie, że nigdy więcej nie dam się nabrać na te jego dobre maniery. Mimo to podczas telefonicznej rozmowy zauważyłam, jak bardzo wciąż potrafił mnie urzekać. Chciał się dowiedzieć, jak się toczy moje życie. Opowiedziałam co nieco o pracy w „Healthcare”, a w końcu napomknęłam o Matthew.

– Aha. To twój nowy przyjaciel?

Garrett zawsze twierdził, że uczucia w rodzaju zazdrości są mu zupełnie obce, gdyż wydają się dlań „o kilka numerów za małe”. Odniosłam jednak wrażenie, że w jego głosie pobrzmiewała jej cicha nuta.

Dobrze mu tak.

Mimo wszystko przyznałam uczciwie, że pojawiły się pewne problemy. Opowiedziałam o Vanessie, o tym, jak bardzo jej postać nadal kładzie się cieniem na Matthew i tym samym na naszym rodzącym się związku. Garrett był zaintrygowany. Zasypywał mnie pytaniami, gdyż chciał się wszystkiego o niej dowiedzieć. Byłam przekonana, że po naszej rozmowie przeszukał także Internet. I znów odżyły we mnie dawne uczucia. Z takim Garrettem wspaniale się przebywało.

W końcu nawiązał do moich urodzin. Obchodziłam je 12 czerwca, w tym roku przypadały we wtorek, a nie był to wymarzony dzień na odwiedziny. To jednak Garretta wcale nie zmartwiło.

– Wezmę wolne. Mógłbym do ciebie przyjechać. Masz już jakieś plany? – zapytał.

Było to istotnie dobre pytanie. Oczywiście mogłabym się umówić z Matthew, to jednak nie było żadne rozwiązanie. Tak bardzo poddawał się wahaniom nastroju, że nie można było na nim polegać. A Alexia? Pewnie będzie pracować do późna, po czym być może wypije ze mną drinka i spróbuje przy tym zwalczyć ciążące jej widmo załamania nerwowego. Słowem, nie były to budujące perspektywy; z dużą dozą prawdopodobieństwa dało się przewidzieć, że wieczór urodzinowy spędzę samiuteńka w moim mieszkaniu na poddaszu, gapiąc się smutnym wzrokiem przez skośne okna w niebo. W tej sytuacji będący w doskonałym nastroju Garrett, który najwyraźniej wychodził z siebie, by znów zaskarbić sobie moje względy, nie był wcale taką złą alternatywą.

– Zastanowię się – powiedziałam w końcu. – To nie takie proste, wiesz przecież.

– Jasne – odparł łagodnym głosem, na dźwięk którego po plecach przeszedł mi dreszcz – doskonale to rozumiem.

Gawędziliśmy jeszcze przez chwilę. Opowiedziałam o planowanym fotoreportażu, w związku z którym w weekend miałam się udać na poszukiwanie plenerów starym autem rodziny Reece’ów, gdyż własne sprzedałam ze względu na koszty utrzymania. Garrett pokpiwał z kiepskiego wynagrodzenia, jakie widocznie otrzymywałam w „Healthcare”, po czym zakończyliśmy rozmowę, życząc sobie nawzajem dobrej nocy. Nie czułam się po niej dobrze. Miałam wrażenie, że podałam Garrettowi mały palec. Znałam go: zrobi teraz wszystko, by dostać całą rękę. Co najmniej.

Do Holyhead przybyliśmy punktualnie, zabłądziliśmy jednak, szukając cmentarza, parokrotnie zawędrowaliśmy aż do portu, gdzie właśnie odprawiano jeden z licznych promów kursujących codziennie do Dublina. W końcu dotarliśmy na miejsce ze zszarganymi nerwami, ledwie dwie minuty przed oficjalnym początkiem uroczystości żałobnych.

Widok licznych zaparkowanych samochodów z początku mnie zaskoczył, by po chwili wpędzić w przerażenie. Zobaczyłam, że przed kaplicą zebrało się około trzydziestu osób.

Spojrzałam na Matthew.

– A mówiłeś, że nikt się nie zjawi! Kim są ci ludzie?

Matthew sprawiał wrażenie jeszcze bardziej spiętego niż do tej pory.

– To rzeczywiście dziwne – odparł.

Wysiadł, zabrał z tylnego siedzenia czarną marynarkę i ją włożył. Ja również wysiadłam i stwierdziłam, że podróż samochodem nie przysłużyła się mojej sukience. Zamieniła się ostatecznie w setkę zmiętych fałdów, nieprzyzwoicie krótka – stała się jeszcze krótsza. Uznałam, że jestem niestosownie ubrana, a wyglądało na to, że muszę stawić czoła całemu zastępowi krewnych zmarłej Lauren French, a tym samym zaginionej Vanessy Willard. Jako nowa kobieta u boku Matthew, takie bowiem jednoznacznie sprawialiśmy wrażenie.

Skąd on ją wytrzasnął? – będą szeptać między sobą. – Co za upadek! Pamiętacie, jaka elegancka była zawsze Vanessa? Jakie miała wyczucie stylu? A teraz pokazuje się z tą młódką, która nawet nie wie, jak się należy ubierać. Gdzie on ma oczy?

Najchętniej salwowałabym się ucieczką, to jednak nie wchodziło w grę. Ruszyłam zatem u boku Matthew w kierunku grupy żałobników, krokiem tak dostojnym, na jaki tylko potrafiłam się zdobyć. Miałam cichą nadzieję, że może ci ludzie przybyli na jakiś inny pogrzeb, może właśnie kogoś pochowano, a rodzina jeszcze się nie rozeszła. Albo może pomyliliśmy czas i miejsce. Kiedy jednak podeszliśmy bliżej, wszystkie rozmowy ucichły, wszystkie głowy zwróciły się w naszą stronę. Ciekawość i chłód, jakie nas przywitały, natychmiast mi uświadomiły, że nie mam co liczyć na żaden cud: oczywiście, że to nasza grupa. A my należymy do niej.

Od zgromadzonych odłączyła się pięćdziesięcioletnia niemal kobieta i podeszła do nas. Miała na sobie perfekcyjnie dopasowany do okazji czarny kostium, dobrze ułożoną fryzurę, użyła ładnej szminki. Jej ust nie wykrzywił nawet cień uśmiechu.

– Ach, Matthew – powiedziała – a już myśleliśmy, że nie przyjedziesz.

– Witaj, Susan – odparł Matthew. – Przykro mi, ledwie zdążyliśmy. Ale wcale nie tak blisko stąd do Swansea.

Susan skinęła głową w taki sposób, jakby chciała powiedzieć: To trzeba było wcześniej wyjechać! Zwróciła się ku mnie, przez krótką chwilę taksowała moją niestosowną garderobę, unosząc przy tym lekko brwi.

– Susan, to Jenna Robinson – przedstawił nas Matthew. – Jenna, to Susan Collins. Siostrzenica Lauren.

– I kuzynka Vanessy – dodała niepotrzebnie Susan. Było oczywiste, że chciała jedynie przywołać to imię i przypomnieć mi, że istniała niejaka Mrs Willard – nawet jeśli tymczasem zaginęła.

– Miło mi – przywitałam się, odnosząc przy tym wrażenie, że powiedziałam coś niewłaściwego. Prawdopodobnie tego dnia, w tym otoczeniu mogłam robić wyłącznie rzeczy niewłaściwe. Niewłaściwe było choćby to, że przyjechałam tu razem z Matthew.

Przywitaliśmy się z pozostałymi gośćmi. Okazało się, że również Matthew niewielu spośród nich znał albo co najwyżej mgliście ich sobie przypominał z krótkich, odległych już w czasie spotkań przy jakichś rodzinnych okazjach. Susan wypełniała jednak swe obowiązki z wielkim taktem, wyjaśniając przy każdej z osób łączące ją ze zmarłą koneksje. Stało się jasne, że pojawili się nawet najdalsi kuzyni, przyjechały nawet przyszywane ciotki, by towarzyszyć dobrej Lauren French w jej ostatniej drodze, co dziwiło tym bardziej, zważywszy, że wedle słów Matthew nikt z nich nie odwiedził starej kobiety podczas jej pobytu w domu opieki.

– Nie miałem pojęcia – szepnął do mnie Matthew, gdy wchodziliśmy do kaplicy, w której przed ołtarzem ustawiono na katafalku przystrojoną kwiatami ciemnobrązową trumnę. – Naprawdę! Ich wszystkich mało co obchodziła Lauren! Nie rozumiem, czemu akurat teraz się zjawili!

Ja jednak rozumiałam. I czułam złość, że sobie tego wcześniej nie uświadomiłam. Przybyli oczywiście ze względu na Matthew. Jak u większości ludzi w naszym społeczeństwie, ich dzień powszedni składał się głównie z przewidywalnych zdarzeń i wciąż tych samych czynności. Nuda i przesyt to śmiertelni wrogowie numer jeden. Zniknięcie Vanessy oraz wszelkie domysły i plotki, jakie wokół tej sprawy narosły, tchnęły cudowny powiew świeżości w monotonię ich codzienności. Vanessa była jedną z nich, lecz nie aż tak silnie z nimi związana, by ją opłakiwać albo załamywać ręce z powodu niepewności jej losu. Można było za to spekulować, zgadywać, wysuwać odważne teorie, bawić się w domorosłych detektywów, snuć przerażające scenariusze, odczuwać autentyczny strach... i co tam jeszcze. Nie trzeba było dużej wyobraźni, by się domyślić, że sam Matthew Willard odgrywał w ich rozważaniach niebagatelną rolę. Mąż, który jako ostatni widział Vanessę. Który pojechał z nią na odludne pustkowie Pembrokeshire Coast National Park i wrócił sam, bez niej. Owszem, policja z pewnością go sprawdziła i widocznie niczego nie znalazła, no cóż, przynajmniej niczego nie zdołała mu udowodnić, lecz w dziewięciu takich przypadkach na dziesięć to właśnie mąż ma coś na sumieniu, wie o tym każdy, kto choć czasem zagląda do gazet. Nawet jeśli był niewinny, pozostawał ciekawą postacią. Jak sobie poradził z katastrofą, która tak niespodziewanie wtargnęła w jego życie? Jak radzi sobie z tym dzisiaj? Kto stanie naprzeciwko nas? Człowiek załamany? Postać tragiczna? Czy zmienił się w pomyleńca albo w alkoholika? Stracił pracę? Czy wybuchał płaczem, gdy zagadywano go o Vanessę? Mnóstwo pytań. I nikt nie chciał, by go ominęły odpowiedzi. To dlatego zjechali się tutaj i udawali smutnych z powodu śmierci Lauren. W rzeczywistości wykręcali sobie głowy, byleby tylko nie przegapić najdrobniejszego gestu, najmniejszego poruszenia czy choćby pojedynczego słowa wypowiedzianego przez Matthew.

A my, trzeba to przyznać, nie zawiedliśmy ich. Czy tego się spodziewali? Oto prawy, uczciwy Matthew w dobrze skrojonym czarnym garniturze, nadal odnoszący sukcesy w pracy, z pewnością bardziej poważny i powściągliwy niż dawniej, lecz najwyraźniej w pełni zdolny do funkcjonowania w życiu, z nową kobietą u swego boku! Kobietą dziesięć lat młodszą, noszącą zbyt krótką sukienkę. Kobietą, która nie dorasta Vanessie do pięt, choć jest dość ładna. Kobietą tuż po trzydziestce, prawdopodobnie świetną w łóżku. Czułam, że tak właśnie sobie myśleli. Byli oburzeni. Pogardzali mną. Trochę także Matthew, ale mną znacznie bardziej. Byłam zdzirą. On zaś facetem, który nie zdołał mi się oprzeć.

Pragnęłam znaleźć się na drugim krańcu świata.

Po ceremonii pogrzebowej, która przynajmniej przebiegła wedle przyjętych rytuałów, co dało nam chwilę wytchnienia, był jeszcze poczęstunek w niewielkim zajeździe w pobliżu cmentarza. Mimo godzin południowych oraz narastającego z każdą minutą upału serwowano spore ilości alkoholu, co rozluźniło, w złym tego słowa znaczeniu, całe towarzystwo. Zauważyłam, że Matthew niezłomnie pozostał przy wodzie mineralnej. Dla ukojenia nerwów pozwoliłam sobie na kieliszek szampana, popijałam jednak niewielkimi łykami i byłam zdecydowana na tym poprzestać.

Bądź ostrożna, Jenno. Nagromadziło się tu mnóstwo potencjału na solidny skandal, i to nie ty będziesz osobą, która go wywoła. Nie dasz się sprowokować.

Podeszła do mnie Susan. Widać było, że mocno się poci w swoim kostiumie. Myśl ta napełniła mnie złośliwą satysfakcją. W mojej niestosownej sukience było mi przynajmniej przyjemnie chłodno.

– A więc to pani jest nową przyjaciółką Matthew? – zapytała. Nadal się nie uśmiechała. Może w ogóle nie wiedziała, jak się to robi.

– Jestem tylko jego znajomą – podkreśliłam.

– Bądź co bądź jest mu pani na tyle bliska, że zabrał panią na tak intymną rodzinną uroczystość – oznajmiła Susan. – Musi pani wiedzieć, że on i Lauren bardzo się lubili. Zanim Lauren popadła w demencję i nikogo już nie poznawała, była Matthew zachwycona. Wymarzony zięć. Ich małżeństwo było jak z bajki. Matthew i Vanessy. Taka ładna para. I taka szczęśliwa.

Jej słowa były niczym pchnięcia nożem, takimi też miały być w zamyśle. Panowałam jednak nad sobą.

– Tak. Często o tym słyszałam.

– Nie znała pani Vanessy?

– Nie. Matthew znam dopiero od marca tego roku.

Brwi Susan znów poszybowały w górę.

– W takim razie nie marnowaliście czasu!

Nagle zupełnie straciłam ochotę, by wciąż zaprzeczać, że coś nas łączy. Niby czemu? Coś nas łączyło. Mimo wszelkich trudności, z jakimi musieliśmy się borykać, podczas uroczystości żałobnych nie staliśmy dziś obok siebie bez powodu. Matthew poprosił mnie, bym mu towarzyszyła, ponieważ odgrywałam w jego życiu pewną rolę, byłam dla niego ważną postacią, a nie tylko jakąś przygodą albo, przez krótki czas, łóżkowym kociakiem. Nie, Bóg mi świadkiem, że tak nie można było powiedzieć!

– Istotnie – przytaknęłam – wszystko odbyło się dość szybko.

– Czy on właściwie szuka jeszcze Vanessy? – dopytywała się Susan. – Pamiętam, że z początku był owładnięty myślą o wyjaśnieniu tej sprawy. Dość często występował nawet w programach telewizyjnych, podejmujących temat osób zaginionych. Był w stowarzyszeniu założonym przez krewnych ludzi, którzy zniknęli bez śladu. Ale od pewnego czasu wokół niego zrobiło się cicho. A tym samym wokół Vanessy.

Zabrzmiało to jak wyrzut.

Nie miałam ochoty dłużej rozmawiać z Susan, lecz jakimś sposobem musiałam to przetrzymać, a odmowne milczenie nie było chyba po temu właściwą metodą.

– Nie może jej szukać w nieskończoność – odparłam. – On musi w końcu zacząć także żyć.

Teraz rzeczywiście ściągnęła nieznacznie kąciki ust, lecz efektem tego wcale nie był uśmiech. Raczej emocja sytuująca się gdzieś pomiędzy drwiną a pogardą.

– No cóż, widać wyraźnie, że znów zwrócił się w stronę życia – zauważyła uszczypliwie. Jej wzrok ponownie ześlizgnął się ku obrębowi mojej pomiętej sukienki, biegnącemu o wiele za wysoko powyżej kolan. Musiałam nad sobą zapanować, by odruchowo nie wygładzić jej dłonią i tym samym nie wydłużyć o jeden czy dwa centymetry. Nagle zrozumiałam, że wszystko potoczyłoby się lepiej, gdybym tylko włożyła mój prosty kostium.

– Ja... – chciałam odpowiedzieć, lecz w tej właśnie chwili ktoś odwrócił moją uwagę. Jakiś mężczyzna, mniej więcej w moim wieku, podszedł do Matthew i dość donośnym głosem zapytał:

– I jak, Matthew? Życie toczy się dalej?

Rozmowy wokół nich ucichły. Samo pytanie nie było z rodzaju gorszących, lecz ton, w jakim je zadano, krył w sobie nutę jednoznacznej prowokacji. Podobnie jak jego głośność. Ten człowiek szukał zaczepki – i potrzebował publiczności.

Jak przez mgłę przypomniałam sobie, że miał na imię Bill i został mi wcześniej przed kościołem przedstawiony jako pasierb siostrzeńca wuja chrzestnego Vanessy. Ktoś, kto Lauren ledwie znał i nie miał tu dziś czego szukać.

Każda rodzina ma we własnym gronie albo w kręgu przyjaciół prawdziwego nieudacznika, istnego durnia. Rola ta bezsprzecznie przypadła Billowi. Nieciekawie wyglądający mężczyzna z lekką nadwagą, silnie się pocący, gdyż pomimo upału nie przestawał wlewać w siebie alkoholu. Ktoś, wobec kogo od razu żywiłam podejrzenie, że na co dzień niewiele ma do powiedzenia i rzadko przyciąga uwagę, a to budzi w nim głęboką frustrację. Teraz jednak alkohol dodał mu odwagi. Był w nastroju do kłótni. By jakimś sposobem znaleźć się w centrum zainteresowania.

– Istotnie – odparł spokojnie Matthew – życie toczy się dalej.

Cóż innego miałby odpowiedzieć na taki banał?

Bill wykonał ruch głową w moim kierunku.

– To ona? Epoka po Vanessie?

– Nie wiem, co właściwie masz na myśli – rzekł Matthew.

Bill się roześmiał. Zbyt głośno i zbyt przewlekle. Wyraźnie było widać, że alkohol zaczął już tłumić w nim samokontrolę.

– No cóż, zdziwiłbym się, gdyby ktoś taki jak ty pozostał samotny. Przystojny facet, mnóstwo kasy, świetny samochód, świetna chata, świetna praca... Możesz przebierać w propozycjach, prawda?

Gdyby Bill nie był już podpity, pewnie pękłby z zazdrości. Nienawidził Matthew jak zarazy.

– Propozycje utrzymują się w rozsądnych granicach – odparł Matthew.

Bill ponownie się zaśmiał.

– Ale nadal nie wiesz na sto procent, że Vanessa nie żyje?

Przerażone westchnienie przeszyło całą salę. Słów nie żyje w odniesieniu do Vanessy nikt nie odważyłby się otwarcie wymówić.

– Nikt tego nie wie – przyznał Matthew. – Nic się niestety w tej mierze nie zmieniło, i to po trzech latach od jej zaginięcia.

Bill znów spojrzał w moją stronę.

– Cóż, tymczasem byłoby głupio, gdyby coś się w tej kwestii zmieniło. To znaczy, w kwestii niepewności. Tak miło sobie od nowa ułożyłeś życie!

– Życie w niepewności nie kryje w sobie niczego dobrego – rzekł Matthew, starając się nie dopuścić do wybuchu awantury.

Bill nie spuszczał mnie z oka.

– To jednak przysporzyłoby mnóstwo problemów. Gdyby Vanessa żyła i nagle pojawiła się w drzwiach waszego domu, nieprawdaż? To znaczy, miałbyś wtedy dwie kobiety, a wszyscy wiemy... że to się na dłuższą metę nie udaje. Rodzi niekończące się kłótnie. – Oblizał językiem wargi. – Milutka ta mała. Nie taka... chłodna jak Vanessa. Tak mi się wydaje.

Matthew odstawił szklankę.

– Już wystarczy, Bill. Nie powinieneś więcej pić. Ale to tylko dobra rada. Czy jej posłuchasz, czy nie, ja nie będę już na to patrzył.

Podszedł do mnie.

– Lepiej już chodźmy – szepnął.

Ja również miałam dość. Z uczuciem ulgi odstawiłam kieliszek i poniekąd z myślą o wszystkich pozostałych podałam rękę Susan.

– Do widzenia, Susan. Strasznie mi miło, że mogłam was wszystkich poznać.

– Ech... nam również – odparła osłupiała Susan.

Matthew wziął mnie za rękę.

– Wychodzimy – mruknął – w przeciwnym razie jeszcze się zapomnę i dam mu po gębie!

Odchodząc, dosłyszeliśmy ponownie głos Billa. Zwyczajnie nie mógł zdzierżyć, by nie powiedzieć ostatniego słowa.

– Na pani miejscu, Jenno, poczułbym się zdenerwowany! – huknął. – Naprawdę zdenerwowany! Co pani zrobi, jeśli Vanessa powróci? Ma pani jakiś plan? Co pani wtedy zrobi?

Nie odezwałam się słowem, wyszłam na zewnątrz, na słońce. Matthew podążył za mną. Z wdzięcznością uświadomiłam sobie, że wytrwałam, że wszyscy oni zostali za moimi plecami: krewni i znajomi Vanessy, a wraz z nimi jadowita mieszanina żądzy sensacji, obłudy, pogardy i zazdrości, która mnie przez ostatnie godziny otaczała.

Pozostało tylko jedno: zdanie wypowiedziane na końcu przez Billa. Stwierdzenie pijanego idioty. A mimo to nie potrafiłam się z niego otrząsnąć, choć bardzo się starałam o tym nie myśleć.

Dudniło mi w uszach.

Co pani zrobi, jeśli Vanessa powróci?

Co pani wtedy zrobi?