Nie potrafił przekonująco udawać przed Vivian, że panuje nad sytuacją. Był już tak zdenerwowany, że drgała mu prawa powieka, skóra zaś na nadgarstkach świerzbiła. Po krótkim odpoczynku na skraju pastwiska od czterdziestu minut znów byli w drodze, wskaźnik poziomu benzyny informował, że korzystają już z rezerwy, a nadal nie nadarzyła się jakakolwiek okazja do zmiany samochodu. Miał wrażenie, że całą wieczność jadą przez zupełne odludzie. Minęli dwie wioski, w których przy głównej szosie parkowało co prawda kilka pojazdów, kręciło się tam jednak sporo ludzi, stąd nie dało się niepostrzeżenie któregoś z nich ukraść. Ryan zrozumiał, że starając się uniknąć policyjnych kontroli, zapędził się zbyt daleko w słabo zamieszkane okolice. Koniecznie musiał się dostać do jakiegoś większego miasta, nie miał jednak pojęcia, czy droga, którą podążali, doprowadzi ich do tego celu. Zapytał Vivian, czy ma w samochodzie mapę lub atlas samochodowy; zaprzeczyła. Oczywiście nie uwierzył jej, przeszukał wszystkie schowki, kieszenie na drzwiach, zajrzał nawet do tyłu, pod siedzenia. Nic. Naprawdę nie miał możliwości choćby pobieżnego zorientowania się, gdzie się właściwie znajdują.
Vivian przestała płakać, niewzruszenie prowadziła samochód, nie narzekając i nie pertraktując już dłużej kwestii swego uwolnienia. Każda pokonana mila pracowała rzecz jasna na jej korzyść. Wiedziała, że podróż samochodem wkrótce się skończy. Wiedziała, że Ryan zaczyna tracić kontrolę. Może żywiła nadzieję, że da za wygraną, zanim ruszą piechotą w dalszą drogę.
– Okay – odezwał się – przy najbliższej okazji skręcimy na północ. Zapuszczamy się za daleko na zachód, musimy się oddalić od tego idiotycznego parku narodowego.
Jechali wąską szosą prowadzącą przez gęsty las. Z obu stron drogi gałęzie drzew niemal sięgały asfaltu. Co chwila ukazywały się ciemne dróżki wiodące w gęstwinę, były to po części szlaki turystyczne, czasem jednak zwyczajne ścieżki, którymi wędrowały dzikie zwierzęta. W żadnym razie drogi, po których można by się poruszać samochodem i dotrzeć do gęściej zaludnionych okolic.
Ryan zaczął się pocić. Nieustannie przeczesywał nerwowo dłonią włosy, za każdym razem irytował się, wyczuwając tylko krótko ściętego jeża. Jakby już nie pamiętał, że zgolił sobie głowę w łazience Harry’ego, a przecież od tej chwili nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny. Ułożył sobie wówczas naprawdę dobry plan, który mógłby się powieść.
„A jednak – pomyślał – w przypadku urodzonych nieudaczników chyba nawet obiecujące plany spełzają na niczym”.
Szosa wiodła teraz pod górę. Ryan zastanawiał się, co się znajduje za wierzchołkiem wzniesienia, do którego zaraz dotrą. Może ujrzą jakieś miasto? Mogli się tylko modlić, by tak się istotnie stało. By ta okropna szosa nie wiodła przez las w nieskończoność.
– Myślę, że za jakieś dziesięć minut staniemy – powiedziała Vivian. – Nawet rezerwa jest już prawie na wyczerpaniu.
– Tylko sobie nie myśl, że cię puszczę wolno – ostrzegł Ryan. – W razie konieczności pójdziemy piechotą, a to będzie dla ciebie cholernie wyczerpujące!
– Prawie nie mogę chodzić. Moja stopa...
– No właśnie – zauważył Ryan. – Dlatego powinnaś mieć nadzieję, że znajdziemy inne rozwiązanie.
Vivian nie odpowiedziała. W jej twarzy wyczytał, że udało mu się ją zastraszyć. To dobrze. Jej rosnące samozadowolenie zaczynało działać mu na nerwy.
Dotarli na szczyt wzniesienia.
Zaskoczona i przerażona Vivian z całych sił wcisnęła pedał hamulca, tak gwałtownie, że samochód z piskiem opon ślizgał się spory kawałek po jezdni, a pasażerowie zostali wciśnięci w pasy bezpieczeństwa. Nie ujrzeli przed sobą miasta, do którego usiłowali dotrzeć ani nawet monotonnego odludzia, przez jakie podążali przez ostatnie godziny.
Ujrzeli policyjną blokadę.
Ryan gapił się na liczne radiowozy zaparkowane wzdłuż drogi, dostrzegł przy nich mnóstwo funkcjonariuszy. Od razu zdał sobie sprawę, że nie natknęli się na przypadkową kontrolę prędkości – blokada przed nimi była częścią pościgu. By złapać kilku piratów drogowych, nie wysłano by ośmiu czy dziesięciu ludzi.
Zrozumiał coś jeszcze: skoro blokada pojawiła się w tak odludnej okolicy, z całą pewnością wystawiono posterunki we wszystkich większych miastach i wokół nich, i to na sporym obszarze.
Vivian nerwowo szarpała za pas, drżącymi rękami nie zdołała go jednak odpiąć. Ryan przytknął jej do boku nóż.
– Zostajesz! – rozkazał.
Porzuciła swe daremne starania i znów wybuchnęła płaczem.
– To koniec, Ryanie. Będą strzelać. Na pewno wysłali uzbrojoną jednostkę. Oni...
– Nikt nie będzie strzelać. Wiedzą, że siedzisz ze mną w samochodzie, więc nic nie mogą zrobić!
Gorączkowo o czymś myślał. Funkcjonariusze oczywiście zauważyli gwałtownie hamujący pojazd. Dwóch z nich podeszło bliżej.
– Zawracaj! Natychmiast zawracaj!
– To nic nie da!
– Zawracaj!
Silnik jeszcze pracował. Vivian zawróciła i ruszyła prosto przed siebie. Ryan się obejrzał. Podążały za nimi dwa policyjne radiowozy. Nie zdoła ich zgubić, złapią go najpóźniej, gdy skończy się benzyna.
Nie chcę trafić za kratki. Nie chcę. Nie chcę!
– Szybciej! – rozkazał Vivian.
Wcisnęła pedał gazu, ze strachu zanosząc się łzami, gdyż czuła przytknięte do boku ostrze noża. Pędzili przez las z nadmierną prędkością. Z naprzeciwka minął ich inny samochód, jego kierowca zatrąbił, gdyż Vivian niemal zjechała na jego pas ruchu. Policjanci ścigali ich z włączonymi niebieskimi kogutami. Byli coraz bliżej. Ryan ocenił, że to tylko kwestia minut, gdy ich wyprzedzą i zmuszą do zatrzymania się.
Jedyna szansa: las. Ten ciemny, niekończący się, nieprzenikniony las.
Nigdy więcej nie pójdę do więzienia.
– Skręcaj! – krzyknął. – Skręć do lasu w najbliższą ścieżkę!
Wyskoczy z samochodu, pozostawiając Vivian samą sobie i gliniarzom; postara się zaszyć w gęstwinie, a potem gdzieś się przedrzeć, nieważne dokąd. Będą przeczesywać las szerokim łukiem, lecz on musi być szybszy, bardziej zdecydowany, sprytniejszy...
– Tutaj! Tutaj!
Nagle wyłoniła się przed nimi porosła trawą ścieżka, która kilka metrów dalej znów niknęła wśród drzew i pleniących się zarośli. Vivian szarpnęła za kierownicę, lecz przy tej prędkości szaleństwem było posłuchać rozkazu Ryana. Samochód wpadł w poślizg, gdyż Vivian zaczęła jednocześnie gwałtownie hamować, i wjechał do lasu, lecz nie trafił w wąską przestrzeń, którą Ryan w przypływie rozpaczy wziął za ścieżkę, tylko uderzył w najbliższe drzewo. Z głośnym hukiem, z okropnym, przeciągłym, przeraźliwym dźwiękiem pogięły się metalowe części samochodu.
Głowa Ryana pofrunęła do przodu, a zaraz potem w tył i uderzyła w zagłówek siedzenia. To była ostatnia rzecz, jaką poczuł świadomie. Myślał tylko o jednym – muszę stąd wyjść i uciekać – ale nie mógł poruszyć żadnym mięśniem, żadnym przegubem swego ciała.
Nie stracił przytomności, lecz wszelkie czucie.
Zastanawiał się, czy jest martwy, ucieszyłoby go, gdyby rzeczywiście tak było.
Nigdy więcej nie pójdę do więzienia – pomyślał.