Trzasnęły drzwi. Marta przez kilka minut siedziała ze wzrokiem utkwionym w ich matowej szybie, pragnąc, żeby wydarzyło się coś, co nie mogło się wydarzyć, w tej samej pozycji, w której wysłuchała z udawaną obojętnością jego wymówki. Nie przerywała mu – wiedziała, że tego bardzo nie lubi – słuchając z najwyższą uwagą jego argumentów (wyliczanych, i nigdy więcej niż sześciu), które prowadziły do przemyślanego i zadziwiająco logicznego wniosku. Tym razem były następujące: po pierwsze, stali się obcymi sobie ludźmi, mieszkającymi pod wspólnym dachem; po drugie, co się stało z ich życiem intymnym? po trzecie, w ich wieku mogli jeszcze spróbować być szczęśliwi; po czwarte, poznał inną kobietę.
Jeśli Marta miałaby uporządkować jego racje według ważności, z pewnością takiej kolejności by nie wybrała i prawdopodobnie pominęłaby coś lub dodała. Tymczasem ograniczyła się do wysłuchania ich ze stoickim spokojem, nie przytakując ani nie zaprzeczając, nie przerywając ani nie okazując żadnych emocji. Na koniec powiedział: „Cieszę się, że mnie rozumiesz. To wszystko jest dla mnie bardzo trudne” i ruszył w stronę oszklonych drzwi wyjściowych. Zorientowawszy się w progu, że na dworze pada deszcz, cofnął się i tym razem zapytał całkiem zwyczajnie:
– Mogłabyś pożyczyć mi parasol? Oddam ci go.
Oczywiście, że mu pożyczyła – składaną, ohydną czarną parasolkę w różowe kropki i z dwoma złamanymi prętami. Nie miała pojęcia, skąd się wzięła. Pewnie ktoś ją zostawił, może Lidia lub któryś z robotników remontujących lokal. Znów usłyszała dźwięk jego kroków, tłumiony przez wykładzinę, zobaczyła oddalające się szerokie ramiona w idealnie dopasowanej kurtce. Niezgrabnie otworzył równie niezgrabną parasolkę i po trzech sekundach rozległo się trzaśnięcie drzwi, po czym nastała cisza. Marta pomyślała, że będzie jej ona towarzyszyła przez resztę życia.
Nagle pojawiło się tyle spraw do przemyślenia, że postanowiła skupić się na jednej prostej czynności: „Muszę wstawić białe wino do lodówki”. Chociaż zanim to zrobiła, już się zastanawiała: „A może on zmieni zdanie?”.
On, czyli Álex Baudet. Czy nie powinna znów zacząć nazywać go Alejandrem? Czterdzieści dziewięć lat, sto osiemdziesiąt cztery centymetry wzrostu. Magister filozofii i nauk humanistycznych, wydawca, dusza towarzystwa, uroczy, rozmowny, błyskotliwy, samolubny, niewierny, mężczyzna jej życia i od prawie dwudziestu lat jej mąż.
Marta siedziała przy dwuosobowym stoliku w głębi pustej, spowitej mrokiem sali. Na obrusie leżał kalendarz otwarty na stronie, na której zapisała wieczorne menu, jej niebieski parker, kluczyki do samochodu, a na zalanym zimną kawą spodku stała szklaneczka z wyraźnie odciśniętym śladem ust na brzegu. Tuż obok na obrusie widniała plama niczym satelita albo kleks. Marta pomyślała, że będzie musiała ją szybko sprać. Krzesło, na którym siedział Álex, kiedy wygłaszał swoją mowę pożegnalną, było teraz lekko odsunięte na dowód jego odejścia, a jednocześnie obecności. Álex był prawdopodobnie jedną z tych osób, które są bardziej obecne, kiedy ich nie ma w pobliżu. Może na siedzeniu pozostał ciepły ślad jego ciała. Gdy zniknie całkowicie, w życiu Marty rozpocznie się nowy rozdział, który by mu się nie spodobał.
Marta specjalnie wybrała ten stolik przed przyjściem męża z tymi jego starannie przemyślanymi argumentami, bo miała stamtąd widok na całą restaurację. Zanim zabrała się za komponowanie menu, przez dłuższą chwilę napawała się widokiem lawendowych obrusów, abażurów z frędzlami, serwantki w stylu angielskim, bordowej wykładziny, designerskich kanap przy wejściu, kontrastujących stylem z dużym kryształowym żyrandolem. Całość wystroju nie podążała za najnowszymi trendami, ale też nie raziła. To był projekt życia Marty, który wreszcie realizowała.
Może poczułaby ulgę, gdyby płakała? Odrzuciła ten pomysł. „To nie miejsce ani czas”, pomyślała. „Może później”. Zamiast tego skoncentrowała się na pracy i układaniu dań na kolację: sałatka z małych węgorzy, pudding z bakłażana, naleśniki z nadzieniem z żabnicy, kaczka w gruszkach i profiterolki z bitą śmietaną i polewą czekoladową. Marta miała wrażenie, że myśli o czymś nierealnym. Zawsze, kiedy jakieś ważne wydarzenie wstrząsało jej życiem, przyglądała się mu jak widz w teatrze, z bezpiecznej odległości.
Zaniosła brudny spodek i szklankę do kuchni. „Nigdy więcej nie zwiążę się z mężczyzną, który wylewa kawę”, pomyślała, popychając pośladkami jedno skrzydło drzwi wahadłowych. „Ani z żadnym innym”. Zajrzała do wyłączonego piekarnika. Profiterolki leżały na blasze w równych rzędach niczym marynarze gotowi do zejścia z okrętu. Wcześniej zostawiła je do wystygnięcia z uchylonymi drzwiczkami, które zablokowała łyżką. Były gotowe, więc je wyjęła i zaczęła przekrawać na pół, starając się nie myśleć o niczym innym i skupić wyłącznie na tej powtarzającej się czynności. Kiedy skończyła, przyglądając się połówkom ciasta gotowym do wypełnienia bitą śmietaną, nagle poczuła przytłaczający ciężar rzeczywistości.
Wyszła z kuchni i skierowała się do małego pomieszczenia w głębi restauracji. Na biurku leżał stos niezapłaconych rachunków. Marta podniosła słuchawkę telefonu, który był tak stary jak drewniana boazeria okrywająca ściany pokoiku. Zawahała się przed wykręceniem numeru telefonu ślusarza, który kilka dni wcześniej zakładał zamki w drzwiach restauracji.
– Mam pilne zlecenie – powiedziała. – Tym razem w moim mieszkaniu. Czy dałby pan radę dzisiaj po południu? Mógłby pan wpaść do restauracji po klucze i adres?
Mężczyzna zgodził się od razu, zapewniając ją, że przyjedzie za niecałe pół godziny. Do wieczora sprawa będzie załatwiona. Na szczęście nie zadawał pytań. Prawdziwy profesjonalista.
Następnie Marta wybrała numer siostry i gdy tylko Olga odebrała, rzuciła bezceremonialnie:
– Zadzwoń do dziewczyn, Olgo. Odwołujemy kolację.
Marta starała się ukryć przygnębienie – nie znosiła współczucia innych. Odtwarzając w myślach rozmowę z Álexem, zaczęła żałować niektórych swoich słów. Na przykład pytania:
– Nie mogłeś wybrać innego dnia? Czy musiałeś mi to powiedzieć w moje urodziny?
Álex uśmiechnął się krzywo.
– Jakie to ma znaczenie, Marto? Kiedy ostatni raz obchodziliśmy twoje urodziny? Czy kiedykolwiek takie rzeczy były dla nas ważne? Zachowujmy się jak dorośli. Przecież będziesz świętowała dzisiaj wieczorem.
„Zachowujmy się jak dorośli”, słowa Álexa odbijały się echem w jej głowie, nic nie mogła na to poradzić. Jak według niego zachowywali się dorośli? Odchodzili do kobiety na pewno dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat młodszej? Chciała, a jednocześnie nie chciała tego wiedzieć. Álex nie puścił pary z ust.
– Czy ta kobieta, dla której mnie zostawiasz, jest przynajmniej pełnoletnia? – ośmieliła się zapytać.
– Nie chcę być niegrzeczny, ale to nie twoja sprawa – odpowiedział oschle, po czym po chwili dodał nieco łagodniejszym tonem: – Uważam, że nie powinienem rozmawiać z tobą o niej, tak samo jak z nią o tobie. Nawet jeślibyście chciały.
„Wreszcie się czegoś nauczył” – pomyślała Marta, chociaż denerwowało ją, że wrzucił ją do tego samego worka, co tamtą, tamte, wiele innych kobiet, z którymi się nim dzieliła, odkąd wyszła za niego za mąż pewnego brzydkiego popołudnia w 1962 roku.
– Ona pyta o mnie?
– Nie mam zamiaru ci na to odpowiadać, Marto.
– To znaczy, że pyta. Wszystkie pytamy, prawda? Takie właśnie jesteśmy: ciekawskie, destruktywne. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Jestem pewna, że opowiadasz jej o wszystkim.
– Nie bądź dziecinna. Nawet nie zna twojego imienia.
– Rozumiem, że mnie też nie powiesz, jak się nazywa ani skąd ją znasz.
– Spotkałem ją przypadkiem, takich rzeczy nie da się zaplanować.
– Zawsze podziwiałam twój talent do wykorzystywania okazji. Wszystkich.
– Nie bądź ironiczna, proszę.
– Ale to prawda. Ja nie wiedziałabym nawet, od czego zacząć.
– Przestań.
– W każdym razie cieszę się, że ona nic o mnie nie wie. Chcę, żeby tak pozostało.
– Oczywiście.
– Czuję się spokojniejsza.
– Wyobrażam to sobie.
W jego słowach było tyle arogancji, że Marta miała ochotę wstać i uderzyć go w twarz. Poczuła jednocześnie ogromne, przytłaczające ją zmęczenie. Znużenie na myśl, że musi zacząć wszystko od początku dokładnie w ten sam dzień, w którym znów dowiedziała się o końcu ich związku.
– Spakowałeś już swoje rzeczy? – zapytała.
– Tak.
– Co tym razem zabrałeś?
– Po co chcesz to wiedzieć? Zadajesz absurdalne pytania.
– Zastanawiam się, jak długo zamierzasz być poza domem. Kilka tygodni? Miesięcy? Dni? Domyślam się, że miałeś też kilkugodzinne romanse, o których nic nie wiem. Miałeś?
– Marto…
– Przysięgam, że chciałabym wiedzieć, dlaczego za każdym razem wracałeś. Znudziły się tobą? Ty miałeś ich dość? Stęskniłeś się za kotem, za łóżkiem?
– Przestań, Marto.
– A może po to, żebym nie mogła cię o nic oskarżać? Odchodząc i wracając, nie zakańczasz małżeństwa definitywnie, prawda? Na pewno wiesz, co robisz. Sprawdziłeś przepisy prawne.
– Porozmawiamy, kiedy się uspokoisz.
– Jakie to dla ciebie typowe. Ty decydujesz, co, kiedy i jak zrobimy, prawda? Tak samo jak zdecydowałeś, że nie zostanę pisarką.
– Co ty mówisz? Przecież jesteś pisarką!
– Nie udawaj idioty. Sam nie wierzysz w to, co mówisz!
– Jesteś pisarką z tysiącami wielbicieli. Na targach książki rozdałaś więcej autografów niż ktokolwiek. Nie pamiętasz już długich kolejek, które się do ciebie ustawiały? Ludzie cię uwielbiają! Daliby wszystko, żeby cię poznać! Twoje książki sprzedają się w wielotysięcznych nakładach. I są świetnie napisane. Wszyscy to mówią!
– Szkoda tylko, że główny bohater, pieczony kurczak, jest tak płaską postacią!
Álex parsknął z wściekłością, znużeniem. Przeprowadzali tę samą rozmowę wielokrotnie, znał ją na pamięć. Tylko że tym razem nabrała innego sensu. Álex zamierzał wprowadzić do niej nowy element, który miał zmienić wiele rzeczy i był nieprzewidywalny. Chociaż chwilę wcześniej planował wrócić to tego tematu innego dnia, nagle zdecydował, że nie ma co dłużej z tym zwlekać.
– Przez całe życie zastanawiasz się tylko nad tym, czego nie osiągnęłaś. Jesteś autorką, która odniosła sukces, i wiele osób chciałoby być na twoim miejscu.
– Jestem autorką książek kucharskich, a pisałam powieści!
– Jesteś słabą powieściopisarką. Zrobiłem z ciebie dobrą autorkę literatury kulinarnej!
W oddali rozległo się coś podobnego do grzmotu, który ich zaskoczył. Zamilkli na chwilę, patrząc na siebie z zaskoczeniem. Álex potrzebował tej pauzy, żeby wreszcie zebrać się na odwagę i powiedzieć żonie, co mu leży na sercu:
– Tym razem będzie inaczej, Marto. Powinniśmy wspólnie ustalić pewne sprawy.
– Koniecznie to musi być dzisiaj? – Marta zastanawiała się często, skąd u mężczyzn brało się tak słabe wyczucie czasu, w jakich szkołach ich tego uczono, dlaczego kobiety takie nie były?
Álex wstał, obciągnął marynarkę, poprawił krawat i kołnierzyk koszuli, wygładził kanty spodni i powiedział bardzo spokojnie:
– Mówię ci o tym dzisiaj, żeby dać ci do namysłu tyle czasu, ile będziesz potrzebowała. Chcę rozwodu.
Słowo „rozwód” wydało się Marcie tak nowe jak dopiero co zakupione urządzenie, do którego obsługi potrzebna jest instrukcja. Zaśmiała się.
– Mówisz poważnie?
– Absolutnie – odpowiedział Álex.
Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Ostatnio dużo się mówiło o ustawie umożliwiającej rozwód, którą przegłosowano w parlamencie. Istniały obawy, że po jej wejściu w życie tysiące par złożą wnioski. Marcie nie przyszło do głowy, że mogli być jedną z nich. W kościołach modlono się, żeby nie doszło do podobnego kataklizmu.
– Zastanowię się nad tym – odparła.
Zanim się zorientowała, Álex pocałował ją w czoło i ruszył w stronę wyjścia. Musiał wrócić do domu pieszo, bo Marta nie zgodziła się oddać mu samochodu. Golf należał do niej, więc nie miała powodów, żeby mu go pożyczać, a tym bardziej oddawać. Sama go wybrała, zapłaciła za niego, a fakt, że musieli zarejestrować go na męża, nie miał dla niej żadnego znaczenia. Álex może zażądać go w sądzie, jeśli chce i ma jeszcze siłę o cokolwiek walczyć po tym, jak zdradził ją z jakąś dwudziestolatką. W tym właśnie momencie Álex odwrócił się do niej, by wypowiedzieć to mało hollywoodzkie zdanie. Czasami życie potrafi w ciągu kilku sekund zepsuć najlepszy scenariusz.
– Mogłabyś pożyczyć mi parasol? Oddam ci go.
W mroku, który nagle zapadł na zewnątrz, światła przejeżdżających samochodów odbijały się w mokrym asfalcie. Początkowa mżawka z czasem przybrała na sile i wyglądało na to, że przemieni się w letnią burzę.
„Oby porządnie się rozpadało”, pomyślała Marta, bo skwar był nie do zniesienia. Ze spokojem obserwowała Álexa uzbrojonego w śmieszną parasolkę ze złamanymi prętami, którą próbował niezgrabnie otworzyć na ulicy.
Poczuła żal.
Dlatego Marta miała ważny powód, żeby powiedzieć:
– Zadzwoń do dziewczyn, Olgo. Odwołujemy kolację.
Olga miała jednak prawo pomyśleć: „Och, nie. Wykluczone!”. Mimo to zapytała uprzejmym tonem:
– Dlaczego? Co się stało?
– Nic. Po prostu zadzwoń do nich, póki jeszcze jest czas, żeby je uprzedzić.
Komunikacja między siostrami zawsze charakteryzowała się oszczędnością słów i brakiem wyjaśnień. Jeśli w ogóle już musiały ze sobą rozmawiać.
– Coś musiało się stać – upierała się Olga.
– To bez znaczenia. – Marta nie miała zamiaru o niczym jej mówić.
– Jasne. To przez Álexa, prawda? Znów coś zrobił.
Czy się to Marcie podobało, czy nie, powtarzające się skoki w bok jej męża nie były tajemnicą dla jej rodziny. Álex i doktor Pardo oprócz bycia szwagrami, przyjaźnili się. Czasami oglądali razem w telewizji mecze piłki nożnej, chodzili do baru i rozmawiali. Dobrze się rozumieli.
– Tak.
– Znów się wyprowadził?
– Na to wygląda – przyznała Marta z bólem.
– Kto to jest tym razem? Kolejna sekretarka z wydawnictwa czy dwudziestoletnia początkująca pisarka?
Marta milczała, chcąc dać siostrze do zrozumienia, że sytuacja ją krępuje i nie ma ochoty drążyć tematu. Na jej nieszczęście przez życie Álexa przewinęła się niejedna sekretarka i pisarka.
– A to skurwysyn – syknęła Olga.
– Nie przeklinaj. To do ciebie nie pasuje.
– Dobrze, ale jeśli chcesz wyjść z tego z godnością, nie odwołuj kolacji. On ci jest teraz do niczego niepotrzebny.
Ku swojemu zdziwieniu Marta musiała się z siostrą zgodzić.
– Nie jestem w nastroju do spotkań.
– Domyślam się, ale musisz się przemóc. Zaraz zejdę i porozmawiamy.
– Lepiej nie, Olgo. To nie jest dobry moment.
– Zawsze jest dobry moment na rozmowę.
– Bardzo się mylisz.
– Pozwól mi sobie pomóc. Zawsze jesteś taka harda…
Martę irytowało, że Olga miała w zwyczaju wytykać ludziom ich wady, a przynajmniej to, co uważała za niedoskonałości.
– Będę u ciebie za trzy minuty.
– Olga, nie chcę, żebyś…
– Posłuchaj mnie! – przerwała jej siostra nieczuła na protesty. – Nie myśl o niczym, nie podejmuj żadnych decyzji, napij się whisky. – I odłożyła słuchawkę.
Marta uznała za przydatną tylko ostatnią radę. Podeszła do barku, wyjęła z niego butelkę osiemnastoletniej chivas i nalała sobie hojnie do szklanki. Włączyła radio. Popłynęła z niego stara, głupia piosenka: „Razem, dzień spędzony we dwoje wydaje się czymś więcej niż tylko dniem. Razem, miłość we dwoje, miłość w dobrym towarzystwie…”. Wyłączyła odbiornik. Czasami, żeby przeżyć, trzeba zignorować proste przejawy szczęścia. Wypiła połowę porcji whisky jednym haustem i wbiła wzrok w drzwi prowadzące na klatkę schodową łączącą dawny warsztat z budynkiem. Jej siostra mogła się w nich pojawić w każdym momencie, zgodnie ze swoją obietnicą.
Olga przybyła spragniona nowości. Ostatni raz była tam przed remontem, zaraz po wizycie w kancelarii notariusza, który odczytał im testament.
– O kurczę! Czy te kanapy są z Roche Bobois?
– Znasz tę firmę?
– Oczywiście! Są przepiękne. Nasz drogi ojczym dostałby zawału na ich widok.
Olga ustawiła prosto krzesło, na którym wcześniej siedział jej szwagier, i zajęła miejsce.
– Niewielu osobom się podobają – stwierdziła Marta. – Na przykład Álex uważa, że kupowanie ich było rozrzutnością.
– A ja uważam, że bardzo dobrze zrobiłaś. Ludzie lubią siadać na meblach, na które ich nie stać. Nie podoba mi się tylko ta ciemna wykładzina. Z resztą wystroju… strzeliłaś w dziesiątkę! Naprawdę. Zaprojektowałeś to wszystko sama, czy ktoś ci pomógł?
– Tak, wszystko sama.
– Zapewniam cię, że to wygląda na robotę profesjonalisty! – Spojrzała z udawanym przerażeniem na butelkę whisky. – Och, nie mogłabym pić whisky o tej porze.
Mimo tych ceregieli Marta wiedziała, że jej siostra mogła bez problemu wypić drinka (i dwa, i trzy) bez względu na porę. Olga skrzyżowała nogi i opuściła na blat stolika rękę ze starannie zrobionym manikiurem, a na jej nadgarstku zabrzęczała złota bransoletka z medalików, na których wygrawerowano imiona dzieci. Do pocieszania siostry ubrała się w nieformalny zestaw: czarne cygaretki, białą bluzkę i dopasowany kolorystycznie turban na głowie. A na nogi włożyła oczywiście baletki, żeby nie wyglądać zbyt poważnie.
– Wznieśmy toast! – powiedziała nagle, unosząc szklankę.
Marta spojrzała na nią z zaskoczeniem.
– Za co mogłabym dzisiaj wznosić toast twoim zdaniem?
– Oczywiście za nasze urodziny. Nie co roku człowiek kończy czterdzieści pięć lat! – Jakaś tajemnicza myśl, która przeleciała jej przez głowę, sprawiła, że uśmiech zamarł jej na ustach. – Jakie to dziwne. Nie czuję się jak czterdziestopięciolatka. A ty? – Bez przekonania stuknęła szklanką z bohemskiego kryształu w szklankę siostry.
– Ja się czuję, jakbym miała dziewięćdziesiąt.
– Och, ale z ciebie pesymistka! Głowa do góry! Nie myśl już o Álexie. Przecież odszedł, prawda? To koniec. Najgorsze już minęło. Spędźmy wspaniały wieczór. A tak przy okazji, oglądałaś ślub angielskiej pary książęcej?
– Nie.
– Ja też nie. Straszne nudy.
Marta otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle nie znalazła odpowiednich słów. Często jej się to zdarzało w towarzystwie Olgi. Gdyby chciała powiedzieć jej wszystko, o czym myśli, nie starczyłoby im życia. Więc po prostu stwierdziła:
– Czasami twoja prostota mnie przeraża.
– Rzeczy są zwykle proste – odparła Olga filozoficznie.
Marcie trudno jednak było się doszukać prostoty w swojej obecnej sytuacji: Álex odszedł, ona została sama, miała spędzić wieczór z osobami, z którymi nie chciała się spotkać, i z siostrą, która miała na wszystko wytłumaczenie. „Najgorsze już minęło” – powiedziała, ale Marta zupełnie się z nią nie zgadzała. Najtrudniej było pogodzić się z brakiem wspólnej przyszłości, o której fantazjowała, kiedy Álex zatruwał jej teraźniejszość. Musiała zaakceptować myśl, że nie będzie miała spokojnej starości ani świętowania złotych godów w jakimś egzotycznym miejscu. Nie nadejdzie chwila, jaką wiele razy sobie wyobrażała, kiedy Álex pożałuje swojego wypełnionego kłamstwami i zdradami życia, a ona mu wybaczy. Nigdy nie zazna spokoju, przyjaźni ani nie zrekompensuje sobie krzywd, jakie ją spotkały. Nie będzie łagodnej miłości ani słów wybaczenia na łożu śmierci. Nie będzie szeptania czułości o wschodzie słońca. Jej mąż już nigdy, nawet pod koniec życia, nie stanie się jej sojusznikiem – na zawsze pozostanie wrogiem. To było najgorsze! Rezygnacja z jedynej dobrej rzeczy, jaka jej w życiu została. Samotna starość, której nie miała w planach. Gorzkie uśmiechy w odpowiedzi na pytania. Los, którego nie wybrała. W nowym słowie, które wszyscy ostatnio powtarzali, było zawarte upokorzenie niemożliwe do zniesienia. Rozwód.
– Chcesz, żeby Benito z nim porozmawiał? – zaproponowała wspaniałomyślnie Olga.
Marta energicznie pokręciła głową i powiedziała jakby od niechcenia:
– Powiedział, że chce rozwodu.
– Rozwodu. – Olga się roześmiała. – Jaki on nowoczesny! Chyba oszalał. Zignoruj go, jak zawsze wróci jak pies z podkulonym ogonem.
– Nigdy tak nie wraca.
– Ale wraca. To jest najważniejsze.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Naleję ci jeszcze trochę whisky. – Olga podeszła do barku, mrużąc oczy, spojrzała na etykiety, wybrała butelkę na wyczucie, oblała obficie kostki lodu, które jeszcze nie rozpuściły się w szklance, i wróciła do stolika.
– Ta cała sprawa z rozwodami jest dobra dla obcokrajowców, kochanie. Minie mu.
– Ustawa właśnie została zatwierdzona. – Marta zakręciła szklanką, zanim wzięła porządny łyk. – Dzięki za whisky.
Nagle otwarły się drzwi wejściowe i do restauracji weszła zmoknięta Lidia – pomoc kuchenna Marty. W jednym ręku trzymała parasol, a w drugim dużą miskę z bitą śmietaną. Była pełną wigoru, krzepką dwudziestoparolatką o zaokrąglonych kształtach, idealnie pasującą do stereotypu dziewczyny ze wsi pracującej w polu i dojącej krowy. Marta darzyła ją miłością macierzyńską, a przynajmniej tak jej się wydawało, bo z Álexem nie mieli własnych dzieci.
– Paskudne popołudnie! – stwierdziła nowo przybyła, starając się nie zmoczyć podłogi. W przedsionku nie było stojaka na parasole, więc zostawiła swój w kącie przy drzwiach i weszła do sali, dając długie kroki, balansując miską i nie przerywając swojego monologu. – Nie mamy stojaka na parasole, Marto. Trzeba będzie kupić, jeśli nie leży gdzieś jakiś nierozpakowany. Moja babcia mawiała, że nikt nie myśli o złej pogodzie, kiedy świeci słońce. Och, mój Boże, ta śmietana pachnie tak cudownie, że najchętniej od razu wyjadłabym ją łyżką. Sprzedawczyni w mleczarni powiedziała, że jest świeżo ubita i trzeba ją włożyć do lodówki. Kapie ze mnie, pójdę się trochę wysuszyć, ale najpierw zaniosę miskę, żeby nie… – Z zaskoczeniem zauważyła wbite w siebie dwie pary oczu. – Ach, przepraszam! Nie wiedziałam, że nie jesteś sama. Dzień dobry.
– Poznaj moją siostrę Olgę – powiedziała Marta. – To jest Lidia, moja asystentka.
– Jesteście do siebie bardzo podobne – zauważyła dziewczyna.
– Naprawdę? – Olga uniosła starannie wyregulowane brwi.
– Jesteśmy bliźniaczkami – wyjaśniła Marta.
– Ach, rzeczywiście.
– Szczerze mówiąc, ja nie widzę aż tak dużego podobieństwa – oświadczyła Olga, sącząc whisky.
– Od czego mam zacząć, szefowo?
Marta też chciałaby, żeby ktoś jej powiedział, od czego powinna zacząć, ale nie miała na myśli kolacji.
– Włóż śmietanę do lodówki i idź do domu – zarządziła.
– Jak to?
– W taki dzień na pewno wolałabyś wyciągnąć się na kanapie z kotem na kolanach.
– Tak, ale co z kolacją?
– Odwołana.
– Nie słuchaj jej, Lidio. Marta żartuje – wtrąciła się Olga.
– Jasne, dzisiaj mam wyjątkową ochotę na żarty. Idź do domu. Mówię poważnie.
– Nie śpieszy ci się bardzo, prawda? – zapytała chytrze słodkim głosem Olga. – Mogłabyś zostać jeszcze chwilę, dopóki Marta się nie zastanowi? – I zwracając się do Marty, zabrzęczała bransoletką. – Biedna dziewczyna trochę wyschnie, a może deszcz ustanie. Wszystkie na tym skorzystamy.
– Nie muszę się nad niczym zastanawiać. – Marta pokręciła głową. – Podjęłam już decyzję.
Olga zwróciła się do Lidii:
– Lepiej wstaw śmietanę do lodówki, kochanie. Bo się popsuje w tej duchocie.
Dziewczyna popatrzyła na Martę.
– Zrób to.
– W porządku, szefowo – powiedziała z ulgą w głosie Lidia i drobnymi, szybkimi krokami poszła do kuchni.
– Miła dziewczyna, nazywa cię szefową.
– Naprawdę będzie lepiej, jeśli powiadomisz dziewczyny – upierała się Marta.
Rozległ się tak silny grzmot, że aż zamigotały światła. Lidia wychyliła się z kuchni.
– Zacząć nadziewać profiterolki?
– Tak, tak, dobry pomysł! Nadziewaj profiterolki! – zawołała Olga.
W głębi lokalu zadzwonił telefon. „Może to Álex”– pomyślała Marta, zerwała się z krzesła i podbiegła do aparatu. Lidia wróciła do kuchni.
Olga została sama. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami ze szklanką z bohemskiego kryształu w dłoni, kręciła głową i myślała: „Biedactwo, ona jest niezrównoważona”, jakby sama była wzorcem opanowania.
Po osiemdziesięciu sekundach, które Olga odliczyła z aptekarską dokładnością na ściennym zegarze, Marta wyszła z biura spokojniejsza, a może bardziej zrezygnowana. Zerknęła przez wahadłowe drzwi do kuchni i powiedziała:
– Gotowe profiterolki włóż do lodówki. Ach, i nagrzej piekarnik. Zaraz zabierzemy się za kaczkę. Dziękuję, że mnie nie posłuchałaś.
– Nie ma za co, szefowo.
Olga czekała z uniesioną brwią na wyjaśnienie.
– Dzwoniła Maria, sekretarka Julii. Powiedziała, że pani poseł jest na spotkaniu i możliwe, że dotrze na kolację z małym opóźnieniem. Że jej kalendarz jest bardzo wypełniony i czasami trudno zgrać terminy.
– Zaraz, kiedy potwierdziła, że przyjdzie?
– Przed kilkoma dniami. Przepraszam, zapomniałam ci o tym powiedzieć.
– I nie powiedziałaś sekretarce, że odwołujemy spotkanie?
– Doszłam do wniosku, że lepiej nie.
– Chwała Bogu! – Olga uniosła ręce w teatralnym geście, jakby dziękowała bogom telefonii. Medaliki w jej bransoletce zabrzęczały radośnie.
– No to bierzmy się do roboty? W czym ci mogę pomóc?
– Ty? O matko!
– Im wcześniej skończymy, tym szybciej będziemy mogły się przebrać.
– W co się przebrać?
– Zmienić ubranie. Zamówiłam u krawcowej sukienkę z żółtej tafty w stylu Grace Kelly. Zobaczysz, jaka jest cudowna. Kosztowała mnie fortunę.
– Ja zostanę ubrana tak jak teraz – powiedziała Marta.
– Tak? – Olga skrzywiła się ze źle skrywaną niechęcią, która szybko przerodziła się we współczucie. – Cóż, trudno. Dziewczyny zrozumieją, że przechodzisz ciężkie chwile.
Marta wycelowała w siostrę palec wskazujący.
– Żadna nie będzie niczego rozumieć. Taki jest mój warunek: ani słowa o Álexie. Ani słowa! Nawet jeśli będą pytały. Rozumiesz?
– Tak, tak, możesz być spokojna.
– O Boże! – Marta podskoczyła przestraszona. – Zapomniałam wstawić monopole do lodówki!
Wstała i weszła do kuchni jak rewolwerowiec do saloonu na Dzikim Zachodzie.
Marta wiedziała, że nie może ufać siostrze, odkąd pewnej nocy w internacie nakryła ją na czytaniu swojego pamiętnika. Olga wyjęła go z drewnianej skrzynki – każda uczennica miała taką pod swoim łóżkiem – i przeglądała, jedząc czekoladę i siedząc w toalecie. Wymknęła się tam, gdy wszyscy już spali, udając, że boli ją brzuch.
Z natury podejrzliwa Marta odczekała chwilę i poszła w ślad za nią. Gdyby na korytarzu spotkała którąś z zakonnic, przygotowała idealne usprawiedliwienie: tak bardzo martwiła się o siostrę, że nie mogła zmrużyć oka. Weszła po cichutku do łazienki, wspięła się na sedes w jednej kabinie i zajrzała do sąsiedniej przez przerwę między ścianką działową a sufitem. Ujrzała tam złodziejkę, wścibską, złą siostrę, która z upodobaniem czytała jej prywatne zapiski. Wściekła, zaczaiła się na Olgę na korytarzu za rogiem i bez uprzedzenia wymierzyła jej tak mocny policzek, że dziewczyna zatoczyła się mimo swojej dużej masy ciała. Nie pomogły łzy ani obietnice poprawy.
– Nigdy już ci nie zaufam – oświadczyła Marta.
I dotrzymała słowa.
Olga uwielbiała poznawać cudze sekrety, czytać listy, których nie była adresatką, grzebać w szufladach, walizkach i podsłuchiwać rozmowy, jeśli tylko przytrafiła się jej taka okazja. W internacie pod jakimkolwiek pretekstem chowała się w dziurze pod schodami w pobliżu telefonu, żeby słyszeć, o czym rozmawiała szczęściara, do której dzwoniono z domu. Szkoła szarytek okazała się dla Olgi pod tym względem wspaniałą szkołą życia.
Jakiś czas później, kiedy dzieliły pokój w domu ojczyma, Marta podwoiła środki ostrożności. Pamiętniki, które wciąż pisała, chowała do zamykanej na klucz szuflady w szafie. Kluczyk nosiła na łańcuszku na szyi niczym filmowe guwernantki, które skrywają straszne tajemnice. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że Olga mogłaby się zainteresować powieścią, którą napisała swoim drobnym pismem na brudno ołówkiem na pojedynczych kartkach podbieranych ojczymowi, które na koniec zszyła.
Po wielokrotnych poprawkach, zmianach i skreśleniach Marta postanowiła przepisać swoje dzieło na czysto. Ojczym pozwolił jej użyć w tym celu starej maszyny do pisania marki Hispano Olivetti, ale musiała to robić wieczorami, bo w dzień urządzenie było mu potrzebne w biurze. Zaczęła więc spisywać powieść w godzinach nocnych, kosztem swojego snu. Nie mogła pracować w sypialni, bo stukanie klawiszy obudziłoby Olgę. W salonie nie miała tego problemu, ale pomieszczenie nocą było przerażająco zimne i ciemne. Największe postępy w pracy robiła w weekendy, chociaż musiała wtedy znosić narzekanie matki, która uważała pisanie powieści za wielką stratę czasu.
– Szkoda, że maszyna do pisania nie może cię poprosić o rękę, bo wtedy na pewno wyszłabyś szybko za mąż – mruczała.
Mimo tak wielkiego wysiłku efekt końcowy nie zadowolił Marty. Postanowiła schować maszynopis w swojej szufladzie na sekrety i trzymać go tam, dopóki nie podejmie decyzji, co dalej z nim zrobić: zapomnieć o nim i zrezygnować z marzenia czy zaakceptować swoje pisarskie ograniczenia i zrobić wszystko, żeby je przezwyciężyć. To znaczy, zacząć od nowa. Marta była zbyt młoda, żeby wiedzieć, że geniusz jest zwykle wynikiem ciężkiej pracy i że prawdziwy geniusz nigdy nie wie, że nim jest.
Wciąż się zastanawiała nad swoim talentem i przyszłością, kiedy pewnego dnia otrzymała list od wpływowego wydawcy, który zapraszał ją na spotkanie w wydawnictwie: „W celu wymiany opinii na temat Pani powieści”. Przeczytała list dwukrotnie, zanim do niej dotarło, o co w nim chodzi i że to nie jest pomyłka. Istotnie tytuł zgadzał się z tym, który tymczasowo nadała swojej porzuconej powieści. List był zaadresowany do niej. Jedyną wątpliwość wzbudził w Marcie fakt, że nie wysłała maszynopisu do żadnego wydawcy. Poszła sprawdzić w szufladzie, w której schowała owoc swoich wysiłków, i natychmiast potwierdziły się jej podejrzenia. Nawet nie musiała Olgi szukać, bo siostra stanęła obok najwyraźniej z siebie zadowolona i przyglądała się jej z chytrym uśmiechem, jakby czekała na tę chwilę od kilku tygodni.
– To twoja sprawka? – Marta pomachała jej listem przed nosem.
– A jak myślisz?
– Dlaczego? Powieść nie jest jeszcze skończona.
– Bzdura, miała doskonałe zakończenie, chociaż może zbyt nagłe.
– Przeczytałaś ją!
– No jasne. Jak inaczej mogłabym ją komuś polecić?
– Nie prosiłam cię o to.
– Właściwie to nie ja cię poleciłam, tylko mój narzeczony.
– Też ją przeczytał?
– Benito? – Olga się roześmiała. – Nie, on nie czyta powieści. Ale mi ufa.
– Jak udało ci się otworzyć szufladę? Ukradłaś kluczyk?
– Błagam cię, Marto… taki zamek można otworzyć wsuwką do włosów.
W szufladzie Marta ukrywała też swoje pamiętniki, kilka zdjęć i listów. Wszystko, co nie powinno wpaść w ręce jej siostry. Czuła złość i bezradność bardziej niż kiedykolwiek.
– Gdybym mogła, znów dałabym ci w twarz.
– Tak? Cóż za dziwny sposób, żeby mi podziękować.
– Za co?
– Za polecenie twojej powieści. Wygląda na to, że chcą ją wydać.
– Ale ja nie chcę jej wydawać.
– Kłamczucha! Wszyscy autorzy chcą wydać swoje książki. W takim razie po co ją napisałaś? Po prostu jesteś przerażona. – Zamilkła, jakby ważąc słowa, co w przypadku Olgi było niemożliwe, i dodała: – Jak zawsze.
– Zostaw mnie w spokoju. Nie mam zamiaru z nikim się spotykać. Możesz to powiedzieć swojemu narzeczonemu.
– Głupia jesteś.
– A ty wścibska.
Marta ze złości miała ochotę się rozpłakać, ale doszła do wniosku, że to nie pora na okazywanie słabości, i odłożyła lamenty na później. Przez resztę dnia siostry się ignorowały. Podczas obiadu nie odezwały się do siebie słowem, ale takie zachowanie nie wzbudziło w ich rodzicach zdziwienia. W domu przez większość czasu wszyscy pogrążeni byli w głębokim milczeniu niczym zakonnicy w klauzurze, jakby nikomu z domowników nie wolno było wydawać z siebie żadnego dźwięku, chyba że groziła mu śmierć.
Nastała noc, a Marta wciąż biła się z myślami. Niezmiernie ją irytowało, że musiała zgodzić się z siostrą w tak wielu sprawach: marzyła o spotkaniu z wydawcą i oczywiście zamierzała się na nim stawić. Przerażało ją to, co jej powie, i ma się rozumieć, że wydanie powieści było jej największym marzeniem. Olga miała we wszystkim rację.
Miała ochotę zapytać siostrę o radę, co powinna zrobić, jak się zachowywać, w co ubrać. Olga miała wrodzony styl i gust, w odróżnieniu od swojej siostry bliźniaczki należącej do kobiet, które ubierają się z konieczności, bez przekonania, gardzą modą, kosmetykami i czują się zawsze zaniedbane. Marta uważała kosmetyki i modę za kwestie banalne, niezasługujące na jej uwagę. Pierwszy i pewnie ostatni raz w życiu, kiedy chciała zrobić na wydawcy dobre wrażenie, przydałaby się jej wiedza i rady prawdziwej ekspertki w tej dziedzinie, jaką była Olga. Nie poprosiła jej jednak o pomoc. Przeważyła złość. Doprowadzał ją do szału fakt, że siostra zawsze chciała grać pierwsze skrzypce, podejmowała rozsądniejsze decyzje albo działania, za które ona powinna być jej wdzięczna.
A jeśli powieść nie spodobała się wydawcy i chciał się z nią spotkać tylko z grzeczności w stosunku do jej przyszłego szwagra, podwójnego doktora? A jeśli powie jej, że to była najgorsza powieść, jaką dotychczas czytał? Lepiej ubrać się niedbale, niż sprawić wrażenie, że wystroiła się na specjalną okazję. W głębi duszy Marta była przygotowana na to, że wydawca oceni jej dzieło jako beznadziejne, ale trudno było jej się z tym pogodzić. A jeśli pochwali ją tylko dlatego, żeby przypodobać się doktorowi Pardowi? Nie mogła też znieść myśli, że protekcja przeważała nad jej talentem. Tak, Olga miała rację, nazywając ją głupią. Była największą idiotką w historii literatury – to jedyny wniosek, do jakiego doszła o świcie w dniu, w którym wyznaczono jej spotkanie.
O umówionej porze w wydawnictwie powitał ją młody chłopak, który przedstawił się jako „Alejandro Baudet, syn właściciela i jednocześnie jeden z pracowników”, i od razu dał jej jasno do zrozumienia, że są zainteresowani publikacją powieści.
– Oczywiście, jeżeli porozumiemy się w sprawie warunków finansowych. Czy rozmawiała pani na ten temat ze swoim ojcem?
– Przyznam, że nie.
Nie było przyjęte, żeby kobieta sama przychodziła na takie spotkanie. Nie było też normą, żeby jakaś kobieta spotkała się z wydawcą. Pisarki należały do rzadkości, były nowo rodzącym się gatunkiem, który zaczynał dochodzić do głosu ku zaskoczeniu opinii publicznej i ich samych.
– Czy pani ojciec zgodzi się ze mną spotkać, żeby omówić szczegóły?
– Mój ojczym.
– Och, przepraszam. Pani ojczym. Zgodzi się?
– Wolałabym nie wydawać tej powieści. Jeszcze nie.
Mężczyzna odchylił się w wygodnym skórzanym fotelu stojącym na tle ogromnego okna. Oczywiście nie był to fotel szeregowego pracownika, podobnie jak gabinet, w którym się znajdowali – o klasycznym wystroju typowym dla kogoś, kogo było na niego stać. Alejandro się uśmiechnął. Był przystojny, elegancki i biła od niego pewność siebie. Oczywiście miał na sobie garnitur i krawat. Na jego biurku stała maszyna do pisania marki Underwood w idealnym stanie, leżało kilka drogich piór i stosy papierów sprawiające wrażenie kontrolowanego chaosu. Wydawca uśmiechnął się z niedowierzaniem. Nie przywykł do sprzeciwu.
– Jeszcze?
– Chciałabym jeszcze popracować nad ostateczną wersją. Wydaje mi się, że mogłabym ją ulepszyć.
– W takim razie czy mogłaby mi pani powiedzieć, dlaczego przysłała mi pani swoją powieść?
– Przykro mi, że zmarnowałam pański czas. – Marta uśmiechnęła się uprzejmie, dodając stanowczo: – Ale to nie ja ją panu wysłałam.
– Ach! – Álex spojrzał na nią ze zdziwieniem. – To znaczy, że ktoś to zrobił, nie pytając pani o zgodę?
– Zgadza się. Moja siostra.
– I nic pani o tym nie wiedziała?
– Nie, proszę pana.
– Wygląda na to, że pani siostra bardzo panią kocha i wierzy w pani talent.
– Cóż.
– Wyobrażam sobie pani zaskoczenie na widok mojego listu.
– Jeszcze bardziej się zdziwiłam, kiedy przeczytałam, że chcą państwo wydać moją powieść. Jestem państwu za to wielce zobowiązana. Nie spodziewałam się tego w ogóle. Bardzo to doceniam.
– Wielu początkujących pisarzy chciałoby znaleźć się na pani miejscu.
– Domyślam się – przyznała, spuszczając wzrok ze skrępowaniem.
– Byłaby pani skłonna przemyśleć jeszcze swoją odmowę?
– Nie odmawiam, ale proszę o więcej czasu.
– Pozwolę sobie uświadomić pani, że w świecie wydawniczym nie warto zwlekać z podejmowaniem decyzji.
– Warto, jeśli chodzi o książkę. Nie chcę przejść do potomności kojarzona z miernością.
Wydawca się roześmiał.
– Do potomności?
– Jak zwał, tak zwał.
– Zaczynam podziwiać pani upór. Jak pani sądzi, na kiedy mógłby być gotowy pani wkład dla przyszłych pokoleń?
– Nie potrafię tego powiedzieć. – Marta udała, że nie zauważyła kpiny w jego głosie. – To czasochłonny proces.
– Będę wdzięczny, jeśli będzie mnie pani informowała na bieżąco o postępach.
– Jeśli pan sobie tego życzy…
– Pozwolę sobie dać pani pewną radę: niech obsesja na punkcie doskonałości nie przesłoni pani pragnienia bycia pisarką. Czasami zbyt duże wymagania w stosunku do siebie stają się formą paraliżu.
Marta skinęła nieśmiało głową, skrępowana pewnością siebie syna właściciela wydawnictwa.
– Bardzo poważnie potraktuję tę radę, dziękuję.
– Ostatnie pytanie: czy zaakceptowałaby pani tymczasem inne zlecenia? Oczywiście pod warunkiem, że nie będą pani zbyt rozpraszały w pracy nad powieścią?
– Jakiego rodzaju zlecenia?
– Korektę, redakcję krótkich tekstów, jakieś tłumaczenie… Zna pani francuski?
– Tak, proszę pana. Mój ojciec był Francuzem.
– Byłoby wspaniale nawiązać z panią współpracę. Mogłaby pani pracować w domu, o dogodnych dla siebie porach.
Marta zastanawiała się przez chwilę nad jego propozycją. Zarabianie własnych pieniędzy nie było złym pomysłem. Przynajmniej dopóki nie będzie miała konkretnych planów.
– Porozmawiam o tym z ojczymem.
– Co za ulga! – Alejandro uśmiechnął się uroczo. – Bałem się, że pani odmówi. Domyśla się pani może, jakie zdanie będzie miał na ten temat pani ojczym?
– Przypuszczam, że się zgodzi bez problemu. – Uśmiechnięta, uśmiechnięta, nareszcie! Álex nie wierzył własnym oczom. – Zazwyczaj popiera moje wybory. A jeśli będę mogła pracować w domu…
– Świetnie. – Wydawca wstał i poprawił marynarkę. Marta domyśliła się, że był to gest odruchowy, właściwy dla jego naturalnej elegancji. – Nie ma pani pojęcia, jak bardzo się cieszę, że doszliśmy do porozumienia. Proszę zrozumieć, że nie mogłem pani pozwolić tak po prostu odejść. Nigdy bym sobie tego nie darował.
– Komplementuje pan w ten sposób wszystkich autorów, którzy przysyłają panu swoje manuskrypty?
– Nie. Tylko tych, którzy są jak pani.
– Kobiety?
– Dobrzy.
Marta znów ze skrępowaniem spuściła wzrok. Mężczyzna mocno uścisnął jej dłoń i powiedział:
– Mam nadzieję, że pani nie rozczarowałem.
– Nie, nie… Wprost przeciwnie.
Marta zamierzała już wyjść, ale zatrzymała się jeszcze w drzwiach i z przesadną powagą powiedziała:
– Wiem, że nie jestem zbyt wylewna. Chciałabym jednak zapewnić pana, że schlebia mi pańska propozycja i postaram się dać z siebie wszystko. Życzę miłego dnia.
– Cieszę się – odpowiedział wydawca, oszołomiony tym nagłym wybuchem szczerości.
Álex zapamiętał na zawsze obraz Marty w drzwiach swojego gabinetu: stojącej ze złączonymi stopami, zaciskającej w palcach rączkę torebki, ubranej w spódnicę za kolana i biały angorowy żakiecik, wymawiającej z widocznym wysiłkiem te słowa – prawdopodobnie najbardziej szczere z wszystkiego, co dotychczas powiedziała obcej osobie.
Przez resztę życia miał to być dla niego obraz doskonałej skromności i niewinności, których szukał u innych dziewcząt pukających do tych samych drzwi, a później do drzwi jego kolejnych biur. Nigdy nie wyznał Marcie – nie uwierzyłaby mu – że poza niepewnością i nieśmiałością miała w sobie coś jeszcze, co przyciągało go do niej od pierwszej chwili jak magnes: stanowczość, z jaką wyrażała swoje opinie, przyznawała się do błędów, i ten szorstki sposób bycia, który wyróżniał ją spośród innych znanych mu kobiet. Przypominała mu kota jego matki. Oboje na początku patrzyli na innych nieufnie i fukali ze złością, ale jeśli tylko dało im się trochę czasu i swobodę wyboru odpowiedniego momentu, potrafili okazać swoją czułość.
Kiedy później ojciec zapytał go o powieść poleconą przez doktora Parda, Álex odpowiedział:
– Nadal się nad nią zastanawiam.
Gdyby poszedł za Martą tego dnia, mógłby dowiedzieć się o niej czegoś jeszcze bardziej zaskakującego. Dziewczyna wyszła z wydawnictwa, czując zawroty głowy. Po pokonaniu kilkunastu metrów schowała się w pierwszej napotkanej bramie i uderzyła w płacz.
Przez dokładnie trzy minuty szlochała, wycierając chusteczką oczy i nos, dopóki nie poczuła ulgi i nie uznała, że może ruszyć w dalszą drogę. Nie zwykła płakać, ale nadmiar emocji nagromadzonych jednego dnia uzasadniał zrobienie wyjątku od tej reguły.
Jak można było się spodziewać, Olga dostała szału, kiedy siostra streściła jej przebieg spotkania.
– Jak to się nie zgodziłaś? Stawiasz mojego narzeczonego w niezręcznej sytuacji, bo on ręczył za ciebie!
– Nie powinien był tego robić. Nie prosiłam go o to – odpowiedziała Marta niewzruszonym tonem.
– Oczywiście, bo to ja go poprosiłam!
– Ty też nie powinnaś była tego robić.
Olga nie mogła powstrzymać swojej złości.
– Jesteś niewdzięczna! Nie licz na to, że jeszcze kiedykolwiek ci pomożemy.
– Nigdy na to nie liczyłam.
Chociaż spotkanie w wydawnictwie nie skończyło się po myśli Olgi, zmieniło los Marty. Zaledwie trzy dni później zadzwoniła do niej sekretarka pana Baudeta z pytaniem, na jaki adres ma przesłać kilka maszynopisów. Marta zaczęła robić korektę tekstów dwóch, trzech książek miesięcznie. Kontakt z wydawnictwem odbywał się zawsze przez rozmowy telefoniczne z sekretarką Álexa, ale do przesyłek były dołączone napisane odręcznie przez niego liściki, w których prawił jej komplementy i załączał „pozdrowienia dla ojczyma”. Z czasem Marta zaczęła redagować krótkie teksty, a pan Baudet docenił i chwalił jej „wyrazisty i zwięzły styl”. Często dawał jej do zrozumienia, jak bardzo jest zadowolony ze współpracy.
– Pisanie, jak wszystko inne, jest kwestią dobrego smaku – zwykł mawiać. – A dobrego smaku nie da się nauczyć. Ma się go we krwi albo nie ma.
Álex szybko zaproponował Marcie, żeby dołączyła do jego zespołu redakcyjnego. Miałaby własne biurko w wydawnictwie i – co wyraźnie podkreślił – widywaliby się codziennie. Przed podjęciem decyzji Marta skonsultowała ją z ojczymem. On nie miał nic przeciwko temu, żeby spotkać się z wydawcą i podpisać umowę w imieniu Marty.
– Możesz pracować, póki jesteś panną – stwierdziła matka. – Chociaż, jeśli tak dalej pójdzie, kochanie, w końcu poślubisz słownik.
Etat w wydawnictwie okazał się pierwszą wielką zmianą w życiu Marty. Ze swojego biurka stojącego w głębi pomieszczenia, obok biurek koleżanek, miała dobry widok na gabinet Alejandra Baudeta. Oczywiście była to jego sprawka i żeby dopiąć celu, przeniósł w inne miejsce jedną z pracownic działu księgowego. Młody wydawca uśmiechał się do Marty za każdym razem, kiedy stawał w progu swojego gabinetu. Czasami zerkał na nią podczas spotkań z najważniejszymi autorami wydawnictwa, a oni siedząc tyłem do Marty i pochłonięci swoim ego, nie zauważali dziwnego nerwowego tiku w jego oczach. Dziewczyna nie mogła uwierzyć w jego bezczelność. Rumieniła się, czasem chichotała do siebie i spuszczała wzrok, próbując się skupić na tekście, który czytała. Oboje prowadzili ze sobą grę, z której wykluczyli resztę świata.
Stopniowo potwierdzała się teoria o kocie. Marta przestała być oschła, chociaż wciąż zachowywała się inaczej niż inne pracownice redakcji, inne kobiety w ogóle. Gra ukradkowych spojrzeń trwała już od kilku miesięcy, kiedy Marta dostała propozycję. Czy odważyłaby się zająć kontaktami z prasą? Musiałaby wyjechać w podróż od czasu do czasu, towarzyszyć autorom, opiekować się ich świętymi małżonkami, kiedy tamci uczestniczyliby w obowiązkowej promocji swoich książek, rezerwować miejsca w restauracjach – jednym słowem, stać się prawą ręką swojego szefa. Marta zgodziła się, tym razem bez wahania ani konsultacji rodzinnych. Okazało się, że to była praca jej marzeń, początek najszczęśliwszego okresu w jej życiu. Z łatwością organizowała spotkania i kolacje, dziennikarze cenili jej otwartość i opanowanie, a autorzy czuli się przy niej jak królowie – zawsze zgadywała ich potrzeby, zachowywała odpowiedni dystans i dbała, żeby ich żony się nie nudziły. Była doskonała w tym, co robiła.
Álex całkowicie się od niej uzależnił. Nie zorganizował niczego ani nigdzie się nie ruszał bez Marty. Wszystko z nią konsultował. Mówił, że nikt nie zna go tak dobrze, jak ona – co zaczynało być prawdą. Czasami nawet dopadała go dziwna zazdrość, gdy poświęcała zbyt wiele uwagi jakiemuś autorowi czy zagranicznemu wydawcy. To był dobry okres dla wydawnictwa, częściowo dzięki świetnemu tandemowi, jaki tworzyli Álex i jego skuteczna asystentka. Ich bliska współpraca przeszła na następny poziom pewnego ranka, kiedy po wielogodzinnym podpisywaniu książek przez bestsellerowego autora, bardzo długiej kolacji w luksusowej restauracji i odwiedzinach w trzech różnych barach Marta obudziła się naga w łóżku madryckiego hotelu Palace obok swojego szefa.
Nie pamiętała dokładnie, jak do tego doszło. Miała strasznego kaca i jeszcze gorzej wyglądała, ale była na tyle przytomna, żeby się zachować odpowiednio do sytuacji: złożyła rezygnację z pracy, zanim zdążyła się ubrać. Álex nie był w dużo lepszym stanie od niej, ale popisał się dużym refleksem, kiedy z trudem otwierając oczy, zapytał:
– A jeśli złożę ci ofertę, której nie będziesz mogła odrzucić?
– Żadna oferta nie może mnie zainteresować po tym, jak upadłam tak nisko – odpowiedziała Marta godnie jak Maria Antonina przed ścięciem.
– Wyjdź za mnie.
Trzeba przyznać, że Álex był mistrzem negocjacji w skrajnych sytuacjach.
Datę ślubu ustalono na osiem miesięcy później, ale uroczystość się nie odbyła z powodu niespodziewanej śmierci matki pana młodego, która pogrążyła rodzinę w bólu. Kolejny raz los zlekceważył plany Marty. Narzeczeństwo trwało prawie dwa lata dłużej, niż zakładali, ale wykorzystała ten czas na ponowną zmianę w swoim życiu. Wprowadziła w sprawy wydawnictwa swoją zastępczynię – młodą, śliczną dziewczynę, świeżo po studiach, która władała czterema językami. Marta stopniowo wróciła do korekty i redakcji tekstów – pracowała w domu. Przypomniała też sobie o powieści, ale kiedy przeczytała ją po tak długim czasie, zdziwiła się, jak spod jej pióra mogło wyjść coś tak słabego, nienadającego się do wydania, i postanowiła napisać ją od nowa. Okoliczności jej sprzyjały: za pieniądze z pensji kupiła sobie maszynę do pisania, nikt nie czepiał się jej godzin pracy ani talentu, a po ślubie Olgi stała się jedyną lokatorką ich dawnej wspólnej sypialni, więc mogła tam pracować o każdej porze. Problem w tym, że w miarę pisania fabuła powieści traciła swój blask, jakby Marta zużywała ją trochę przy każdym kolejnym odczytywaniu. Czasem pisanie było dla niej niczym innym jak tylko walką ze swoimi ograniczeniami i frustracją. Innym razem miała wrażenie, że stworzeni przez nią bohaterowie żyli własnym życiem i podejmowali decyzje na własną rękę, jakby przywłaszczyli sobie wymyśloną przez nią fabułę i pisali ją sami, nie pytając autorki o zdanie.
Mimo to udało jej się skończyć kilka dni przed ślubem. Chciała dać swoje dzieło narzeczonemu w prezencie, bo miało dla nich obojga szczególne znaczenie, dlatego przez ostatnie tygodnie pracowała bez przerwy. W dzień zajmowała się zleceniami z wydawnictwa, nocami pisała tę przeklętą powieść. Ślub był najmniejszym z jej zmartwień, bo wszystkim zajęła się rodzina Álexa. Informowała co tydzień matkę i ojczyma Marty o postępach w przygotowaniach, a oni zgadzali się we wszystkim.
Marta sama podjęła decyzję tylko w sprawie sukni. Matka podarowała jej kilka metrów koronki gipiury. Krawcowa chciała ją wykorzystać do uszycia sukni podobnej do tej, którą kilka miesięcy wcześniej księżniczka Sofía założyła do ślubu z Juanem Carlosem. Powstrzymanie zapędów krawcowej i utrzymanie matki z dala od siebie wymagałoby od Marty determinacji i wytrwałości, więc stwierdziła, że szkoda tracić na to czas i siły. Miała więc pójść do ołtarza w kiepskiej podróbce sukni księżniczki. Udział w przyjęciu weselnym potwierdzili wszyscy goście, których zaprosili jej teściowie. Wszystko pozornie przebiegało według planu.
Do czasu.
Sformułowanie „do czasu” zawiera w sobie prawdziwy smak życia, nieoczekiwane zwroty wytyczające kierunek ludzkiej egzystencji.
Kilka dni przed ślubem skruszony Álex wyznał jej brzmiącym szczerze głosem, że popełnił „niewybaczalny błąd”. Marta, która nie miała żadnego doświadczenia w takich sprawach, dopiero po chwili zrozumiała, że ten błąd nosił imię kobiety, jej młodej następczyni poliglotki, i miał konkretny wymiar finansowy – kwotę, jaką jej przyszły teść zapłacił, żeby pozbyć się dziewczyny z wydawnictwa i szczęśliwego życia, którego pragnął dla swojego syna. Álex powiedział, że zrozumie, jeśli „w tych okolicznościach” Marta nie zechce za niego wyjść. Był skłonny z pokorą wyznać swoją winę jej matce i ojczymowi, jeśli w ten sposób oszczędzi jej wstydliwych wyjaśnień. Zrobiłby wszystko, żeby nie przysporzyć jej jeszcze większego bólu, powiedział. A jeśli mimo jego haniebnego zachowania postanowiłaby dać mu szansę, będzie szczęśliwy. Przysiągł na wszystkie świętości, że szczerze żałuje tego, co zrobił, i dostał nauczkę. Na całe życie, dodał. I powtórzył to kilka razy, jakby sam potrzebował w to wierzyć.
Marta przerwała jego mowę pokutną tylko po to, żeby zadać ponurym, nosowym głosem jedno jedyne pytanie:
– Wciąż mnie kochasz?
– Bardziej niż kiedykolwiek – odpowiedział z patosem Álex.
Marta wysłuchała go ze współczuciem, pocieszyła, uwierzyła mu, pozwoliła cierpieć przez następne dwadzieścia cztery godziny (wolałaby dłużej, ale data ślubu nagliła), z przyjemnością zadała mu pokutę i na koniec wybaczyła mu z całego serca i na zawsze (a przynajmniej tak sądziła), idąc za radą matki, która jej powiedziała:
– Jeśli nie możesz mu wybaczyć, nie wychodź za niego za mąż. Albo wybacz mu szczerze.
Dzień ślubu upłynął, jak gdyby nic się nie stało, poza kilkoma wyjątkami: teść podziękował Marcie ze łzami w oczach za jej „niezwykłą wspaniałomyślność”, a Álex zachowywał się w stosunku do niej jak psotnik, który udaje, że niczego nie knuje.
Podczas pierwszego tańca państwa młodych Álex potknął się i tak niefortunnie nadepnął Martę na stopę, że musiał interweniować jeden z gości weselnych, który był lekarzem.
Jak to się zazwyczaj zdarza, wesele okazało się zwiastunem tego, jak miało wyglądać ich małżeństwo.
Powieść Marty nigdy nie została wydana. Álex przeczytał ją, a może dał ją komuś do przeczytania, kto go tam wie. Po kilku miesiącach oświadczył:
– Bardziej podobała mi się pierwsza wersja.
Tymczasem Marta weszła do barcelońskiego światka literackiego w roli małżonki. Była doskonałą gospodynią zarówno dla lokalnych autorów, jak i ich zagranicznych kolegów. Rzadko rezerwowali stolik w restauracji, bo Álex uwielbiał podejmować gości w domu, więc Marta zaczęła gotować. Zdziwiła się, że tak dobrze jej szło, bo nigdy do tej pory nie miała okazji przygotować samodzielnie żadnego dania. Jej umiejętności okazały się owocem wielogodzinnych obserwacji. W dzieciństwie lubiła przypatrywać się kucharce swojej matki podczas pracy, spędzała wolny czas w kuchni, gdzie zawsze była mile widziana. Ale z radością odkryła też, że ma trochę wrodzonego talentu do gotowania, więc postanowiła go pielęgnować.
– W zasadzie gotowanie jest jak pisanie książek – stwierdziła. – To kwestia dobrego smaku.
Podczas kolacji niektórzy goście żartowali, że potrawy są dziełem profesjonalnego kucharza, którego Baudetowie ukrywali w kuchni. Innym razem brali młodą gosposię – niezbędną do pomocy przy tylu gościach – za prawdziwą autorkę przepisów. Tylko kilku stałych wielbicieli talentu Marty miało odwagę prosić ją o swoje ulubione potrawy. Najwytrwalszym wśród nich był włoski wydawca Mario Spagnol, który dwa tygodnie przed przyjazdem z Mediolanu pisał do niej, korzystając z łączącej ich przyjaźni, prosząc o krokiety, placek ze skorpeną lub zupę z owoców morza. To właśnie Spagnol pewnego wieczoru, kiedy siedzieli po kolacji, popijając kawę i koniak, i wróżyli, co będzie kolejnym bestsellerem, odważył się powiedzieć Álexowi:
– Powinieneś wydać książkę z przepisami swojej żony! Ascoltami, przyjacielu! So bene di cosa sto parlando.
Mario dobrze wiedział, o czym mówi, bo sam zaryzykował, publikując wspaniałe i praktyczne przepisy kulinarne swojej żony Eleny, a te odniosły natychmiastowy sukces. Idąc za przykładem i radą przyjaciela, Álex postanowił również spróbować szczęścia. W tym czasie ojciec zaczął stopniowo pozwalać mu na podejmowanie decyzji w wydawnictwie, więc chciał się wykazać.
Wydanie książki kucharskiej Marty pod jej panieńskim nazwiskiem Viñó było jednym z jego pierwszych samodzielnych i trafnych posunięć. Nosiła tytuł Co jest na obiad? i stanowiła zbiór prostych przepisów dla początkujących gospodyń domowych, jak przyrządzić tradycyjne potrawy pozbawione wyszukanych czy egzotycznych składników. Oryginalność i nowoczesność książki polegała na tym, że do przygotowania posiłków autorka polecała użycie nowinek z rynku sprzętu gospodarstwa domowego: blendera, miksera czy maszynki do mięsa. Wydano ją w 1966 roku tuż przed Targami Książki w Madrycie i promowano jako „książkę z przepisami, które nigdy nie zawodzą”. Odniosła natychmiastowy sukces. W niecałe dwa tygodnie wznowiono nakład, a po roku sprzedawano dwudziesty dodruk. Marta, która do tej pory stroniła od fleszy, nagle stała się swego rodzaju celebrytką. Każda hiszpańska gospodyni domowa miała jej książkę albo korzystała z jej porad. Nawet żona generała Franco kupiła kilka egzemplarzy i podarowała je trzem wojskowym kucharzom, którzy gotowali dla jej rodziny w pałacu El Pardo, żeby się wreszcie czegoś nauczyli i żeby generalissimus nie musiał ciągle jeść kanapek z serem. Chyba się udało, bo państwo Franco zaprosili Martę na drugie śniadanie, żeby „poznać autorkę, którą tak podziwiali”, jak napisano w oficjalnym zaproszeniu – Marta natychmiast je odrzuciła z jednego powodu: nie cierpiała być autorką książki kucharskiej, nawet bestsellerowej. Bez wątpienia przyjęłaby każde zaproszenie jako powieściopisarka, co było jednak niemożliwe. Chociaż musiała przyznać, że łatwiej było wyobrazić sobie generała Franco rozmawiającego o podsmażanej cebuli niż o literaturze.
Marta nadal gotowała dla swoich gości, tylko że Álex zaczął się tym teraz bardziej chełpić.
– Po całym świecie szukałem kury znoszącej złote jaja, a tymczasem miałem ją w domu.
Druga książka kosztowała ją więcej pracy. Nie była przecież zawodowym kucharzem, i chociaż była skrupulatna i chętna do nauki, nie znała aż tak wielu niezawodnych przepisów. Álex zatrudnił dwóch wykładowców madryckiej szkoły hotelarskiej, żeby pomogli jej w wyborze i przygotowaniu nowych potraw. Kilka miesięcy później na półkach księgarń pojawił się tytuł: Co jeszcze jest na obiad? Nowa książka z przepisami, które nigdy nie zawodzą. Zgodnie z oczekiwaniami książka odniosła taki sam sukces jak pierwsza. Marta zaczęła bywać na targach książki i rozdawać autografy. Wszędzie ustawiały się do niej długie kolejki kobiet, które chciały ją poznać, podziękować jej za prostotę przepisów, praktyczne sztuczki, jak wykorzystać resztki jedzenia, czy pomoc w przezwyciężeniu lęku przed urządzeniami AGD. Wielu paniom towarzyszyli uśmiechnięci mężowie, którzy przyznawali, jak smacznie dzięki niej jadają. Gdziekolwiek się pojawiała, wyprzedawały się wszystkie egzemplarze jej książek. Nic podobnego nie wydarzyło się od czasów, gdy kilka lat przed wojną domową markiza de Parabere wydała swoją Kuchnię kompletną.
Przy pisaniu swojego trzeciego bestsellera – Co jest na deser? Przepisy, które nigdy nie zawodzą – Marta mogła liczyć na pomoc kilku wybitnych cukierników (którym zapłacono za anonimowość). Tym razem jednak jej udział w powstaniu książki był dość ograniczony, bo była bardzo zajęta prowadzeniem wykładów i prezentacji. Tytuł zgodnie z oczekiwaniami odniósł spektakularny sukces zaraz po pojawieniu się w sprzedaży.
Marta stopniowo zmieniała się w kogoś, na kogo była kreowana, a media zaczęły dobijać się do jej drzwi. Tymczasem zespół kucharzy pisał jej kolejne bestsellery, mające coraz mniej wspólnego z pierwotnym zamysłem, który według pewnego krytyka lubującego się w hiperbolach „wybawił hiszpańskie rodziny od jedzenia codziennie zupy jarzynowej”. W tym samym czasie Marta publikowała w czasopiśmie „Lecturas” jeden przepis tygodniowo i nawiązała współpracę z Radiem Barcelona, gdzie prowadziła swoją autorską audycję zatytułowaną Poradnia Marty Viñó: pierwsza poradnia kulinarna w hiszpańskim eterze.
Dzięki pracy w rozgłośni radiowej Marta odnalazła siebie. Osobiście wybierała pytania słuchaczy i udzielała im porad. Co tydzień zajmowała się siedmioma spośród setek otrzymywanych listów – odpowiadała podczas audycji. Pisały do niej zdesperowane kobiety, które nie potrafiły usmażyć jajka sadzonego, rozlatywały się im krokiety w beszamelu lub nie wiedziały, ile dokładnie posolić dorsza. Marta podczas przygotowywania programu przywiązywała ogromną wagę do wszystkich problemów i traktowała słuchaczki bardzo poważnie: „Droga przyjaciółko: jajko należy posolić po usmażeniu, bo kiedy olej pryska dookoła, można się poparzyć i przesolić potrawę. Lecz najważniejsze, aby się nie martwić. Jestem pewna, że prędzej czy później uda ci się usmażyć idealnie jajko sadzone, z chrupiącym, ściętym białkiem i płynnym żółtkiem, które zasłuży na pochwałę stołowników”. Mówiła z profesjonalizmem, szacunkiem dla słuchaczy i dozą matczynej dobrotliwości. Odpisywano też na pozostałe listy, zajmowały się tym dwie etatowe redaktorki, którym od czasu do czasu służyła pomocą.
Można byłoby zatem stwierdzić, że pod względem zawodowym Marta Viñó została wykreowana przez Álexa. To on uczynił ją autorką książek kucharskich, a nie powieściopisarką. I to nie byle jaką autorką, ale prawdziwą gwiazdą, największym autorytetem od zasmażek, zup czy siekanek. Dostała rolę, z której nie mogła się już wycofać. Marta, która miała zmysł praktyczny, postanowiła się poddać i skorzystać z okazji, żeby nauczyć się czegoś nowego. Nienawidziła myśli, że jest oszustką, chociaż jej mężowi najwyraźniej zupełnie to nie przeszkadzało. Chcąc udowodnić sobie własną wartość, zapisała się na najlepszy w tamtym czasie kurs kulinarny. Álex osobiście zawiózł ją do Lozanny i do paryskiej szkoły Cordon Bleu, uznawszy to za inwestycję. Marta wzięła udział w pierwszym kursie zorganizowanym przez nowo utworzoną szkołę hotelarską w Gironie i korespondowała z samymi braćmi Troisgros, ze sławnym Paulem Bocuse’em oraz z kilkoma kolegami z jej pokolenia, którzy chcieli przeprowadzić rewolucję w kuchni, podobnie jak Juan María Arzak. Zaprzyjaźniła się też z Eleną Spagnol, wymieniała się z nią dykteryjkami i praktycznymi sztuczkami kulinarnymi. Jednym słowem, chłonęła wiedzę, ciężko pracowała i osiągała coraz lepsze wyniki.
Ze wszystkiego, co się wydarzyło, odkąd została sławną specjalistką kulinarną, najważniejszy była dla niej kontakt ze słuchaczami. Okazał się on niespodziewanym bodźcem, dzięki któremu nabrała pewności siebie. Sposób, w jaki ją postrzegali, i fakt, że jej ufali, stopniowo zmienił jej pogląd na samą siebie. Jakby bycie potrzebnym innym ludziom dodało jej nieoczekiwanej odwagi. Pewnego dnia odkryła, że ma jej wystarczająco dużo, aby zrobić kolejny krok – którego Álex nie zaplanował, nie przewidział ani nie akceptował. Postanowiła otworzyć restaurację. Była gotowa na to wyzwanie i ciężką pracę. W razie porażki poprosiłaby o pomoc lub przyznała się do błędu. Gdyby odniosła sukces, miałaby wreszcie swój własny projekt, należący tylko i wyłącznie do niej, jak jej świętej pamięci powieść. Tym razem nie zamierzała się poddać, ale pragnęła doprowadzić przedsięwzięcie do końca. Czekała tylko na odpowiednią okazję. Nie przypuszczała nawet, że wkrótce taka się nadarzy pod postacią spadku i że brudny warsztat samochodowy, do którego w dzieciństwie bała się wejść, stanie się miejscem, w którym spełni się jej marzenie.
Marta właśnie wkładała do lodówki trzy butelki wina Monopole, kiedy rozległ się grzmot, od którego zadrżał sufit i zamigotało światło.
– Mamy świece? – zapytała Lidia, kończąc układanie gotowych profiterolek na półmisku.
– Mam nadzieję, że nie będą nam potrzebne – odparła Marta, przyglądając się fachowym okiem dwóm przyprawionym, obwiązanym sznurkiem, obsmażonym na smalcu i gotowym do włożenia do piekarnika kaczkom. – Kiedy będziesz mogła, obierz gruszki i włóż je do wrzątku z sokiem z cytryny. Tylko na pięć minut, żeby za bardzo się nie rozgotowały.
– Dobrze, szefowo.
Rozległ się drugi grzmot. Światła znów zamigotały, strasząc pogrążeniem restauracji w ciemnościach, ale po chwili wszystko wróciło do normy. Dochodziła siódma.
Olga nie lubiła burzy. Jej głowa z idealnie ułożoną fryzurą pojawiła się w drzwiach kuchni.
– Jak mogę pomóc?
– Umiesz obierać gruszki?
– Oczywiście.
– W takim razie chodź tutaj. – Marta podała siostrze owoce i nóż. – Uważaj, jest bardzo ostry.
Olga zmarszczyła czoło, przygryzła koniuszek języka, wzięła do ręki pierwszą gruszkę i zaczęła ją obierać ze zręcznością, której nikt by się po niej nie spodziewał. Słychać było pobrzękiwanie medalików jej bransoletki.
– Gotuję! Jakie to emocjonujące!
Rozległ się kolejny grzmot. Olga poskoczyła i powiedziała:
– Święta Dziewico!
Marta spojrzała na nią z zaskoczeniem – tak bardzo przypominała ich matkę. Olga odziedziczyła po niej ciemnobrązowe kręcone włosy, staromodne, arystokratyczne maniery sprawiające, że obie nie pasowały do miejsc, w których się pracowało. Ani matka, ani córka nie przyszły na świat, żeby się brudzić ani zniszczyć manikiur. Marta patrzyła oniemiała na siostrę, która zabrała się za obieranie pozostałych gruszek, i poczuła nagle ciężar ich rodzinnej historii.
Wspomniała ich ojca – szalonego artystę, o którym nie można było mówić w obecności ojczyma, ich pierwsze mieszkanie przy calle Pérez Galdós, tajne zebrania rodziców z ich przyjaciółmi – lewicującymi miłośnikami górskich wspinaczek – podczas których rozmawiali po francusku, pili duże ilości wina, wychwalali republikę, przeklinali Franco i spiskowali. Matka śmiała się z innymi kobietami, równymi sobie, z którymi doskonale się dogadywała. Rozmawiali o Rosji, sztuce i muzyce. Mówili rzeczy, których nikt nie odważyłby się powiedzieć, i za moment ich się wypierali. Byli szczęśliwi.
Potem doszło do wypadku. Źle związana lina, górska wspinaczka taka sama jak zawsze, a tak różna, bo zakończona tragedią. Trzej mężczyźni w kwiecie wieku, trzy wdowy, pięcioro półsierot. Grupa przyjaciół się rozpada, nagle brakuje im powodów do świętowania i nie mają już sobie nic do powiedzenia. Marzenia, walka, spiski rozpłynęły się w pustce. To najciemniejsze lata dyktatury. Nic się nie da zrobić, nie ma kogo prosić o pomoc. Dla bliźniaczek Viñó to początek ciernistej drogi.
Miały wtedy dwanaście lat, ich matka tylko trzydzieści cztery lata i nie zamierzała do końca życia pozostać wdową. Była kobietą praktyczną, ale pozbawioną zdolności samodzielnego przetrwania. Marta pamięta znoszone sukienki, zniszczone buty, głód i obietnice składane przy płomieniu świecy.
– Wyciągnę nas z tego, kochane. Będziemy znowu nosić ładne sukienki i mieć kucharkę, obiecuję.
Ich matka zmieniła przyjaciół, poglądy, przeprowadziła się z córkami do innej dzielnicy. Olga i Marta nigdy jej nie zapytały, gdzie poznała ojczyma. Ich pokolenie było przyzwyczajone do niezadawania pytań. Pewne rzeczy po prostu się działy i nikt nie wymagał wyjaśnień. Nawet jeśli czemuś brakowało uzasadnienia lub coś było niezgodne z logiką.
Nagle matka coraz częściej zaczęła wyjeżdżać w podróże, w które one nie były zapraszane, więc letnie wakacje musiały spędzać w szkolnym internacie. A na koniec pojawił się w ich życiu ten łysy, bezbarwny człowiek, który niewiele mówił i traktował je jak powietrze.
Za każdym razem, gdy ktoś dzwonił do drzwi ich nowego mieszkania, ich matka podskakiwała ze strachu w ten sam sposób, jak chwilę wcześniej zrobiła to Olga. Potem czekała niespokojnie aż do pojawienia się pokojówki, która oznajmiała, że przyszedł inkasent, listonosz czy dozorca po śmieci…
– Jakiś pan pomylił adresy – oznajmiła pewnego razu służąca.
Matka zaczęła ją wypytywać, gdzie poszedł, jak wyglądał, co powiedział, jakich dokładnie użył słów. Do końca dnia chodziła cała w nerwach i nic nie jadła.
Pewnego dnia sąsiad zapytał ją w obecności córek:
– Od kiedy państwo są falangistami?
– Ja? Od zawsze… – odpowiedziała natychmiast matka, udając obojętność.
Ojczym był falangistą, byłym wojskowym, bohaterem wojennym. Kulał na jedną nogę, był brzydki, łysy i bogaty. Mało mówił, a jeszcze mniej słuchał. Był za to świetnym obserwatorem. W zasadzie w tamtych czasach nie zostawało nic do powiedzenia, bo wszystko było bardzo jasne. Nikogo nie interesowały poglądy. Najważniejsze, żeby mieć co jeść każdego dnia i od czasu do czasu pozwolić sobie na jakiś kaprys. Nagle wszyscy zaczęli się zastanawiać, przeciwko komu, do cholery, walczyli ci, którzy wygrali wojnę domową, skoro z obrońców republiki ostało się kilku niedobitków.
Pewnego razu ujrzały na ulicy inną wdowę po górskim wspinaczu, który zginął razem z ich ojcem. Matka poleciła:
– Przejdźmy na chodnik po drugiej stronie, dziewczynki.
Kobieta zauważyła je i zawołała, ale matka przyśpieszyła kroku, udając, że jej nie zna.
– Obiecajcie, że nie powiecie o tym ojczymowi – poprosiła córki drżącym głosem.
Matka i łysy pan mieli ze ślubu tylko jedno zdjęcie, na którym wyglądali bardzo poważnie: ona w białym kostiumie z żakietem, on w wojskowym mundurze. Nie zaprosili gości, nie zorganizowali wesela, a Marta podejrzewała, że nie spędzili też nocy poślubnej. Zawarli małżeństwo dla obopólnej korzyści, bez miłości, pożądania, czułości, wspólnego łóżka, słów, bez niczego. Interesował ich tylko wymiar praktyczny ich związku: ona prowadziła mu dom, on je przygarnął pod swój dach, ona była dobrą gospodynią, on miał pieniądze. Idealny tandem wiodący smutne życie.
Marta nie cierpiała rozmawiać o tym okresie ani o ojczymie. Nie przyznawała się jednak do tego. Siostry zachowywały się tak, jakby w ich pamięci nie istniało żadne bolesne wspomnienie – tak było praktyczniej. Matka nauczyła je, że nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości, kiedy trzeba żyć dalej. Ta myśl obie je uspokajała i chociaż pod tym względem były zgodne.
Rozbłysnął piorun. Lidia odliczyła czas do grzmotu i stwierdziła:
– Burza jeszcze się zbliża.
– Wybiorę stół do nakrycia – powiedziała Marta, opuszczając kuchnię i swoje wspomnienia.
Nawet teraz, tuż przed oficjalnym otwarciem restauracji, nie mogła uwierzyć, że właśnie spełniało się jej marzenie. Rozglądając się po świeżo wyremontowanej sali, stolikach, nowoczesnych kanapach… doświadczała nieznanego i przyjemnego uczucia: była szczęściarą! Samodzielnie wybrała każdy, nawet najmniejszy szczegół: od dań w karcie, gdzie tradycyjną kuchnię połączyła z bardziej wyrafinowaną, po łyżeczki deserowe. Pierwszy raz miała pewność, że znalazła miejsce, w którym będzie szczęśliwa.
Nagle z zaskoczeniem ujrzała kobietę stojącą na środku lokalu. W zaawansowanej ciąży. Jej brzuch był tak nabrzmiały, jakby tego popołudnia miała termin porodu. W oczy rzucały się jej piękne długie rude włosy. Ubrana była w długą, wzorzystą spódnicę, w jednej ręce trzymała chustę, w drugiej płaszcz przeciwdeszczowy, a przez ramię przewiesiła ogromną torbę. Pocąc się, rozglądała się, gdzie mogłaby usiąść.
– Zostawiłam parasol przy wejściu, bo nie znalazłam nigdzie stojaka – poinformowała.
Marta chciała powiedzieć, że restauracja jest zamknięta, gdy kobieta dodała:
– Wiem, że przyszłam trochę za wcześnie.
Marta zaczęła powoli kojarzyć fakty, chociaż wygląd kobiety nie pasował do jej wspomnień ani wyobrażeń.
Nowo przybyła zauważyła jej zdumienie i wyjaśniła:
– Marto, to ja, Lola, nie poznajesz mnie? Dawniej Lolita. Chodziłyśmy razem do szkoły sióstr szarytek.
„Oczywiście, ma ten sam wyraz twarzy!” – pomyślała Marta i odpowiedziała:
– Jak miałabym cię rozpoznać?! Jesteś teraz ruda.