– Już idziesz? – Z salonu dobiegł głos Andrésa. Na ekranie telewizora migotały kolorowe paski testowe i rozbrzmiewał utwór grany przez orkiestrę Johnny’ego Mirandy. – Odwieźć cię?
Lola wyjrzała przez okno w sieni. Dochodziła siódma i lało jak z cebra. Nie spodziewała się deszczu. Mogła zaczekać, aż przestanie padać, miała jeszcze dużo czasu. Rozległ się grzmot i w oknie zadzwoniła szyba.
– Zaczekam chwilę, może się rozpogodzi – oświadczyła.
– Może jednak cię podwiozę? – nalegał Andrés.
– Nie. Wolę się przejść.
– Przejść? W taką pogodę?
– Może złapię taksówkę.
– Wstydzisz się, że ktoś nas razem zobaczy?
– Nie mów głupstw.
– A ty nie traktuj mnie jak dziecko.
– Dobrze.
– Nie jestem dzieckiem. Mam dziewiętnaście lat.
– To prawda. Nie jesteś dzieckiem.
María Dolores Puncel Farrús postanowiła przeczekać deszcz w pokoju z fortepianem, gdzie przyjmowała swoich uczniów. Usiadła na taborecie, torbę i parasol położyła na podłodze przykrytej dywanem. Pokrywa klawiatury była podniesiona, a na pulpicie leżała otwarta partytura Fantazji-Impromptu Chopina. Stary czarny fortepian niemieckiej produkcji należał do jej ojca.
Lolita zganiła się w myślach: „Nie zaczynaj, za dobrze cię znam. Przestań wciąż roztrząsać to samo. Jest zbyt wcześnie na trzeźwy osąd”. Ostatnio miała za dużo czasu na rozmyślanie, a to nie wychodziło jej na dobre. Nawet nocą nie była w stanie zmrużyć oka, chociaż nie tylko z powodu myśli. W ciemnościach problemy wydawały się jej dużo większe niż za dnia, poza tym panował upał i była w ciąży.
Bała się stawić czoła temu, co chodziło jej po głowie. Czasami wydawało się jej, że jest na to za wcześnie, innym razem, że za późno. Nieustannie czuła ucisk w piersiach, którego nie potrafiła się pozbyć. Sądziła, że to wyrzuty sumienia, bo już dawno przestała się bać grzechu, potępienia, sądu ostatecznego, a także tych wszystkich represyjnych i efekciarskich bzdur, które wpajano dzieciom z jej pokolenia od kołyski. Opowieści o wężu, który wślizgiwał się przez usta, żeby pożreć grzech, z którego się nie wyspowiadała.
I jakby nie miała już wystarczająco dużo problemów, od kilku dni jeszcze jedna, dość banalna sprawa zakłócała jej spokój. List. Znalazła go we wtorek między korespondencją, którą przyniosła dozorczyni.
– Dzisiaj przyszły nie tylko rachunki – powiedziała poczciwa kobieta w fartuchu, która zatrzymała się na przedostatnim stopniu schodów i oparłszy rękę o kolano, ciężko dyszała ze zmęczenia.
Lolita przeczytała list i uznała go za tak absurdalny, że chciała wyrzucić do śmieci. Powinna była to zrobić.
Skreślony był odręcznie, czarnym atramentem, wyraźnym charakterem pisma. Może nawet zbyt wyraźnym, jak gdyby napisał go pilny uczeń na lekcji kaligrafii. Na odwrocie koperty widniała tylko litera S. Lolita włożyła list pośpiesznie do torebki, żeby nie zauważył go Andrés. Teraz wyjęła go i przeczytała kolejny raz:
Droga Lolito,
przede wszystkim wybacz, że wysyłam do Ciebie ten list, który piszę od dwudziestu lat. Wcześniejsze wersje wylądowały w koszu na śmieci. Mam nadzieję, że tym razem odważę się nadać go na poczcie. Zobaczymy.
Lolito. Nie Lolu ani Dolores, czy Marío Dolores – imiona, którymi posługiwała się na poszczególnych etapach swojego życia, a raczej których używali różni ludzie poznawani przez lata. Lolito. Imię z czasów, kiedy wszystko było jeszcze możliwe.
Ostatni raz rozmawialiśmy dłużej na ślubie twojej przyjaciółki Niny, 7 listopada 1953 roku. Potem wpadliśmy na siebie dwa razy: raz na jarmarku świątecznym przed katedrą, a później na koncercie Beatlesów. Oba spotkania wydawały się przypadkowe, ale nimi nie były. Ninie chyba było mnie żal, więc mi pomogła. W końcu wytłumaczyła mi, że marnuję czas, bo nie byłaś we mnie zakochana i nie miałem u ciebie szans. Doskonale pamiętam koncert Beatlesów na dawnej arenie walk byków w Barcelonie. Nie da się zapomnieć tak historycznego wydarzenia. To było 3 lipca 1965 roku. Widziałem cię wtedy ostatni raz. Miałyście później inne plany, a ja byłem idiotą. Zabrakło mi odwagi, żeby z wami zostać. Śmieszny jestem, prawda? Żałuję czegoś, czego nie zrobiłem szesnaście lat temu. Kto wie, co by się stało, gdybym został.
Koncert Beatlesów w Barcelonie. Nigdy żaden koncert nie wzbudził tak wielkich oczekiwań, krytyki ani strachu. Dziennikarze muzyczni – którzy tylko udawali, że znają się na tym, co piszą – nadali członkom grupy przydomek „włochatych” albo „zarośniętych”. O muzyce, którą grali, nikt nie wspominał, bo Hiszpania w tamtych czasach była bardzo zacofana, jeśli chodzi o rozrywkę. Na konferencji prasowej zadawano czterem Brytyjczykom idiotyczne pytania: „Podoba wam się hiszpańskie słońce?”, „Czy ożenilibyście się z Hiszpanką?”, „Nie obcinacie włosów z lenistwa czy z braku pieniędzy?”.
– Co za gówniany kraj – westchnęła Nina.
Kilka lat wcześniej hiszpańskie władze nie zgodziły się na barceloński koncert Billa Haleya & His Comets – amerykańskiej grupy rockandrollowej z Pensylwanii grającej w stylu Elvisa Presleya – bo na koncercie, który zagrali w Madrycie, wykryto wśród uczestników „nadmiar młodzieńczego buntu”. Obawiano się, że ten sam los spotka występ Beatlesów – do ich przyjazdu brakowało zaledwie tygodnia, a wciąż nie było zgody władz. Nie można było rozwieszać plakatów ani emitować reklam, a wielkie wydarzenie stanęło pod znakiem zapytania. Impresario spędzał bezsenne noce, wyobrażając sobie swoje bankructwo, jeśli nie zdobędzie pozwolenia.
Tymczasem stało się coś nieoczekiwanego: królowa Elżbieta II postanowiła przyznać czterem Beatlesom Wielki Order Imperium Brytyjskiego. Uroczystość wręczenia odznaczeń odbyła się 12 czerwca 1965 roku, zaledwie trzy tygodnie przed zaplanowaną datą koncertów w Hiszpanii. Brytyjscy lordowie odczuwali ogromne niezadowolenie z królewskiego wyboru, bo wyróżnienie do tej pory otrzymywali wyłącznie siwi dyrektorzy orkiestr, sławni tenorzy i kompozytorzy. Ale dla hiszpańskich fanów zespołu to było szczęśliwe zrządzenie losu, bo władze uznały, że nie należy gardzić przyjaciółmi brytyjskiej królowej. Pozwolono im przyjechać, choć niechętnie, zaledwie tydzień przed zaplanowaną trasą, żeby uniknąć konfliktu dyplomatycznego. I tak Beatlesi zagrali koncerty w dwóch największych hiszpańskich miastach na arenach walk byków, odwiedzili Jerez w towarzystwie swojego menadżera Briana Epsteina – przyjaciela i wielbiciela słynnego torreadora El Cordobésa – odnieśli sukces, świetnie się bawili i wrócili do swojego kraju z wieloma wspomnieniami.
Nina wiedziała o tym wszystkim, bo impresario był jej szefem, a ona sama odpowiadała za organizację pobytu Brytyjczyków w Madrycie i Barcelonie. Nie mogła pójść na koncert w stolicy, ale zdobyła dwa bilety – każdy po dwieście peset – na najlepsze miejsca w Barcelonie. Ponieważ z nikim się wtedy nie spotykała, zaproponowała Lolicie, żeby z nią poszła.
– Będziemy się świetnie bawić, nawet się nie zastanawiaj – powiedziała przyjaciółce przez telefon.
– Nie znam ich piosenek. Nie słucham tego rodzaju muzyki – wymigiwała się Lolita, wiedząc, że Nina mogłaby sobie znaleźć lepszego towarzysza.
– Tak, ale Liszt i Beethoven mieli zajęte grafiki – zażartowała Nina. – Spotkajmy się przed wejściem do Monumental o ósmej. Daj spokój, od wieków nie wychodziłyśmy nigdzie razem.
Miała rację.
Na koncercie czuło się dziwną, unikalną atmosferę. Wszędzie kręcili się policjanci, a podobno nawet niektórzy po cywilnemu wmieszali się w tłum. Emocje sięgały zenitu, a ludzie krzyczeli bardzo głośno. Ledwie było słychać piosenki zespołów supportujących, bo widownia powitała je buczeniem i gwizdami. Koncert zapowiadał komik Torrebruno, co według wielu osób było zupełnie nie na miejscu (być może on też się z tym zgadzał). Chociaż na początku rzucano w jego stronę obelgi, ostatecznie udało mu się jednak rozbawić publiczność żartami. Prawie nikt nie słyszał występu zespołu Orquesta Florida, bo kiedy solista Michel zaczął śpiewać ich przebój Granada, tłum go zagłuszył wyciem. Najbardziej jednak wygwizdano Los Shakers.
– Dlaczego ich wygwizdują? – zapytała zdezorientowana Lola.
– Pewnie dlatego, że są z Madrytu. – Nina wzruszyła ramionami. – Odwieczna wojna między miastami.
Podczas występu Las Beat Chics – kobiecej wersji Beatlesów, jak przedstawił je Torrebruno – tłum się trochę uspokoił. Los Sírex już zostali powitani gromkimi brawami.
– Normalne, przecież to Katalończycy – wyjaśniła Nina. – Ich solistę Antonia Lesliego nazywają tutaj Anxovetą.
Po dwudziestominutowej przerwie nadszedł wielki moment. Czuło się ogromne wyczekiwanie, a jakaś młoda fanka zemdlała na widok zagranicznych muzyków. Wyszli na scenę. Fantastyczna czwórka: Paul, John, George i Ringo. Zagrali na początek Twist and Shout, Paul McCartney powiedział kilka słów po hiszpańsku, żeby zaprezentować piosenki. Tłum szalał, słysząc popularne przeboje, choć prawie nikt nie znał na pamięć tekstów. W odróżnieniu od Niny, która mówiła po angielsku i tłumaczyła słowa przyjaciółce, podczas gdy publiczność jedynie powtarzała „jee, jee, jee”. Wydarzenie było jak powiew świeżości dla ludzi, których kraj był pogrążony jeszcze w innej epoce.
– Wiesz, że oni sprzedają w Hiszpanii więcej płyt, niż jest adapterów? – zapytała Nina Lolitę. – Szacuje się, że w całym kraju jest około dwóch tysięcy odtwarzaczy, a oni sprzedali około trzech i pół tysiąca płyt. Czy to nie zabawne? Jesteśmy szalonym krajem!
Wypiły po trzy piwa, nie przestając tańczyć, i były w dobrych humorach. Podczas trwania koncertu miały wrażenie, że znalazły się na innej planecie. Kiedy po czterdziestu dwóch minutach i zaśpiewaniu dwunastu piosenek „Czwórka z Liverpoolu” stanęła w szeregu i ukłoniła się publiczności, Nina powiedziała:
– Chodź, przywitamy się z nimi.
Ludzie skandowali imiona Paula i Johna, domagając się bisów. Wszyscy bili brawo i gwizdali. Policjanci rozglądali się nerwowo.
– Może zaśpiewają jeszcze jedną piosenkę – stwierdziła naiwnie Lola. – Publiczność ich o to prosi.
– Nie będzie bisów – odparła pewnym tonem Nina, znając zapisy umowy zawartej między Epsteinem i jej szefem. – Wejdźmy do środka. I powiedz, proszę, temu męczyduszy, żeby przestał za nami łazić albo umówił się z tobą innego dnia.
Męczyduszą był Sebas, który od dłuższej chwili kręcił się w pobliżu dwóch przyjaciółek. Wyglądał dość głupkowato i musiał się jeszcze wiele nauczyć o podrywaniu.
– Lepiej chodźcie ze mną – odezwał się chłopak pośpiesznie do Lolity, rozglądając się wokół. – Jeden z policjantów powiedział mi, że zaraz zacznie się tutaj niezłe zamieszanie i żebym was odprowadził do domu, bo może się zrobić zbyt niebezpiecznie dla dziewcząt.
– Sebasie kochany, dziewczęta mają po dwadzieścia osiem lat i już od dawna depilują sobie pachy – warknęła Nina.
Lolę bardzo bawiło, kiedy Nina nazywała rzeczy po imieniu. Zachowywała się tak obcesowo, że czasami wstyd było się z nią gdzieś pokazać. Była jednak jedną z jej dwóch przyjaciółek (drugą była Mercedes) i oczywiście poza wujem, osobą, którą znała w życiu najdłużej.
– Wolisz zostać z przyjaciółką, niż pozwolić mi odprowadzić się do domu? – zapytał zdziwiony Sebas.
– Spotkamy się kiedy indziej – odpowiedziała, posyłając mu uśmiech, który równie dobrze mógł być pożegnaniem, zachętą lub pociechą. Właściwie nie miała ochoty spotkać się z nim ponownie. Los czuwał nad nią – nigdy więcej się nie zobaczyli.
– Chodźmy, Lolu. Na co jeszcze czekasz? – pośpieszała przyjaciółkę Nina.
Lola uśmiechnęła się i odeszła.
Francisco Bermúdez – impresario – wpuścił je do sali pierwszej pomocy przy arenie, gdzie na czas koncertu zorganizowano strefę odpoczynku dla muzyków. Stał tam szwedzki bufet z jedzeniem i napojami – głównie coca-colą, chociaż zauważyły też butelki z alkoholem. Mimo że wstęp do tego pomieszczenia był bardzo ograniczony, kręciło się tam dość dużo ludzi, głównie techników, pracowników Monumental i impresariów oraz pojedynczych krewnych lub przyjaciół, którym się poszczęściło. Lola i Nina przegryzły co nieco przy bufecie, żeby zabić czas. Bermúdez był w stanie euforii – impreza udała się lepiej, niż się spodziewano.
Nagle do sali wszedł Paul ze swoją opadającą na roześmiane oczy grzywką. Loli wydał się bardzo sympatyczny. Nina mówiła do wszystkich po imieniu: Hello, Paul, how are you? Ringo, come here, you have another photo shoot! Is everything OK in the hotel? The catering? The rooms? Please, let me know if not. John, please, please, come here with me!
Przedstawiła muzykom swoją przyjaciółkę:
– This is Lola, my friend. She’s a piano player. – Po czym zwróciła się do Loli: – Powiedziałam im, że jesteś pianistką.
– Och, daj spokój, ale obciach – wymamrotała zawstydzona dziewczyna.
Lola świetnie się bawiła. Najsympatyczniejszy okazał się Paul, ale John wydał się jej najbardziej inteligentny, chociaż też najbardziej nieśmiały z całej czwórki. Sprawiał wrażenie nieco zdystansowanego, jakby wyniosłego lub pochłoniętego myślami. Zapozował z Niną i Lolą do zdjęcia z poważną miną, w swojej nieodłącznej białej czapce i obejmując je mocno w talii. Ludzie wciąż im się przyglądali, ale Brytyjczycy byli w doskonałym humorze, zrelaksowani i przyjacielscy. Kiedy Lola po latach wspominała tamto spotkanie, wydawało jej się nierealne, było swego rodzaju cudem z tych, które czyniła Nina dzięki swobodzie bycia i łatwości nawiązywania kontaktów, gdziekolwiek się pojawiła. Lola podziwiała ją za to w tamtym momencie bardziej niż kiedykolwiek. Człowiek zazwyczaj zachwyca się tym, czego sam nie ma.
– I can read palms! – powiedziała Nina do Paula McCartneya z wrodzoną pewnością siebie. – Would you…?
– Really? – zainteresował się Beatles i podał jej otwartą dłoń. – Go ahead!
– Co on mówi? – zapytała Lola. – Powróżysz mu z ręki?
– Tak – odpowiedziała Nina, po czym zawołała: – Wow! My God! You have the longest life line I’ve ever seen! – Była pod dużym wrażeniem. – You’ll live to, at least, the age of eighty or ninety. Trust me! – I zwróciła się do Loli. – Mówię mu, że będzie żył co najmniej osiemdziesiąt, a może nawet dziewięćdziesiąt lat i że nigdy nie widziałam tak długiej linii życia jak jego.
Paul zawołał Johna, który właśnie przechodził obok nich.
– Hey, man, come here. This girl can read your palm. Let’s have a look at your future!
Ale John spojrzał na nich z pogardą i poszedł dalej. Wróżenie z ręki Paula skończyło się wśród śmiechów. Nadszedł czas pożegnania, bo gwiazdy jechały odpocząć albo miały jakieś inne plany w hotelu przy Gran Vía.
Przyjaciółki pokręciły się jeszcze po sali VIP-ów przed powrotem do domu. Bermúdez podszedł do nich spocony, ale uśmiechnięty.
– Napijcie się coca-coli – powiedział. – Firma płaci.
– Nie znoszę jej i niech mnie pan nie pyta dlaczego – powiedziała Nina, po czym przeszła pośpiesznie do prezentacji: – To Lolita, moja przyjaciółka. Jest pianistką. To mój szef.
– Lepiej Lola – poprawiła ją przyjaciółka. Po skończeniu dwudziestu lat znienawidziła zdrobnienie swojego imienia, więc już od dłuższego czasu nikt się tak do niej nie zwracał.
– W takim razie niech będzie Lola – zgodził się zawsze uprzejmy Bermúdez. – Pianistką? Daje pani koncerty?
– Właściwie jestem nauczycielką gry. Udzielam prywatnych lekcji.
– Ach tak. – Impresario stracił zainteresowanie. – Jeśli nie chcą panie coca-coli, proszę się napić czegoś innego. Szkoda, żeby to, co zostało, się zmarnowało.
Jemu pozostał jeszcze jeden obowiązek: bezpiecznie przewieźć muzyków do hotelu. Po ich koncertach dochodziło do różnych awantur, ataków fanów czy innych nieprzyjemnych incydentów. Bermúdez wolał ich uniknąć i był zdeterminowany, żeby dwa koncerty Beatlesów potwierdziły jego prestiż profesjonalisty.
Dwa identyczne cadillaki czekały zaparkowane przed budynkiem – jeden przed głównym wejściem na teren placu walki byków, gdzie zgromadziła się rzesza fanów otoczonych policyjnym kordonem, a drugi przy tylnych drzwiach, o których mało kto wiedział. Impresario był starym lisem w swojej branży i umiał unikać problemów. W kilka minut czterej Brytyjczycy opuścili dyskretnie Monumental, wsiedli do samochodu i odjechali.
Zdjęcie. Lola chciała je odnaleźć. Dostała je od Niny pocztą kilka tygodni po koncercie, w kopercie firmowej impresariatu z dopiskiem: „Następnym razem Beethoven i Liszt”. Nie miała pojęcia, gdzie się podziało. Była pewna, że nikomu go nie pokazywała – może dlatego, że nigdy nie przywiązywała do niego większej wagi. Nagle jednak poczuła ochotę, żeby pochwalić się nim Andrésowi. Jego macocha, nudna nauczycielka solfeżu i gry na fortepianie, pozująca ze sławnymi Beatlesami! Fotografia była unikatem już w chwilę po jej zrobieniu, ale po tragicznej śmierci Johna Lennona zaledwie kilka miesięcy temu nabrała nowej wartości. Na pewno Andrés spojrzy na nią z niedowierzaniem i zapyta, czy to fotomontaż. A kiedy ona zaprzeczy, chłopakowi opadnie szczęka. Zaimponowanie dziewiętnastolatkowi nie powinno być dla niej tak ważne. „Wstydź się” – zbeształa się w myślach.
Mniej więcej rok po koncercie ożeniłem się, urodziła mi się śliczna córeczka, a potem rozstałem się z jej matką. Moje małżeństwo nie miało szans na powodzenie. Przez cały czas myślałem o Tobie. Byłaś, jesteś i będziesz miłością mojego życia. Uf, jak trudno jest to napisać i nie wyjść na głupca. Ale to prawda, a ja jestem już za stary na udawanie i dziecinne gierki. Do tej pory śledziłem Twoje życie dzięki relacjom różnych osób. Ucieszyłem się na wieść, że pięć lat temu wyszłaś za mąż. Dowiedziałem się niedawno, że Twój mąż zmarł, i kraje mi się serce. Zapewniam Cię, że nikt bardziej ode mnie nie ubolewa nad stratą i nieszczęściem, które musiałaś znieść w swoim życiu. Chciałem trochę poczekać, zanim do Ciebie napiszę, żeby nie wydać Ci się nietaktownym. Naprawdę niczego od Ciebie nie oczekuję. Niektórzy ludzie są niezastąpieni, wiem o tym doskonale. Właściwie chciałem Cię tylko prosić o spotkanie. Czy któregoś dnia dałabyś się zaprosić na kawę, jeśli nie będziesz miała nic ważniejszego do zrobienia? Uczyniłabyś mnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
„Co za głupia sytuacja” – pomyślała po raz kolejny Lola, nie wiedząc nawet, dlaczego czuje dziwny niepokój. To pewnie przez ciążę nie potrafiła panować nad emocjami. Mimo wszystko postanowiła mu odpowiedzieć chociażby z przyzwoitości. „Jeśli ktoś w ten sposób otworzył przede mną swoją duszę, powinnam poświęcić mu przynajmniej chwilę uwagi”.
Kilka razy zaczynała pisać odpowiedź, bo ton pierwszej wersji uznała za zbyt chłodny.
Drogi Sebasie,
obawiam się, że przez całe życie byłeś zakochany w urojeniu. Już od dawna nie jestem tą dziewczyną, o której piszesz. Upływ czasu i doświadczenia życiowe zrobiły swoje.
Okropnie! Postanowiła zacząć od nowa. Druga wersja listu lepiej oddawała jej uczucia, ale brzmiała zbyt dramatycznie.
Drogi Sebasie,
Twój list obudził we mnie wiele wspomnień i dziwnych odczuć. Jak mogłam przez tyle lat być nieświadoma tego, o czym mi napisałeś?
Nie, nie, nie. Jeszcze gorzej! Jakby wyjęte wprost z radiowej telenoweli. Następna kartka wylądowała w koszu na śmieci.
Przez kolejne dwa dni chodziła jak struta, próbując znaleźć odpowiedni ton i słowa. Istniało zbyt wiele możliwości i musiała wybrać najbardziej dla siebie odpowiednią.
Pewnego dnia wstała z łóżka o świcie, żeby napić się wody, i przez chwilę obserwowała przez okno poruszane przez wiatr korony drzew. Nadciągała letnia burza. Weszła do pokoju Andrésa, żeby wyłączyć wentylator. „To dziecko się przeziębi”, pomyślała. Słowo „dziecko”, które przyszło jej na myśl spontanicznie, rozbudziło ją całkowicie.
Tego wieczoru postanowiła poszukać wreszcie albumów ze zdjęciami, które leżały ukryte głęboko w komórce. Pamiętała, że na pudle, do którego włożyła fotografię, napisała „Pamiątki”. Naszło ją pytanie, dlaczego człowiek decyduje, że coś lub ktoś nie będzie już częścią jego życia, dlaczego woli pozbyć się pewnych rzeczy, zapomnieć o pewnych wydarzeniach, ludziach.
Dla odświeżenia pamięci daremnie szukała zdjęć swoich czterech koleżanek ze szkoły. Znalazła natomiast fotografię z koncertu Beatlesów. Dwudziestopięcioletni John Lennon w białej czapce i kurtce stał między Niną i nią, obejmując je mocno w talii. Był wyższy od nich, poważny, ale wyglądał na spokojnego i zrelaksowanego. I był taki młody! Nina miała krótką fryzurę i minispódniczkę – wystawały spod niej jej zgrabne nogi, których nie wstydziła się pokazywać. Lola, wtedy jeszcze ciemna blondynka, ubrana była w jedną ze swoich kwiecistych długich spódnic w stylu hipisowskim. Wyglądali jak trójka przyjaciół wychodzących z imprezy. To było piękne, wartościowe zdjęcie. Tak długo na nie patrzyła, że w końcu się popłakała, przypominając sobie o śmierci Johna. Przywołała w pamięci twarz zabójcy, którego fotografię opublikowały gazety, płatki róż, którymi fani zakryli plamę krwi na nowojorskiej ulicy, i szlochała przez chwilę, nie znajdując ukojenia. Ponownie spojrzała na zdjęcie i pomyślała: „Całe życie jest właśnie takim niepowtarzalnym ujęciem”.
Odłożyła fotografię na bok, żeby pokazać ją następnego dnia Andrésowi. „Popatrz, jestem tak stara, że nawet mam zdjęcia z Beatlesami” – mogłaby mu powiedzieć.
Na samym dnie pudła znalazła zdjęcia ze ślubu Niny, z 1953 roku. Pozowały, trzymając się pod rękę, takie młode – Nina nie skończyła wtedy jeszcze osiemnastu lat. Miała na sobie białą suknię ślubną i wyglądała promiennie, chociaż była już w widocznej ciąży. Usta pomalowała szkarłatną pomadką. Jako pierwsza z czwórki koleżanek wyszła za mąż. Na fotografii obok niej stał pan młody w garniturze z kwiatkiem w butonierce. Jak on miał na imię? Na próżno usiłowała sobie przypomnieć, bo Nina zwykła nazywać swojego męża „dupkiem”. Lola poszła na ślub w towarzystwie Sebastiána, Sebasa. Tego, który napisał do niej list! Jak bardzo zaskakująca jest czyjaś młodość, kiedy człowiek się starzeje. Nie mógł mieć na tym zdjęciu więcej niż dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. Straciła z nim kontakt. Pamięta tylko, że wtedy z nim flirtowała. Oczywiście w granicach przyzwoitości i według obowiązujących w tamtych czasach zasad, których się trzymała: żadnego seksu, żadnych spotkań tylko we dwoje. Kilka pocałunków i dłonie szukające się w mroku sali kinowej. Pamięta, że oglądali wtedy Największe widowisko świata. Poza tym nie miała żadnych związanych z nim wspomnień. Życie jest zbyt długie, żeby je całe spamiętać.
Był wczesny ranek, a ona nadal nie mogła spać, więc wzięła nową kartkę i zaczęła: „Drogi Sebastiánie”. Po czym znów się zamyśliła, nie wiedząc, co napisać dalej. Postanowiła wrócić do łóżka i po drodze zajrzała do pokoju Andrésa, żeby spojrzeć, jak śpi, i posłuchać jego rytmicznego oddechu. Starała się o niczym nie myśleć.
Ostatnią wersję listu napisała w dniu, w którym miała się odbyć kolacja szkolnych koleżanek, a rankiem nadawano transmisję ślubu brytyjskiej pary książęcej. Niechętnie zredagowała ogólnikową, choć dobrze przemyślaną treść w zasadzie tylko z poczucia obowiązku. W dwóch zdaniach opisała „niespodziankę”, „zdziwienie” i „poruszenie”, jakie wywołał u niej list Sebasa. Poetycko-filozoficznie podjęła temat prawdziwej miłości i prawa każdego człowieka do popełniania błędów. W kilku słowach, i jakby od niechcenia, wspomniała o zmiennej ludzkiej naturze, nie odnosząc tego jednak do siebie. Na koniec krótko zgodziła się na zaproszenie na kawę. „Oto numer mojego telefonu. Zadzwoń, kiedy zechcesz”, następnie podała siedem cyfr. Krótko mówiąc, był to list, którego nie napisałaby nigdy. Nie zrobiłaby tego nawet w tym momencie swojego życia, gdyby sprawy miały się inaczej.
Przez pozostałą część dnia czuła smutek. Andrés stwierdził, że to z powodu deszczu. Loli wydawało się, że to książęcy ślub wprawił ją w melancholię. Kiedy Diana Spencer w ślubnej sukni weszła do kościoła, Lola pomyślała nagle o swoim ojcu, którego nigdy nie poznała.
Według jej wuja ojciec chciał nazwać ją Lolitą, chociaż ostatecznie dostała imię po babci Maríi Dolores. Podobno jej rodzice chcieli mieć dużo dzieci. Marzyli też, żeby odnieść sukces w swoim zawodzie: ojciec jako pianista, matka jako śpiewaczka kontraltowa – przez trzy sezony śpiewała w chórach teatru Liceo, po czym przerwała karierę, kiedy urodziła Lolę. Potem wybuchła wojna domowa i rodzice zostali zamordowani.
Lola o ich śmierci wiedziała tylko tyle, ile opowiedział jej wuj: ten, kto ich zabił, postąpił nikczemnie i bez uzasadnienia, bo nigdy nie angażowali się w politykę. Państwo Puncel mieli poglądy prawicowe – „zgodne z porządkiem”, jak lubili podkreślać, bo uważali, że pokój na świcie można utrzymać jedynie wtedy, gdy nie narusza się pewnego status quo. Dlatego w wyborach w 1936 roku zagłosowali na Front Narodowy, a potem obserwowali z przerażeniem, jak oddziały milicji obywatelskiej mordują duchownych i palą klasztory. W trakcie tego antyklerykalnego szaleństwa rodzice Loli zgodzili się wystąpić na ślubie najstarszego syna jednego z najbogatszych barcelońskich arystokratów. Przygotowali na tę okazję piękny repertuar Schuberta i Berlioza. Po drodze do kaplicy pijany milicjant wycelował w nich swoim rewolwerem i zapytał, kim są i dokąd się wybierają. Kazał im zaśpiewać Międzynarodówkę, ale państwo Puncel powiedzieli zgodnie z prawdą, że nie znają tekstu.
– Wyklęty powstań, ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód… – zaczął śpiewać, żeby ich zachęcić, ale oni milczeli. – Dalej! Śpiewajcie! Śpiewajcie albo was zastrzelę! – zawołał.
Nie zaśpiewali.
Oddał do każdego po dwa strzały i uciekł. Podobno ten sam łotr zabił później księdza zakrystiana i dwóch ministrantów, po czym podpalił kapliczkę, w której miał się odbyć ślub. To się wydarzyło w piękny wiosenny dzień w 1937 roku w Torrentbò. Kapliczka była dedykowana Świętej Cecylii, patronce muzyki. Kiedy wojna się skończyła, okazało się, że gdyby rodzice Loli żyli, byliby po stronie zwycięzców.
Podczas gdy angielska para książęca powtarzała przysięgę małżeńską, Lolita myślała o Andrésie i o własnym ślubie. Była to skromna i kameralna uroczystość. Andrés junior podawał im obrączki, a ksiądz nie zgodził się zwracać do niej per Lola, chociaż go o to poprosiła. Może stwierdził, że María Dolores jest zbyt poważną świętą, aby zdrabniać jej imię.
– Andrésie, czy chcesz wziąć Maríę Dolores za żonę i ślubujesz jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską, i że nie opuścisz jej aż do śmierci?
Andrés spojrzał na nią czule i odpowiedział:
– Tak, Marío Dolores.
Zdziwiony kapłan zwrócił mu uwagę:
– Proszę odpowiedzieć słowami: „Tak, chcę”.
Oszołomiony Andrés powtórzył formułkę tym razem poprawnie, podczas gdy nieliczni goście z trudem próbowali powstrzymać śmiech. Chociaż Lola słyszała tę anegdotę setki razy, wciąż ją śmieszyła nawet w najsmutniejszych chwilach.
Ślub Lady Di z drętwym księciem był bardzo piękny, ale pod względem spontaniczności i radości nie mógł się równać ze ślubem Lolity i Andrésa.
Kwadrans przed ósmą deszcz jakby osłabł, więc Lola postanowiła wyjść z domu.
– Idę, kochanie. Wychodzisz gdzieś wieczorem? – zapytała Andrésa.
– W taką pogodę? Jeszcze nie oszalałem!
– Dobrze. Kolację zostawiłam ci w lodówce.
– Dziękuję. Baw się dobrze. Na pewno nie chcesz, żebym cię podwiózł?
– Na pewno. Nie martw się.
– Dobrze.
Andrés odziedziczył po swoim ojcu pogodę ducha i urok. Był też do niego podobny pod względem fizycznym, chociaż miał w sobie dużo z matki: takie same oczy, elegancką postawę, może również zdrowy rozsądek. Lola zastanawiała się czasami, co bardziej w nim kochała – podobieństwa czy różnice. Innym razem obwiniała się za dokonywanie porównań, za nieustanne poszukiwanie powodów i argumentów.
Wychodząc z domu, zatrzymała się jak zwykle w przedpokoju przed zdjęciem drugiego Andrésa, jej zmarłego męża. Przez wiele lat, żeby odróżnić ojca od syna, do młodszego mówiono zdrobniale Andresito. Od piętnastu dni to rozróżnienie nie miało już sensu. Andresito był teraz Andrésem, a Andrés ze zdjęcia, jej ukochany, nie żył.
Podobnie jak w przypadku Johna Lennona nie odbył się publiczny pogrzeb – taka była wola obu zmarłych. Lola też tak wolała. Pocałowała opuszek palca wskazującego i przyłożyła go do ust męża na zdjęciu.
– Do zobaczenia, kochanie. Idę na kolację ze szkolnymi koleżankami. Ciekawe, jak będzie. Wrócę niedługo – wyszeptała.
W swojej olbrzymiej torbie miała dwa listy: ten, który dostała, i drugi, do wysłania. Ruszyła calle Príncipe de Asturias w kierunku skrzynki pocztowej, która stała na rogu calle Balmes i vía Augusta. Spokojnie szła ulicą. Gdy dotarła na miejsce, stała przez dłuższą chwilę, chroniąc się przed deszczem pod parasolem i wpatrując w kopertę.
Wiedziała, że pożałuje tego, co napisała, ale czuła, że wysłanie listu to jedyne sensowne wyjście z labiryntu, w który zamieniło się jej życie. W wieku czterdziestu pięciu lat wiele takich okazji już się jej nie zdarzy, a Sebas jest przecież dobrym człowiekiem.
Włożyła list do otworu w skrzynce pocztowej i lekko popchnęła, żeby spadł do środka. Natychmiast poczuła ochotę, aby go odzyskać i podrzeć. Dlaczego wcześniej tego nie zrobiła? Po co szukała wygodnych rozwiązań, zamiast zaakceptować rzeczywistość? Wygodnych dla kogo? „Postąpiłam dobrze. Zobaczymy, co się teraz stanie” – odpowiedziała sobie w duchu. Życie nauczyło ją, że czasami marzenia się spełniają, a oczekiwanie na konsekwencje swoich działań jest jednym ze sposobów na życie.
Ruszyła dalej. Była blisko restauracji – znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od niej. Kiedy dotarła do celu, zobaczyła widniejący nad wejściem nowiutki napis: W Połowie Życia. Gdyby jej myśli nie były skupione na czymś innym, ta nazwa pewnie by jej się spodobała. „Nie mam ochoty na spotkania, rozmowy o przeszłości. Po co w ogóle przyjęłam zaproszenie?”, pomyślała, po czym natychmiast się skarciła: „Nie marudź, Julia na pewno miała jeszcze więcej wątpliwości”.
Wróciła myślami do ostatnich wakacji, które spędziły wszystkie pięć razem. Przed odejściem Julii. Zanim siostry przeniosły ją gdzie indziej. Lola nigdy się nie dowiedziała gdzie.
Tylko raz zebrała się na odwagę, żeby zapytać siostrę Rufinę, gdzie się podziała Julia i czy wróci.
– Jest w miejscu, na które zasłużyła, i już tu nie wróci – odpowiedziała zakonnica z tajemniczym uśmiechem.
Lola dopiero później zrozumiała, że w szkole sióstr szarytek pokutowało się za cudze grzechy.
Położyła dłoń na klamce i pomyślała: „Mogę jeszcze stąd odejść”.
Ale musiała gdzieś usiąść. Znów się rozpadało. Koleżanki będą zaskoczone, widząc ją z tym wielkim ciążowym brzuchem. Będzie zabawnie zobaczyć ich miny, kiedy powie, że termin porodu wypada za trzy dni. Dziecko w jej wieku! Jeszcze jedno z szaleństw, które popełniła w życiu. Szaleństw trzymanych w tajemnicy, o których prawie nikt nie wiedział. Niektórzy ludzie dzielą się swoim prywatnym życiem niczym tresowane małpki, inni natomiast strzegą go jak potworne bestie.
Rozległ się ogłuszający grzmot. Pogoda zapowiadała się nieciekawie.
Lolita, Lola, Dolores, María Dolores. Zdjęła z głowy chustę, potrząsnęła rudymi włosami, pchnęła drzwi i cztery kobiety, którymi była w życiu, weszły zgodnie do restauracji Marty.