Julia

Julia i jej asystentka María przyleciały do Barcelony samolotem o dziewiątej rano w środę 29 lipca 1981 roku – w dzień, w którym miał się odbyć „ślub stulecia”. Na lotnisku czekał na nie kierowca w czarnym citroënie, żeby je zawieźć do rozgłośni Radia Państwowego, znajdującej się przy paseo de Gracia 1, na drugim końcu miasta. Po drodze powtórzyły najważniejsze punkty przemówienia, które Julia miała wygłosić na antenie podczas najpopularniejszej w tamtym czasie audycji Od wybrzeża do wybrzeża prowadzonej przez Luisa del Olma. Rozmowa miała dotyczyć tematu, który w ostatnich tygodniach skupiał uwagę całego społeczeństwa, nie wspominając o kościele i kręgach ultrakonserwatywnych: niedawno uchwalonej ustawy o rozwodach, przygotowanej przez zespół, w którego skład weszła Julia. Trzeba przyznać, że nie był to najlepszy dzień do rozmów o rozpadzie małżeństwa, ale podjęła to wyzwanie z poczuciem humoru.

Przyjechały na miejsce trochę przed umówioną godziną, napiły się kawy w poczekalni i niedługo potem Julia weszła do studia. Przywitała się z niezwykle wysokim dziennikarzem, rozpięła marynarkę i czekała na pierwsze pytanie. Del Olmo streścił jej życiorys, podkreślając, że należała do młodzieżówki partii socjalistycznej, przez pewien czas mieszkała we Francji, gdzie obroniła doktorat z prawa na Sorbonie, wspomniał o jej działalności na rzecz feminizmu i oczywiście o jej podwójnej życiowej roli jako kobiety i parlamentarzystki. Kiedy oddał jej głos, Julia starała się mówić powściągliwie i łagodnie i nie reagować na możliwe prowokacje. Wspomniała ministra Fernándeza Ordóñeza, w którego zespole pracowała podczas przygotowywania projektu ustawy, pochwaliła jego odwagę i determinację „przy zatwierdzaniu przepisów modernizujących nasze skostniałe społeczeństwo” i zacytowała jego słowa: „Nie możemy zapobiec rozpadaniu się małżeństw, ale możemy oszczędzić cierpienia parom, które się rozpadły”.

Zerkając w notatki rozrzucone na stole, prowadzący zapytał, co się stanie, jeśli do sądów wpłynie pół miliona pozwów rozwodowych – jak przewidywano – i czy Julia uważa, że dwadzieścia sześć nowo utworzonych sądów rodzinnych poradzi sobie z tą lawiną. Julia miała ochotę się roześmiać, nie zrobiła tego jednak, mając świadomość swojej roli. Odpowiedziała więc pewnym głosem:

– Jak można przypuszczać, ani ja, ani nikt inny nie zna liczby pozwów, które zostaną złożone. Posiadamy oczywiście pewne dane oparte na ograniczonym wcześniejszym doświadczeniu, kiedy w okresie republiki uchwalono pierwszą i dotychczas jedyną w naszym kraju ustawę o rozwodach. Warto podkreślić, że od marca tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego roku do grudnia następnego roku złożono jedynie siedem tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt jeden pozwów, co było jednym z najniższych wyników w tym czasie w Europie. Przypuszczamy, że sytuacja może się powtórzyć i w pierwszej kolejności będą chciały się rozwieść małżeństwa, które rozpadły się już wiele lat temu. W każdym razie jeśli będzie ich więcej, nie ma powodu do niepokoju. Rozwód należy rozumieć jako obronę rodziny, a nie jej niszczenie.

Prowadzący zadawał kolejne pytania. Biorąc pod uwagę społeczne znaczenie tematu, zachęcał słuchaczy do podzielenia się z parlamentarzystką swoimi wątpliwościami i komentarzami na antenie. Niektórzy byli bardzo zaniepokojeni nową ustawą. Pewien mieszkaniec dzielnicy Gracia nie rozumiał, czy jeśli rozwodnik ożeni się ponownie, a potem umrze, zostawi po sobie dwie wdowy, czy tylko jedną. Niejaki Alfonso żałował, że zagłosował na Unię Demokratycznego Centrum i uwierzył takim politykom jak „ten minister od rozwodów”, który najwyraźniej sprzeniewierzył się wyznawanym przez niego ideałom. Grupa młodych katolików przypomniała, że dla Kościoła małżeństwo jest związkiem nierozerwalnym, i zaproponowała wszystkim wierzącym parom odnowienie swoich przysiąg małżeńskich na znak protestu przeciwko nowemu prawu. Dzwoniły też osoby zadowolone, że „wreszcie” w kraju zrobiono duży krok naprzód, ale one stanowiły mniejszość.

Potem padły nieuniknione pytania: o pozycję Julii jako kobiety w tak męskim gronie, jakim jest Kongres Deputowanych, i o próbę zamachu stanu. Julia powtórzyła to, co mówiła już tak wiele razy, że stało się to dla niej nudne: „Mężczyźni będą musieli przyzwyczaić się do obecności kobiet w wielu miejscach. Nie chcę być traktowana inaczej niż moi koledzy ani czerpać korzyści z faktu, że jestem kobietą”.

Przyszła pora na żarty na temat ślubu angielskiej pary książęcej.

– Wyobraża sobie pani, że książęta Walii mogliby się rozwieść? – zapytał Del Olmo.

– Oczywiście, ich małżeństwo jest jak każde inne. Wielka Brytania to jeden z krajów europejskich o najwyższym odsetku rozwodów i regulują to jedne z najstarszych przepisów, zostały one uchwalone w 1857 roku. Ale to nie najlepszy dzień, żeby rozmawiać na ten temat, prawda? Pozwólmy, aby najpierw się pobrali, a potem zobaczymy, jak im się ułoży.

Ostatnie, bardzo osobiste pytanie zaskoczyło ją.

– Jest pani zamężna?

Dlatego odpowiedziała jeszcze bardziej lakonicznie, niż to miała w zwyczaju:

– Nie.

– A gdyby pani miała męża, rozwiodłaby się pani z nim?

Julia wybuchła śmiechem.

– Oczywiście, że tak, jeśli uznałabym, że zachodzi taka potrzeba.

Wywiad skończył się po trzydziestu dwóch minutach, bo radiostacja transmitowała na żywo relację z Londynu. Julia i Del Olmo pożegnali się pośpiesznym i chłodnym uściskiem dłoni, charakterystycznym dla ludzi bardzo zajętych albo takich, którzy nie pałają do siebie sympatią.

Julia i María wsiadły ponownie do samochodu przed jedenastą. Ich praca tego dnia dobiegła końca. María poprosiła kierowcę, żeby zawiózł je na calle Sócrates.

– Jak mi poszło? – zapytała Julia.

– Jak zwykle byłaś świetna. Nawet przy osobistych pytaniach – odparła asystentka, która dobrze znała swoją szefową i wiedziała, że ta unika opowiadania o życiu prywatnym. Pewnym i stanowczym tonem odmawiała odpowiedzi, uważając, że to sprawy niedotyczące nikogo poza nią.

Ludzie mieli inne zdanie na ten temat. Na przykład jej stan cywilny wzbudzał duże zainteresowanie. Prawie nikt nie rozumiał, dlaczego nie wyszła za mąż i nie miała tego w planach. Dziennikarze zwykli ją pytać, czy jest z kimś związana, a ponieważ pozostawiała ich bez odpowiedzi, niektórzy wymyślali różnego rodzaju kłamstwa – coraz częściej plotkowano o jej homoseksualizmie. Marzyła, żeby jakiś dziennikarz w końcu zapytał ją wprost: „Pani poseł, czy jest pani lesbijką”, ale zdawała sobie sprawę, że społeczeństwo, które gorszyła ustawa o rozwodach, wciąż nie jest gotowe do podjęcia kwestii homoseksualizmu. Z braku innych tematów omawiano jej sposób ubierania się, o którym rozpisywano się w czasopismach plotkarskich czy działach gazet zajmujących się życiem celebrytów. Uważano, że za bardzo o siebie dba, wydaje zbyt dużo pieniędzy na odzież albo że jest zbyt zmysłowa. Przestał ją dziwić widok fotografów czatujących godzinami pod jej madryckim mieszkaniem. Każdego ranka witała ich słowami: „Dzień dobry, co u panów dzisiaj słychać?”, i codziennie wychodziła z domu sama.

Maríę ten cały cyrk wyprowadzał z równowagi i była dużo bardziej krytyczna od Julii w swoich osądach.

– Nigdy nie pytają cię o pracę w komisji ani o twoją polityczną przyszłość. Interesuje ich tylko to, co na siebie zakładasz i z kim śpisz. Banda idiotów!

Julia bagatelizowała sprawę z uśmiechem.

– Kobiety wciąż płacą wysoką cenę za to, że stały się widoczne w sferze publicznej – odpowiadała. – Musisz się do tego przyzwyczaić.

Były jednak sprawy osobiste, o których krępowała się mówić zarówno publicznie, jak i prywatnie. Nawet María nie wiedziała, dlaczego Julia zawsze pomijała milczeniem swoje dzieciństwo i wczesną młodość. Tylko raz wspomniała swojej asystentce, że jest sierotą i mogła uczyć się w szkole dzięki dobroczynności zakonnic, ale mówienie o tym wyraźnie sprawiało jej trudność. Tak jakby jej życie rozpoczęło się w konspiracji, kiedy wstąpiła do młodzieżówki partii socjalistycznej. Przedtem istniała tylko jedna wielka pustka.

María nie mogła jednak wiedzieć, że życie Julii przechodziło etap zmian, oczyszczenia i modyfikacji. Po długotrwałym gromadzeniu rupieci nadchodzi taki moment, w którym trzeba dokładnie oczyszczać komórkę, szafę, szuflady i każdy zakamarek. Dotrzeć do tego, co leży na spodzie, odłożyć na bok to, co może się jeszcze przydać, a reszty się pozbyć. Jeśli się tego nie zrobi, w ten czy inny sposób, przerzuca się niewygodny ciężar na kogoś innego.

Z życiem dzieje się tak samo. Podróż, którą jej szef minister wykorzystał, żeby udzieliła zamiast niego wywiadu w radiu, była częścią planu wstępnego oczyszczenia szafy jej życia. Nawiasem mówiąc, to nie ona wymyśliła metaforę szaf i szuflad, ale jej droga Ramona. Och, co by bez niej zrobiła, zastanawiała się Julia, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle na avenida Meridiana. Spojrzała na zegarek. Chciała jak najszybciej spotkać się ze swoją przyjaciółką.

– Mam zostać? – zapytała María.

– Nie musisz. Odpocznij trochę ode mnie.

– Gdybyś mnie potrzebowała, nocuję w hotelu Majestic.

– Nie będę cię potrzebowała. Nie martw się.

– Pamiętaj, że kierowca przyjedzie po ciebie o piątej.

– Pamiętam.

– Po spotkaniu, które masz zaplanowane po południu, zawiezie cię na kolację do restauracji twojej koleżanki, na… – María zajrzała do swojego terminarza wypełnionego drobnym pismem.

– Na rogu calle Laforja i vía Augusta – przypomniała Julia.

– Zgadza się. Samochód będzie na ciebie czekał przy wejściu do budynku. Pamiętaj, że kolacja jest o ósmej trzydzieści. Kierowca ma wszystkie namiary.

I zwróciła się do mężczyzny:

– W razie czego proszę bezpośrednio do mnie dzwonić, dobrze? Ma pan numer do hotelu.

Kierowca skinął głową.

– Wpół do dziewiątej – powiedziała Julia z wahaniem w głosie. – Lepiej zadzwoń i powiedz, że trochę się spóźnię, ale na pewno przyjadę. Nienawidzę dostawać zaproszeń w ostatnim momencie.

– Świetnie, zadzwonię z pokoju. – María zapisała w terminarzu: „Marta Viñó, powiadomić o spóźnieniu”. – Potwierdzę też jutrzejsze spotkanie w biurze. Coś jeszcze?

– Moim koleżankom powiedziałaś, że gdzie będę przez cały dzień?

– Nic im nie powiedziałam. Tylko tyle, że masz ważne spotkanie.

– To akurat prawda. Bardzo dobrze, Marío. Jak zawsze. – Westchnęła z ulgą, odchylając głowę do tyłu. – Jakie masz dzisiaj plany? Zostaniesz w pokoju hotelowym i obejrzysz książęcy ślub?

– A skąd! – María, która niedawno skończyła dwadzieścia cztery lata i miała całkiem przyzwoitą pensję, odpowiedziała z uśmiechem: – Pomyślałam, żeby wybrać się do sklepów na wyprzedaże.

– Oczywiście! To wymarzony dzień na zakupy. Dzisiaj wszystkie stare baby będą płakać przed telewizorem.

Wjechali w calle Sócrates. Samochód zatrzymał się przed wejściem do starego, skromnego, szarego budynku mieszkalnego – jednego z wielu przykładów przeciętnych owoców miejskich planów urbanistycznych lat sześćdziesiątych. Kierowca wysiadł z samochodu, żeby wyjąć z bagażnika niewielką walizkę i otworzyć drzwi przed Julią.

– Jeśli zmieniłabyś jednak zdanie i zamieszkała tak jak ja w Majesticu…

– Obejrzymy razem ślub stulecia.

– Albo pójdziemy na wyprzedaże.

Julia uśmiechnęła się z wdzięcznością. Ta dziewczyna była cudowna.

– Nie zmienię zdania, Marío. Mam ochotę pobyć w domu, chociaż jedną noc.

– A jedzenie? Będziesz musiała…

– Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale będę w stanie przetrwać bez ciebie. Obiecuję.

María lekko zmarszczyła nos, jakby się wahała.

– Och, prawie bym zapomniała!

Otworzyła wielką teczkę, coś z niej wyjęła i wręczyła Julii. To było plastikowe pudełeczko obciągnięte miękkim materiałem jak opakowania na biżuterię. Wewnątrz znajdował się wypolerowany, nieco większy od migdała czerwony kamień.

– To czerwony jaspis – wyjaśniła asystentka.

– Jest piękny – powiedziała Julia, patrząc na pudełeczko z uśmiechem. – Dziękuję, Marío. Pamiętałaś o wszystkim.

Julia odwróciła pudełeczko i przeczytała głośno opis na spodzie:

– Czerwony jaspis stosowany był już w starożytnej Grecji jako amulet przynoszący szczęście. Uważano, że noszenie go przy sobie chroniło przed wszelkiego rodzaju złem. – Uśmiechnęła się i powiedziała: – Spodoba się.

Julia schowała pudełeczko do kieszeni marynarki. Kobiety pożegnały się pocałunkami w oba policzki.

– Trzymaj się harmonogramu. Ja cię znam – przypomniała po raz ostatni María. – Ach, i zapowiadają deszcz.

– A ty zapomnij o mnie na trochę. Idź już i kup sobie coś ładnego.

Samochód nie odjechał, dopóki Julia nie weszła do klatki schodowej i drzwi nie zamknęły się za nią z niepokojącym metalicznym trzaskiem, jakby miały się rozpaść na drobne kawałki. Julia postawiła walizkę na ziemi i otworzyła skrzynkę na listy, żeby wyjąć z niej korespondencję, która zgromadziła się – a raczej ugniotła – podczas jej czteromiesięcznej nieobecności. W budynku nie było windy, więc weszła po schodach. Jej sześćdziesięciometrowe mieszkanie mieściło się pod numerem 3A. Składało się z małego pokoju dziennego, sypialni, aneksu kuchennego, łazienki z krótką wanną i balkonu z widokiem na brzydkie podwórko sąsiada z parteru. Nie oczekiwała, że María zrozumie, dlaczego woli to miejsce od pięciogwiazdkowego hotelu na paseo de Gracia, ale nie miała też zamiaru się z tego tłumaczyć. Jej asystentka była chyba za młoda, żeby to pojąć. A może po prostu miała w życiu więcej szczęścia. Julia była przekonana, że osoby, które długo nie miały niczego na własność, odczuwają do przedmiotów specyficzne przywiązanie. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za swoim mieszkaniem, dopiero kiedy wracała do niego – tak jak w tym przypadku – po długim czasie.

Pewnego dnia Ramona zapytała:

– Tęsknisz za swoim mieszkaniem, za miastem? Nie czujesz się obco w Madrycie?

A Julia odpowiedziała bez wahania:

– Nie. Cieszę się, że mieszkam w miejscu, z którym nie wiążę żadnych wspomnień.

Nie zmieniła zdania, ale z czasem oswoiła się ze swoimi wspomnieniami. Przestały być dzikimi bestiami, przed którymi musiała uciekać. Od czasu do czasu podchodziły do niej i pozwalały pogłaskać się po grzbiecie. Julia polubiła tę zmianę i odkąd pogodziła się z przeszłością, żyło się jej lepiej.

Zdjęła marynarkę i powiesiła ją w szafie w sypialni. Pudełeczko z czerwonym jaspisem postawiła na nocnym stoliku. Zrzuciła też z siebie spódnicę, białą bluzkę i buty na wysokim obcasie – cały oficjalny strój, który w tak duszny dzień stawał się bardzo niewygodny. Zostawiła otwartą walizkę na małym łóżku. Nie znosiła zbyt dużych łóżek, bo przypominały jej, że przez pół życia nie znalazła nikogo, kto gotów był z nią je dzielić. Z czasem jednak nauczyła się doceniać swoją samotność, kanapę, muzykę albo ciszę na wyłączność, z której nie chciała zrezygnować.

– Samotność jest nieszczęściem, jeśli człowiek sam jej nie wybiera – powtarzała z przekonaniem.

Przemierzyła mieszkanie boso i w samej bieliźnie, aby pootwierać okna. Chciała wpuścić jakikolwiek prąd powietrza, który złagodziłby upał. Zatrzymała się na środku pokoju dziennego i wybrała numer telefonu z kierunkowym Madrytu. Chciała tylko dać znać, że żyje.

– Jestem w domu. Wszystko w porządku.

W słuchawce rozległ się męski głos, który powiedział chłodnym tonem:

– Wiedziałem, że wszystko będzie w porządku, ale teraz jestem spokojniejszy. Dziękuję, że zadzwoniłaś.

– Wiedziałeś? Słyszałeś mnie w radiu?

– Oczywiście. Jak zwykle.

– I jak mi poszło?

– Wspaniale. Jak zawsze.

– Brzmisz bardzo poważnie, jesteś na spotkaniu?

– Właśnie.

– Z ważnymi klientami?

– Zgadza się.

– W takim razie nie zawracam ci dłużej głowy.

– Nie wiesz, jak bardzo to doceniam.

– Śmiać mi się chce, kiedy tak mówisz, wiesz? Przypominasz mnie.

– Zgadzam się z tobą.

– Chciałam ci powiedzieć, że jestem w samej bieliźnie, ale to nie jest najlepszy moment.

– W rzeczy samej, ale jestem wdzięczny za tę informację. Mogę zadzwonić do pani później?

– Możesz, ale będę już ubrana.

– Niezmiernie żałuję.

Julia się roześmiała.

– Niezmiernie?

– A może jeszcze bardziej.

– Powodzenia na spotkaniu, kochanie.

– Dziękuję pani, miłego dnia.

Bawiły ich takie gierki. Na pewno w tej chwili przeklinał ją w myślach. Kiedy się znów spotkają, wypomni jej też, że wyobrażając ją sobie półnagą w mieszkaniu w Barcelonie, oderwał się na dwadzieścia sekund od obmyślania strategii procesowej dla jakiegoś klienta niesłusznie zwolnionego przez potężną firmę. Będą ze śmiechem wspominać to przy wspólnej kolacji. Potem pójdą do hotelu. Dbał o każdy szczegół, znając sytuację Julii i jej dążenia, żeby nie dawać żadnych powodów do komentarzy. Uśmiechnęła się. Dziennikarze zrobiliby wszystko, żeby zdobyć taką informację, ale nie mają szans.

Zdjęła prześcieradło, którym przykryta była kanapa, i położyła się na niej, żeby przejrzeć korespondencję. Domyśliła się, że to rachunki. Wszystkie już opłacone. Otwieranie listów raz na cztery miesiące oszczędza dużo nerwów. Poza tym niewiele osób znało jej barceloński adres.

Niebo nabierało coraz bardziej ołowianej barwy, ale przez okno niczym błogosławieństwo wpadał lekki wiaterek. Było jej tak dobrze, że zasnęła.

Obudził ją nagły dźwięk dzwonka domofonu. Ramona! Julia zerwała się z kanapy, otworzyła drzwi na dole przyjaciółce i pobiegła ubrać się w letnią bluzkę w kwiaty, bez poduszek wszytych na ramionach – nie znosiła tej idiotycznej mody – i zielono-pomarańczowe spodnie ze sztucznego jedwabiu. Ramona weszła do mieszkania zdyszana, narzekając na upał i jak zwykle przeklinając.

– Co za gówniana pogoda, nie znoszę jej! Zabroniłabym lata! Myślisz, że w końcu spadnie deszcz?

Była dość pulchną, niską, lekko zgarbioną kobietą. Swoich sześćdziesięciu jeden lat nie ukrywała pod makijażem. Miała bardzo jasne oczy, szare kręcone włosy, duże i szorstkie ręce. Przywitały się w progu krótkim, milczącym i niemal ukradkowym uściskiem. Pewnych nawyków nie da się z człowieka wykorzenić.

„Ramona jest w doskonałym humorze i wygląda świetnie”, pomyślała Julia na widok przyjaciółki. Ta ją uprzedziła, mówiąc:

– Jaka pani piękna, pani poseł! I jaka elegancka! – Podała Julii niebieską torbę. – Proszę, przyniosłam zaopatrzenie. Masz zimną wodę, prawda? Bo jeśli nie, to wracam tam, skąd przyszłam.

Julia wyjęła z lodówki butelkę wody i napełniła dwie szklanki. Podczas gdy Ramona opróżniła swoją, napełniła ją ponownie i znów wypiła, Julia nakryła stół obrusem w drobną kratkę, postawiła talerze i szklanki z miodowego duralexu i dwa zestawy sztućców. Z niebieskiej torby wyjęła plastikowe pudełko z sałatką ziemniaczaną.

– Prawdziwe domowe jedzenie! – ucieszyła się.

– Masz na nią ochotę?

– Nawet nie wiesz jak bardzo!

– Nie ma chleba, bo jest tuczący.

– Daj spokój.

– Cholera, lekarz mi zabronił.

– A ty go słuchasz? Szczęściarz z niego! – Julia spojrzała wymownie na przyjaciółkę, ale Ramona zignorowała jej komentarz.

– Nakładaj i bądź cicho.

Julia nałożyła na talerze obfite porcje sałatki. Kobiety usiadły przy stole i zaczęły jeść w milczeniu. W końcu Ramona się odezwała:

– Nudziarz z tego Del Olma. Słabo mu poszedł ten wywiad.

– Tak uważasz?

– Ty jak zwykle byłaś świetna. Ale on upierdliwy.

– Cóż, w sumie to nie ma znaczenia. Chodzi o to, żeby opowiedzieć o ustawie, żeby ludzie zrozumieli i zdecydowali, czy potrzebują z niej skorzystać. Facet jest upierdliwy, ale ma bardzo dużo słuchaczy.

– Tak, tak, właśnie o to chodzi. Zrobiłaś to bardzo dobrze. Będzie mnóstwo rozwodów. Wszystkie idiotki, które latami znosiły swoich mężów łajdaków, będą mogły nieźle ich nastraszyć, wypowiadając przed śniadaniem to demoniczne słowo. To masz na myśli, chcąc, żeby zrozumieli?

– Cóż, od czegoś trzeba zacząć.

– A przy okazji. Gdzie się podziała twoja sekretarka? Zwróciłaś jej wolność?

– Poszła na wyprzedaże.

– Ach, a twój chłopak?

– W Madrycie. I nie jest moim chłopakiem.

– Dobrze, twój konkubent, chłoptaś, kochanek, utrzymanek. Skreślić, co niepotrzebne.

– Mój przyjaciel?

– Nie. Z przyjaciółmi się nie pieprzysz.

– Jesteś wulgarna. Jest moim bliskim przyjacielem.

– Dobrze, ale co u niego słychać? Powiesz mi czy to jest tajemnica?

– Ma dużo pracy.

– I kto to mówi. Jak długo już jesteście razem? Pięć lat?

– Siedem.

– I pobierzecie się kiedyś czy jak?

– Ślub? W moim wieku?

– Dlaczego nie?

– Zapomnij. Jest mi dobrze tak, jak jest. Każde ma swoje życie. Może pomogę mu się rozwieść, skoro już ma do tego prawo. À propos ślubów, oglądałaś dziś rano telewizję?

– Ja? Pytasz poważnie?

– Nie, oczywiście, że nie.

– Bo już się przestraszyłam.

– To przecież najważniejszy temat dnia.

– Przyznam ci się, że żal mi tej dziewczyny. Widziałeś jej minę? Jest przekonana, że on ją poślubia z miłości.

– Nie wierzysz w to?

– Przyszły król Anglii? Oczywiście, że nie! Od kiedy miłość ma znaczenie w królewskich związkach? Miłość to lewacki wynalazek.

– Znów zaczynasz z komunistycznymi kazaniami.

– To nie są kazania, nie udawaj głupiej! Każdy powinien to wiedzieć. A może to nie komuniści odważyli się jako pierwsi przestać uważać instytucję małżeństwa za związek interesów finansowych? Zatwierdzili bardzo postępowe jak na tamte czasy przepisy: zrównali prawa dzieci z prawego łoża z nieślubnymi, wprowadzili rozwód, aborcję… I gdzie się to wszystko wydarzyło? – Zrobiła pauzę, jak w konkursie telewizyjnym. – Oczywiście w Związku Radzieckim, w 1917 roku! Chociaż, jak zapewne pani poseł wie, idea nowej „socjalistycznej rodziny”, która również przewidywała prawo do rozwodu, nie narodziła się w Rosji, ale w Niemczech i stworzył ją Engels.

– Wiesz co? Następnym razem to ty pójdziesz do radia – oświadczyła Julia kpiąco, jedząc sałatkę.

– Tylko nie rób z siebie konserwatystki teraz, kiedy masz wygodne życie! – Ramona wycelowała w nią widelec. – Dziękuję bardzo, jest już wystarczająco zacofańców na świecie.

– Nie unoś się, bo ziemniaki ci zaszkodzą. Chciałam tylko zauważyć, że może czasy się zmieniają. Pobieranie się bez miłości jest wbrew ludzkiej naturze. – Ramona machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć: „właśnie to miałam na myśli”. – Poza tym dziewczyna jest urocza. Może ten uszaty książę chociaż trochę ją kocha.

– Bzdury! – zawołała Ramona i włożyła do ust ziemniaka. Przeżuwając go, wyraźnie się uspokoiła. – Mogę się założyć, o co chcesz, że się rozwiodą.

– Cóż, znasz to powiedzenie: „Jedyną wadą rozwodu jest to, że zachęca ludzi do ponownego małżeństwa”.

– Kto to powiedział?

– Alfred Naquet. Ten od ustawy francuskiej z 1884 roku. Nie nazywaj mnie głupią, pani mądralińska!

– Ach, Naquet. Oczywiście kolejny socjalista.

– Jasne.

– Nie mam nic do dodania. – Ramona zjadła swoją porcję sałatki i odłożyła widelec na talerz. – Jakie masz plany na popołudnie?

– Pojadę do zakładu sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wieczorem zjem kolację z wiedźmami.

– Ach, tak, twoje wiedźmy. To znaczy, że w końcu postanowiłaś się z nimi spotkać?

– Tak. To twoja wina.

– Czyszczenie szaf?

– Zaczynam od najniższej szuflady.

– Wiesz, że później będziesz musiała zrobić to z wszystkimi pozostałymi?

– Tak. Wiem.

– A co zrobisz z tym całym gównem, które w nich znajdziesz?

– Myślę, że to, co się robi z gównem. Pozbędę się go. – Julia uniosła widelec. – Poza pewną rzeczą, którą muszę zwrócić jej właścicielce.

– Czy to jest to, o czym myślę?

– Aha.

– Uważasz, że to dobry pomysł? Bardziej należy do ciebie niż do niej.

– Nigdy nie było moje.

– Jak ona się nazywa?

– Olga alias Grubi.

– Dlaczego? Była grubiutka?

– Nie. Była okrągła.

– Cóż, oddaj jej to, jeśli uważasz, że powinnaś, ale upewnij się wcześniej, czy nie będziesz za tym tęsknić.

– Tęsknić? Tęsknię tylko za tobą.

Ramona uśmiechnęła się z zadowoleniem i założyła ręce na piersi.

Ramona Claramunt González. Formularz przyjęcia do zakładu karnego dla kobiet Les Corts, nr 1049. Miejsce urodzenia: Badalona. Stan cywilny: panna. Zawód: goniec. Wiek: kiedy Julia ją poznała, Ramona miała trzydzieści trzy lata, siedziała od dziesięciu lat w więzieniu i do końca kary zostało jej jeszcze dwadzieścia. Inna kobieta by tego nie wytrzymała – niektóre rzeczywiście się poddały – ale Ramona była silna, zdeterminowana i asertywna. Jako jedna z niewielu osadzonych miała odwagę stawiać się zakonnicom, które były ich strażniczkami.

– Traktowanie nas jak zwierząt jest częścią siostry obowiązków, czy przychodzi to siostrze naturalnie?

Ramona została skazana za podwójne przestępstwo. Próbowała usunąć ciążę i wszystko poszło nie tak: doniósł na nią lekarz przychylny reżimowi, kiedy konała z macicą pełną kwasu solnego na korytarzu szpitala w Barcelonie. Polecono jej usługi „zaufanej” specjalistki, ale ta okazała się rzeźniczką. Kwas uszkodził jej wnętrzności i spowodował bezpłodność, ale przynajmniej przeżyła. Lekarz, który ją przyjął, zawiadomił policję. „Skończyłem studia, żeby ratować życie, a nie je niszczyć” – powiedział funkcjonariuszom. Ramona rozumiała przekonania, którymi się kierował, chociaż ich nie podzielała. Może dlatego, że nie była ani lekarzem, ani mężczyzną, nie pochodziła z bogatej rodziny, nie miała wykształcenia, nie potrafiła nawet czytać ani pisać. „Moja pieprzona wyrozumiałość kiedyś mnie zabije” – pomyślała. O ojcu nienarodzonego dziecka nigdy nikomu nie powiedziała. Sama najchętniej wyparłaby go z pamięci.

Kiedy aresztowano ją i oskarżono o aborcję, wiedziała, co się później stanie. Podczas gdy siedziała w areszcie na komisariacie przy vía Layetana, funkcjonariusze tajnej policji przeszukali jej mieszkanie. Znaleźli fałszywe paszporty i kilka małych walizek pełnych politycznej propagandy. Ramona była jedną z łączniczek grup w Madrycie i Barcelonie. Dostarczała listy, walizki i wszystko, o co ją poproszono. Mieszkanie należało do partii, dzieliła je z innymi towarzyszami – wszyscy byli bardzo młodzi i nikt nie mieszkał tam na stałe. Policjanci tego dnia czuli się tak, jakby wygrali los na loterii, bo udało im się aresztować trzech innych towarzyszy. Towarzyszy i towarzyszki – w partii kładziono duży nacisk na równość płci, nawet jeśli brzmiało to dziwnie i było czasami męczące.

Tymczasem członkowie policji polityczno-społecznej robili wyraźne rozróżnienie. Mężczyzn poddali torturom. Najmłodszemu – dwudziestotrzylatkowi – wybili wszystkie zęby. Przy kobietach trochę się hamowali, ale też je bili. Ramona została oskarżona o działalność komunistyczną i dokonanie aborcji. Oba zarzuty były prawdziwe.

Po czternastu dniach, które spędziła w areszcie przy vía Layetana, wsadzili ją do samochodu i przez avenida del Generalissimo zawieźli na plaza María Cristina, gdzie w tamtym czasie rozciągały się jeszcze pola uprawne i okolica dopiero zaczynała być urbanizowana. Po swojej lewej stronie dostrzegła za murem i drzewami budynek starego przytułku Buen Consejo, w którym od czasów republiki mieściło się więzienie dla kobiet. Wcześniej był to wiejski dom o wzmocnionych ścianach – Can Durán – otoczony rozległym terenem, na którego części posadzono więzienny warzywnik.

Ruszyli w kierunku głównej elewacji budynku, który Ramona widziała po raz pierwszy w życiu, bo nie bywała w tej części miasta. Spodobała jej się alejka obrośnięta palmami, podobnie jak wznosząca się na jej końcu budowla z białego kamienia, z dzwonnicą i wieżą przypominającą basztę. Z daleka miejsce wydało się jej nawet dość przyjemne. Stojąca przy wejściu zakonnica w jasnym lnianym habicie spojrzała na nią srogo i powiedziała:

– Pamiętaj, że tutaj nic do ciebie nie należy.

Jej słowa stanowiły zapowiedź tego, co miało nastąpić. Ramona musiała oddać wszystko, co miała na sobie, łącznie z bielizną. Dostała inne ubranie, brzydkie, jak dla starej baby. Spisano jej zeznania, a ponieważ nie umiała pisać, odcisnęła na dokumencie kciuk. Myślała, że analfabetyzm będzie jej najlepszym alibi, gdyby wpadła, przewożąc polityczną propagandę. Jak się jednak okazało, w niczym jej nie pomógł.

Zaprowadzili ją do pomieszczenia, w którym dziesiątki kobiet coś szyły.

– Umiesz uszyć? – zapytali.

Przytaknęła.

– A haftować?

– Też.

– Doskonale, to bierz się do roboty.

Szycie było głównym zajęciem w więzieniu dla kobiet. Zakonnice sprzedawały robótki więźniarek, hafty wyceniały najdrożej.

Dzień rozpoczynał się odśpiewaniem Cara al sol i mszą o ósmej. Potem był czas na szycie. Na obiad prawie zawsze więźniarki dostawały rzepę i gotowaną kapustę. Po południu szycie, krótki spacer po dziedzińcu i praca w ogrodzie. Miały cienkie parciane materace, tak szorstkie i brudne, że większość kobiet wolała spać na podłodze. W pomieszczeniach było tak tłoczno, że nie starczało miejsca na podłodze, chyba że się kładły na boku. „Jak łyżki w szufladzie” – mówiła jakaś więźniarka, która nie straciła poczucia humoru. Jeśli chciały odwrócić się na drugi bok, robiły to grupami i na dany sygnał. Tej nocnej choreografii nowe internowane uczyły się jako jednej z pierwszych rzeczy.

Najważniejsze były jednak przyjaźnie zawiązujące się między towarzyszkami niedoli. Kobiety z tej samej sypialni żyły jak w komunach, w których obowiązywał niepisany pakt: dzieliły się wszystkim, co dostawały od swoich rodzin. W ten sposób więźniarki, które nie mogły liczyć na nikogo z zewnątrz, też mogły od czasu do czasu mieć chwile przyjemności. Najgorzej było z czystością, warunki higieniczne wołały o pomstę do Boga. Kobiety rzadko się kąpały z braku odpowiedniej liczby łazienek, a tym bardziej pryszniców. Latem cierpiały z powodu wszy, mend, pcheł i kleszczy. „Gdybyśmy gotowały zupę z tych wszystkich robaków, jadłybyśmy jak księżniczki” – śmiała się jedna z nich. Więźniarki polityczne zarażały się od prostytutek świerzbem, którego bały się bardziej niż zakonnic i kar. Unikały więc mycia się w tych samych grupach co kobiety lekkich obyczajów, żeby nie musieć wycierać się tymi samymi ścierkami co one. Więzienie przewidziane było na osiemset osadzonych, a w rzeczywistości przebywało ich tam ponad dwa tysiące. Ale oczywiście nikogo to nie obchodziło. Przeciwnie – gdyby przeludnienie było zabójcze, zaoszczędziłoby komuś pracy.

Podczas długiego pobytu w więzieniu Ramona widziała prawie wszystko: karne cele, tortury, bicie, rozstrzeliwanie – zastanawiała się nawet czasami, jak sama uniknęła szwadronu egzekucyjnego na Camp de la Bota – donosicielki, cudownie nawrócone przez reżim towarzyszki, samobójstwa, samotność, wściekłość, smutek. Dzięki silnemu charakterowi i swego rodzaju nieograniczonej wierze w swoich towarzyszy i ideały była w stanie nie tylko sama przetrwać, ale też pomóc innym. Szybko zyskała famę opiekunki tych najsłabszych i bezbronnych. Zdobyła nawet sympatię niektórych zakonnic, które według niej dzieliły się na bezlitosne i poczciwe – te drugie prosiła czasami o drobne przysługi dla innych więźniarek.

– Nawet jeśli jesteś komunistką, wydajesz się dobrym człowiekiem – stwierdziła pewnego dnia siostra Ausencia.

Ramona była urodzoną konspirantką i kombinatorką, co stanowiło zaletę podczas pobytu w więzieniu. Wyświadczyła wiele przysług – nie tylko więźniarkom politycznym – ale nie oczekiwała za to wdzięczności. Nie lubiła pochwał, krępowały ją. Twardy charakter był pancerzem, pod którym chowała się przed światem.

– Musiałam coś zrobić, żeby nie umrzeć tam z obrzydzenia – pomniejszała swoje zasługi, kiedy ktoś mówił o niej z uznaniem.

W takich okolicznościach poznała Julię. Kiedy zobaczyła ją pierwszy raz, zaskoczył ją ogromny smutek w spojrzeniu dziewczyny. Julia była najmłodszą osadzoną, z rękami pokrytymi krostami przypominała chorego ptaszka, który wypadł z gniazda. Miała tylko siedemnaście lat. Jak można było ją aresztować? Julia mawiała, że Ramonie zawdzięcza życie.

– Nie mów tak, głupia. Nie jestem bogiem. Sama się uratowałaś.

Ramona od samego początku otoczyła Julię opieką, rozmawiała z nią, pilnowała, żeby jadła, żeby nikt nie wyrządził jej krzywdy. To było niewiele, ale wystarczająco. Upewniwszy się po pewnym czasie, że dziewczyna przeżyje, zaczęła ją testować pod kątem przydatności dla partii. Wielu towarzyszy siedziało w więzieniu, inni zaginęli bez śladu, więc partia potrzebowała nowych członków. Ramona odkryła w swojej protegowanej ogromny potencjał, który chciała pomóc jej rozwinąć. Przekonała ją do wstąpienia do młodzieżówki socjalistycznej, wspomniała o niej kilku znajomym i zaczęła planować jej przyszłość.

– Wytrzymamy do końca, pokazałyśmy, że jesteśmy bardzo silne. Ty też, zauważyłam to od razu – powiedziała.

Julia odwdzięczała się swojej obrończyni, ucząc ją czytać. Stopniowo. A z braku kartek zapisywały litery na brudnych ścianach wspólnej sali. Ramona uczyła się powoli, ale okazywała duże chęci. Wiedziała, że musi wykorzystać jedyną w swoim rodzaju szansę, jaka jej się nadarzyła.

– A ty gdzie nauczyłaś się czytać? – zapytała pewnego dnia Julię.

– Nie pamiętam.

Potem nadszedł czas tajnej działalności politycznej we Francji. Ramona pomogła Julii kolejny raz, kiedy jej dawny towarzysz z partii, który uciekł z więzienia Las Ventas, załatwił dziewczynie pracę w fabryce Renaulta w Paryżu. Potem partia – za rekomendacją Ramony – sfinansowała jej studia prawnicze. Julia uczyła się dużo i chętnie, bo okazało się, że pozornie ranny ptaszek miał duże zdolności do nauki. Stopniowo jej życie stawało się czymś, o czym mogła rozmawiać z innymi ludźmi. Chociaż z dużą powściągliwością. Ale ani słowa o latach spędzonych w coraz gorszych szkołach z internatem czy o więzieniu. Pod wieloma względami życie rozpoczęło się dla Julii dopiero wtedy, kiedy skończyła dziewiętnaście lat, strażniczki oddały jej kilka rzeczy, z których składał się jej dobytek, i pozwoliły opuścić więzienie.

– Jestem pewna, że wkrótce znów się spotkamy – powiedziała strażniczka pilnująca bramy. – Niektóre z was zasługują tylko na więzienie.

Przez wiele lat Julia nosiła w sobie ten wstyd, jakby naprawdę zawiniła. Przebywała w więzieniu relatywnie krótko, ale czuła, że piętno osadzonej będzie jej towarzyszyć do końca życia. Nie miała odwagi przyznawać się do tego, mówić o tym ani nawet myśleć. Za każdym razem, kiedy mijała plaza de la Reina María Cristina, serce podskakiwało jej do gardła na widok wspaniałego domu towarowego, który wznosił się w miejscu dawnego zakładu karnego – miejsca, z którym ją i wiele innych kobiet łączyły najgorsze wspomnienia.

Długo ukrywała całe to gówno na dnie najgłębszej szuflady, którą starała się wyprzeć z pamięci. Dopiero teraz, po wielu latach, zrozumiała, że nadszedł czas akceptacji. Pogodzenia się z faktem, że nie ponosi winy za swoją gównianą przeszłość.

– Mam twoją teczkę – powiedziała nagle Ramona. Świadoma znaczenia swoich słów, spodziewała się reakcji przyjaciółki. Tymczasem Julia wstała i zapytała:

– Chcesz kawy?

– Poproszę.

– Nie mam mleka.

– Nic nie szkodzi, piję teraz czarną i bez cukru.

Julia schyliła się, żeby wyjąć z szafki starą kawiarkę marki Oroley, rozkręciła ją, opłukała pod kranem części, napełniła zbiorniczek wodą i założyła filtr. Następnie zaczęła szukać puszki z kawą. Ponieważ nie widać było po niej zdenerwowania, Ramona zaczynała podejrzewać, że może nie dosłyszała.

Nagle Julia zapytała:

– Skąd ją masz?

– Dostałam ją od zespołu historyczek, o których ci wspominałam. Dotarły do rejestru przyjęć i wypisów w więzieniu Les Corts, przyniosły mi teczkę ponad pięciuset akt osobowych i poprosiły, żebym je przejrzała, bo może znałam którąś z więźniarek. Oczywiście znalazłam wiele znajomych, a wśród nich ciebie. Napisałam mnóstwo uwag i przed oddaniem dokumentów zabrałam twoją kartę. Pomyślałam, że wolisz mieć ją u siebie, niż żeby wylądowała w archiwum.

Ramona położyła na stole pożółkłą, wydartą na brzegach kartkę z oficjalnym nagłówkiem więzienia, zapisaną na maszynie.

Julia ubiła kawę w górnej części zaparzarki łyżką do zupy. Próbowała zapalić kuchenkę, ale nagle uświadomiła sobie, że nie zdążyła jeszcze odkręcić gazu. Poszła do małego pomieszczenia, które służyło jej za pralnię, i przekręciła zawór. Wróciła do kuchni, zapaliła ogień i postawiła kawiarkę na niebieskim płomieniu, usiadła przy stole i wzięła kartkę.

Julia Salas (nazwisko jej zmarłej matki/brak nazwiska ojca). Karta przyjęcia do więzienia dla kobiet Les Corts numer 1262. Miejsce urodzenia: Barcelona. Stan cywilny: panna. Zawód: brak. Wiek: 17. Aresztowana za napaść i spowodowanie uszkodzenia ciała funkcjonariusza Gwardii Obywatelskiej za pomocy ostrego metalowego przedmiotu (prawdopodobnie nożyczek do haftowania, nie potwierdzono). Oczekuje na rozprawę sądową. Uciekła z Ośrodka dla sierot Los Pinos, w którym przebywała od trzech lat za karę. Jest krnąbrną nastolatką.

Poniżej widniał ręczny dopisek: „W załączeniu raport z Ośrodka Obserwacji i Klasyfikacji”.

Raport był przypięty do karty zardzewiałą zszywką i znajdował się w podobnie złym stanie co główny dokument. Julię zmroziło na widok podpisu lekarza. Z trudem zmusiła się do przeczytania raportu.

Opis przypadku: „Utrzymywała stosunki intymne z nienormalnym chłopakiem, który według niej zmusił ją do nich podczas pobytu w żeńskiej szkole z internatem prowadzonej przez siostry szarytki”.

Wynik badania ginekologicznego: „Niepełne”.

Zalecenia: „Zastosowanie surowych środków, które pozwolą na skorygowanie jej wcześniejszej demoralizacji i zapobiegną upadkowi moralnemu. Wskazana izolacja, żeby nie miała złego wpływu na koleżanki”.

Następna kartka była napisaną przez kalkę kopią zeznań, które Julia złożyła na śmierdzącym komisariacie przy vía Layetana. Przeczytała ją pobieżnie:

…zatrzymana oświadczyła, że działała w samoobronie, po tym jak gwardzista zaczął się do niej dobierać i dotykać jej w miejscach intymnych…

…informacje te zostały skonfrontowane z funkcjonariuszem Gwardii Obywatelskiej o potwierdzonej nieskazitelnej postawie moralnej i męstwie, który wszystkiemu zaprzecza…

…ponieważ dziewczyna wydała mu się podejrzana, zatrzymał ją tylko po to, żeby sprawdzić jej dokumenty…

…kiedy zareagowała histerycznie i z nadmierną agresją, co mogło świadczyć o strachu przed złapaniem na gorącym uczynku lub nielegalnej działalności (niewykluczona prostytucja z uwagi na wiek i walory fizyczne zatrzymanej)…

…narzędziem przestępstwa mogły być nożyczki hafciarskie, które zatrzymana miała w kieszeni fartucha…

Przeczytała, jak nazywał się gwardzista, bo do tej pory tego nie wiedziała: imię i nazwisko bardzo pospolite.

– Chcesz, żebyśmy się nim zajęli? Podobno wciąż żyje – zapytała Ramona.

Julia pokręciła głową i zrobiła w myślach szybkie obliczenia. Mężczyzna, który próbował ją zgwałcić na pustej drodze, gdy uciekała z drugiej z kolei szkoły z internatem, i którego zaatakowała nożyczkami hafciarskimi wyjętymi z kieszeni swojego znoszonego fartucha, musiał mieć w momencie zdarzenia, w kwietniu 1953 roku, około czterdziestu lat. To oznaczało, że obecnie dobiegał siedemdziesiątki. Pewnie nie rozpoznałaby go, nawet jeśli wciąż cuchnął mieszanką tytoniu i potu, której smród próbowała zapomnieć ze wszystkich sił. Nawet nie wiedziała, o co go winiła. O to, że skradł jej resztki niewinności? O koszmary nocne, które śniły jej się przez ponad dwadzieścia lat? O przyśpieszone bicie serca za każdym razem, gdy widziała mężczyznę w mundurze? O wstręt do mężczyzn, którego wciąż nie potrafiła przezwyciężyć? Domyślała się, że nawet najcięższa kara nie była w stanie jej tego wszystkiego zadośćuczynić. Poza tym, gdyby go pozwała, musiałaby ponownie przeżyć koszmar z przeszłości. Przypomnieć sobie, jak jego grube i szorstkie palce wbijają się w jej pochwę, jak wielkie dłonie rozdzierają jej szkolny fartuch, żeby dotrzeć do jej dziecięcych piersi, obelgi, jego chropowaty głos, bezsilność wobec jego siły, przerażenie i łzy… Nie miała pojęcia, jak udało się jej wyciągnąć z kieszeni małe nożyczki i zatopić je w miękkim ciele brutalnego napastnika. Przynajmniej tym razem się broniła, bo trzy lata wcześniej, kiedy Vicentín rzucił się na nią, skamieniała z przerażenia. Oczywiście tak małą bronią nie mogła zdziałać zbyt wiele. Udało się jej jednak wprawić agresora w konsternację. Gwardzista odsunął się od niej na chwilę i dotknął dłonią zranionego ramienia. To wystarczyło Julii, żeby się rzuciła biegiem drogą w podartym fartuchu i ze wzrokiem zamglonym łzami. Niedługo potem wpadła na inny patrol, ale tamci gwardziści przynajmniej nie mieli zamiaru zrobić jej krzywdy, zabrali ją prosto do aresztu.

Julia zamknęła na chwilę oczy i przypomniała sobie słowa Ramony, kiedy opowiedziała jej tę historię.

– Pewnego dnia źli ludzie zapłacą za swoje winy, kochanie. Pozostaje nam tylko czekać. Na każdego przychodzi jego pora.

Najwyraźniej nadeszła właśnie teraz i Ramona pewnie spodziewała się po niej jakiegoś działania.

– Nie chcę. Nie czuję się na siłach.

– Dobrze, decyzja należy do ciebie.

Julia odłożyła dokumenty na stół. Zawierały historię jej życia i powód, dla którego stała się tą osobą, którą teraz była. Czuła spokój. Po policzku spłynęła jej łza. Ramona patrzyła na nią w milczeniu.

– Dziękuję – powiedziała Julia. – Widzisz? Robisz to, co zwykle.

– Wtrącam się w nie swoje sprawy?

– To też.

– Zakonnice pewnie żegnały się kilka razy, czytając twoją historię.

– Biedaczki, były przekonane, że postępują słusznie.

– Biedaczki? Usprawiedliwiasz je?

– Nie. Po prostu staram się je zrozumieć. Spełniały swój obowiązek.

– Sprzymierzyły się ze złymi ludźmi.

– Naprawdę myślisz, że zakonnice, które mnie wychowały, mogły wchodzić z kimkolwiek w układy? Albo nasze strażniczki w więzieniu? Nie pamiętasz wyrazu ich twarzy? Na przykład tej, której zerwałaś z głowy kornet? – Roześmiała się na wspomnienie ich pierwszego zwycięstwa.

– Och, tak! Wpadła w histerię. Spójrz, został mi na ramieniu ślad jej paznokci. – Ramona pokazała Julii niewielką bliznę.

– I wysłali cię do izolatki.

– Przez tydzień musiałam sikać do puszki! Miałam ochotę dać jej zawartość do wypicia siostrze Visitación. To była suka.

– Ciekawe, co się z nią stało.

– Oby siedziała w piekle i piła diabelskie siki.

– Nie mów tak.

– Chociaż najprawdopodobniej dzień upłynął jej na oglądaniu książęcego ślubu.

– Myślisz, że jeszcze żyje?

– Złego diabli nie biorą.

– Spójrz na to inaczej – powiedziała Julia. – Gdyby nie siostra Rufina i inne zakonnice, nigdy byśmy się nie spotkały, nie czekałybyśmy teraz, aż kawa się zaparzy, nie byłabym posłanką…

– Powinnyśmy im jeszcze za to podziękować?

– Ja jestem im naprawdę wdzięczna.

– Jesteś głupia.

Zapach kawy zaczął roznosić się po maleńkim pokoju, a odgłos bulgotania świadczył o tym, że napój jest gotowy. Julia nalała go do filiżanek, zabierając uprzednio dokumenty ze stołu, żeby ich przypadkiem nie zalać.

– Wspomniałam ci, że jakieś pięć czy sześć lat temu zadzwoniła do mnie siostra Rufina?

– Nie – odpowiedziała Ramona, zaskoczona. – Czego chciała?

– Odeszła z zakonu.

– Przestała być zakonnicą?

– Porzuciła habit.

– Naprawdę?

– Tak. I wyszła za mąż.

– Zadzwoniła, żeby zaprosić cię na wesele?

– Nie. Zadzwoniła, bo umierała, i poprosiła, żebym jej wybaczyła to, co zrobiła Vicentemu i mnie. Wyznała, że nie miała pojęcia o zakładzie poprawczym, do którego mnie przenieśli, i dopiero po latach dowiedziała się, jakie to było straszne miejsce.

Ramona nie mogła wyjść ze zdziwienia.

– Chciała, żebyś jej wybaczyła?

– Tak. Pokajała się i przedstawiła mi swoją wersję mojego życia. To było interesujące.

– Widziałaś tę, jak jej tam, Rufinę na łożu śmierci?

– Tak. Mieszkała przy parku Turó.

– Mhm. – Ramona upiła łyk kawy. – I co się stało?

– Nic. Rozmawiałyśmy.

– Rozmawiałyście?

– Tak.

– Jak długo?

– Dwie godziny.

– Przez dwie godziny można powiedzieć wiele rzeczy.

– Zgadza się. Opowiedziała mi o mojej matce. Nazywała się Carmela i jako młoda dziewczyna zaczęła pracować w zakrystii pewnego proboszcza. Bez żadnego konkretnego celu poświęciła swoje życie Kościołowi. Podobno była bardzo oddana swojej pracy, głęboko wierząca, szlachetna, ale pozbawiona silnej osobowości. Zmarła wkrótce po moich narodzinach. Ukrywano ją tak bardzo w izdebce nad zakrystią, że nie miała do pomocy żadnej żywej duszy. Wezwanie lekarza wywołałoby skandal, bo wyszłoby na jaw, że proboszcz „niechcący” spowodował, że jego gospodyni po raz drugi zaszła w ciążę. Lepiej było powierzyć los mojej matki Bogu i uznać, że spadła na nią kara za rozwiązłość. Krótko mówiąc, po prostu pozwolili jej umrzeć.

– Jak to miło ze strony siostrzyczki, że ci o tym powiedziała.

– Zaczekaj, jeszcze nie wiesz najlepszego. Zdradziła mi kilka pikantnych szczegółów o moim ojcu. Wygląda na to, że ksiądz, u którego służyła moja matka, był grubą rybą. Prawdziwą szychą.

– Gdzie?

– W barcelońskiej archidiecezji. Tylko tyle mi powiedziała.

– Z archi…? Cholera! Jesteś córką księdza?

– I to nie byle jakiego – odpowiedziała Julia, jakby nie robiło to na niej najmniejszego wrażenia. – Był wysoko postawiony w kościelnej hierarchii! Według słów siostry Rufiny dożywotnie zamykanie nieślubnych dzieci biskupów, arcybiskupów lub kardynałów w „zaufanych” klasztorach było kiedyś na porządku dziennym. Jego ekscelencja Świntuch był jej kuzynem, więc siostra Rufina i pozostałe zakonnice nie miały innego wyboru, jak wykonywać polecenia i dochować tajemnicy. To ona ochrzciła mnie Julią na cześć Świętej Julii de Cuvillar, która opiekowała się sierotami w burzliwych czasach rewolucji francuskiej. Miałam zostać zakonnicą i nigdy nie opuścić klasztornych murów, ale sprawy się skomplikowały. Nikt nie przewidział, że wybuchnie wojna, ja się będę buntowała, odbędzie się sobór watykański, a siostra Rufina odejdzie z zakonu… Chciała umrzeć z czystym sumieniem.

– Nieźle. Zakonnica z wyrzutami sumienia!

– Biedna kobieta, pewnie w głowie jej się poplątało. Była już jedną nogą na tamtym świecie. Może diabeł szeptał jej to wszystko do ucha. Teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Wszystko mi jedno, czy jestem córką arcybiskupa Barcelony, czy samego papieża.

– Degeneratka!

– Poza tym zadzwoniła do mnie przede wszystkim po to, żeby przeprosić za to, co zrobiła Vicentemu i mnie.

– A ty oczywiście jej wybaczyłaś.

– Nie.

Ramona parsknęła śmiechem.

– Nie pieprz! – Spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem. – Nie wybaczyłaś jej?

– W twoim wieku nie wypada tak przeklinać, Ramono.

– Pocałuj mnie w dupę! Opowiedz, co zrobiłaś?

– Powiedziałam jej, że nie mogę jej wybaczyć i że wszystko, co mi powiedziała w nadziei, że uwierzę w jej szczerą skruchę, na nic się zdało, że nikt nie może przebaczyć w imieniu kogoś innego, więc musi sprawę załatwić też z Vicentem, że przebaczenie nie jest przedmiotem handlu wymiennego, ale bezinteresownym darem. Z tego właśnie powodu nie mogłam jej wybaczyć. Współczułam jej tylko, ale uznałam, że najlepiej wymazać ją z pamięci.

– Dałaś zakonnicy lekcję filozofii?

– Nie sądzę, żeby cokolwiek zrozumiała. Powiedziała, że moje współczucie jej wystarczy, aby mogła umrzeć w spokoju. Biedna kobieta. Pewnie się bała, że po śmierci dostanie od Boga burę. Zupełnie się jej nie dziwię.

– Brawo, Julio, brawo! – Ramona wstała, klaszcząc.

– Sama nie wiem. Chyba żałuję, że tak zrobiłam.

– Nie zaczynaj! Masz za miękkie serce! Zawsze miałaś i będziesz miała. Żałujesz, że nie wybaczyłaś cholernej zakonnicy, która zatruła ci życie?

– Żałuję, że nie powiedziałam jej prawdy. Już dawno jej przebaczyłam.

– Nie rozumiem cię.

– Wybaczenie jest nieracjonalne, bo wchodzi w grę tylko wtedy, kiedy sprawiedliwości nie stanie się zadość, bo ktoś nie może albo nie chce zrekompensować ci tego, co ci zrobił. Im wybaczenie ma mniejszy sens, tym staje się głębsze. Siostra Rufina umierała. Mogłam trochę odpuścić i powiedzieć jej to, co tak bardzo chciała usłyszeć.

– Wszyscy kiedyś umrzemy. To chyba jest klucz do wszystkiego, prawda? Powinniśmy pamiętać o tym za życia. Przepraszam, ale to całe gadanie o przebaczeniu brzmi dla mnie jak katolicka indoktrynacja.

– Możliwe, ale ja przecież jestem katoliczką – powiedziała Julia pewnym tonem. Widząc jednak niedowierzanie w oczach przyjaciółki, dodała: – Co prawda świecką i na wpół apostatką, ale jednak katoliczką. Nie znam żadnej innej religii. Jeśli mi ją odbierzesz, pozostanę bez niczego.

Ramona otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

– Nieprawda. Masz Marksa, Engelsa i Adama Smitha. I poczciwego Naqueta! A mimo wszystko żałujesz, że nie ustąpiłaś matce przełożonej.

– Ustępstwo, akceptacja, wybaczenie, zapomnienie często nabierają tego samego znaczenia.

– Zgadzam się ze wszystkim, oprócz zapomnienia. Nie wolno zapominać. Nie ze względu na ciebie, ale na nas wszystkie.

Umilkły na chwilę, żeby uporządkować myśli.

– Kiedy masz następne spotkanie z historyczkami? – zapytała Julia.

– Za miesiąc.

– Chciałabym wziąć w nim udział, jeśli nie macie nic przeciwko temu.

– Chyba żartujesz! Będą przeszczęśliwe, że pani poseł zainteresowała się ich pracą! Oczywiście, że możesz przyjść! Masz w tym jakiś konkretny cel?

– Może przyda wam się moje wsparcie. Spróbuję zorganizować spotkanie z dyrektorem domu towarowego.

– Tym zarozumiałym…

– Przecież nie prosicie o nic skomplikowanego, tylko o umieszczenie przy wejściu tego wspaniałego ośmiopiętrowego budynku tabliczki upamiętniającej setki ofiar frankistowskiego reżimu. Jeśli się dowie, że byłam jedną z nich, może łatwiej go przekonam. Sprawdzę, czy mogłabym na ten temat porozmawiać z kimś w Madrycie. Skonsultuję to z Maríą i dam ci znać.

Ramona znów popatrzyła na przyjaciółkę ze zdziwieniem.

– Nie jesteś chora, prawda? Takie rzeczy robi się, gdy człowiek się dowiaduje, że umiera.

– Nic mi na ten temat nie wiadomo, tylko się starzeję. Chronos poprosił mnie o zrobienie życiowego bilansu. Ty tak nie miałaś?

Ramona się zamyśliła – nigdy nie była dobra w podsumowaniach ani w starzeniu się. Miała zamiar umrzeć jako dziewięćdziesięcioletnia nastolatka.

Rozległ się dzwonek telefonu. Dochodziła piąta.

– Cześć, Julio, tu María. Samochód powinien już czekać na ciebie pod domem.

– Już? Och, jest tak późno. Kompletnie straciłam poczucie czasu – powiedziała Julia, wiedząc, że na drugim końcu linii María pomyślała: „Jak zwykle”. – Dziękuję, że mnie uprzedziłaś.

– Nie ma za co. To moja praca.

Julia założyła naszyjnik ze sztucznych kamieni, stopy wsunęła w espadryle na koturnie, pasujące do torebki ze słomki, do której włożyła pudełeczko z czerwonym jaspisem. Przed wyjściem wręczyła Ramonie formularz przyjęcia do więzienia numer 1262.

– Weź, kochanie. Zwróć go na miejsce. Bez względu na to, co o tym myślę, też jestem częścią tej historii.

Wzruszona niemal do łez Ramona – i bardzo zirytowana tym momentem słabości – zeszła z Julią wąskimi schodami. Pożegnały się uściskiem rąk przy ciemnym samochodzie.

– Opowiedzieć ci później, jak było na kolacji?

– Z najdrobniejszymi szczegółami.

– Zadzwonię do ciebie jutro.

– Uważaj na siebie, towarzyszko.

– Ty na siebie bardziej.

Po zajęciu miejsca w służbowym samochodzie wydała kierowcy polecenia, których nie potrzebował, bo doskonale znał jej plany. Znów zamieniła się w posłankę, tylko że ubraną mniej oficjalnie, choć wciąż w nienagannym stylu.

Kiedy ruszyli calle Sócrates, rozległ się odległy grzmot i zaczął padać deszcz. Wielkie krople rozbijały się o dach samochodu.

Uprzedzając pytanie Julii, kierowca powiedział:

– Proszę się nie martwić, mamy parasol. María na wszelki wypadek zostawiła jeden w bagażniku.

Julię czasami przerażała przezorność jej asystentki, która zawsze potrafiła przewidzieć nawet rzeczy nieprzewidywalne. Dawna carretera del Manicomio teraz nazywała się paseo de Pi i Molist. Oczywiście zmiana nazwy była pozytywna, upamiętniała założyciela Instytutu Zdrowia Psychicznego pod wezwaniem Świętego Krzyża, w którego budynkach – zagrożonych wyburzeniem przewidzianym w nowych planach urbanistycznych – pozostawało tylko kilku pacjentów. Dla instytucji już dawno minęły lata świetności, podczas których w rozbudowanych blokach szpitalnych leczono pacjentów pionierskimi metodami. Z jedenastu pawilonów przetrwały tylko dwa, a i te czekała niepewna przyszłość. Na rozległych terenach dawnego sanatorium psychiatrycznego wznosiły się teraz tanie bloki mieszkalne, niektóre wybudowane dla mieszkańców slumsów w pośpiechu, żeby papież Pius XII podczas swojej wizyty w Barcelonie w 1952 roku, związanej z kongresem eucharystycznym, nie musiał oglądać nędzy. W rezultacie powstało smutne, mroczne osiedle, w które szarość i dekadencja starej instytucji psychiatrycznej wpasowały się idealnie.

Julia wysiadła z samochodu i wzięła od kierowcy otwarty parasol.

– Zaczekam tutaj na wypadek, gdyby mnie pani potrzebowała – powiedział mężczyzna.

– To może mi zająć trochę czasu.

Zrobił ręką gest oznaczający: „Nie ma sprawy”.

Julia ruszyła przed siebie w coraz intensywniejszym deszczu. Przeszła przez główny dziedziniec przed budynkiem o dwóch skrzydłach z czerwonej cegły z dużymi oknami.

W drzwiach wejściowych czekał na nią dyrektor instytutu i wpatrywał się w deszcz.

– Gdybym wiedziała, że będzie pan na mnie czekał, postarałabym się przyjechać wcześniej – powiedziała Julia.

– Proszę się nie martwić – odpowiedział mężczyzna, wyciągając do niej dużą dłoń. – Chciałem się po prostu z panią przywitać, to wszystko. Ostatnio widuję panią tylko w telewizji. Wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem pani postawy w czasie próby zamachu stanu. Gratuluję pani z całego serca.

Julia udając, że nie słyszy komplementu, powiedziała:

– Co za okropne popołudnie!

– Od rana zbiera się na porządną burzę – zauważył dyrektor. – Oby prognoza się spełniła i trochę się ochłodziło.

Weszli do środka i pokonali pierwszy krużganek po popękanych cementowych płytkach tworzących mozaikę, która była jedyną pozostałością po dawnej świetności obiektu. Pielęgniarki pośpiesznie zamykały okna przed deszczem. Korytarz i klatka schodowa świeciły pustką, żadnego pacjenta wpatrzonego nieprzytomnym wzrokiem w ogród. Opustoszała jadalnia była pogrążona w mroku. Wszystko wokół sprawiało wrażenie nierealnego, bardzo zaniedbanego i staczającego się ku upadkowi.

– Gdzie się wszyscy podziali? – zapytała Julia.

Dyrektor zachichotał.

– A gdzie mieliby być? Od dziesiątej rano siedzą w sali telewizyjnej i oglądają ślub stulecia. Niektórzy popłakali się jak bobry, jakby Lady Di była ich siostrzenicą.

Jego słowa potwierdził widok, który Julia ujrzała w świetlicy: około dwudziestu pacjentów zebrało się przed czarno-białym ekranem telewizora w oczekiwaniu na młodą parę książęcą, która miała się pojawić na balkonie pałacu Buckingham przed rozpoczęciem wesela. Na razie kamera pokazywała ozdobioną balkonami fasadę budynku i stojący pod bramą tłum, również czekający, żeby zobaczyć nowożeńców. Dla wypełnienia czasu realizator transmisji wyświetlał obrazy, które wszyscy widzieli już kilkanaście razy: pannę młodą prowadzoną przez jej ojca do ołtarza katedry Świętego Pawła, przysięgę małżeńską książąt, kilka zbliżeń onieśmielonej sytuacją Lady Di, która zerka na przyszłego męża, widok długiego welonu jej sukni. Nawiasem mówiąc, suknia ślubna księżniczki wywołała w sali telewizyjnej ostry spór. Część obecnych uznała ją za zbyt strojną, inni za bardzo romantyczną, ale trudno było przyznać jednym czy drugim rację, bo głosy były podzielone niemal po połowie. Jedni pacjenci dyskutowali nerwowo, inni próbowali ich uciszyć, chcąc usłyszeć, co mówi komentator. Julia zatrzymała się w progu sali z uśmiechem na twarzy

– Szkoda mu przeszkadzać. Widać, że dobrze się bawi – stwierdziła.

– Nie sądzę, żeby ten ślub był oglądany z większym entuzjazmem gdziekolwiek indziej w Barcelonie – zażartował dyrektor.

– Dotarł do pana ostatni czek ode mnie?

– Tak, oczywiście. Bez żadnego problemu.

– Czy to wystarczająca suma? Jeśli uzna pan kiedyś, że powinnam ją podwyższyć, proszę…

Dyrektor przerwał jej ruchem ręki.

– Proszę się nie martwić, jest więcej niż wystarczająca. Co miesiąc zostaje nawet pewna nadpłata, którą pozwoliłem sobie odkładać na wypadek, gdyby w przyszłości pojawiły się jakieś komplikacje.

– Odkąd dostał opiekę zindywidualizowaną, wydaje mi się, że jego stan się polepszył. Stał się spokojniejszy.

– Zgadzam się z panią.

– Ta dziewczyna jest cudowna.

Oboje spojrzeli na młodą pielęgniarkę, skupioną jak wszyscy inni na balkonach królewskiego pałacu w Londynie.

– To prawda. Mieliśmy dużo szczęścia, zatrudniając Matilde – zauważył dyrektor. – Bardzo dobrze go rozumie, jest czuła i ma pokłady nieskończonej cierpliwości. Podobno miała opóźnionego umysłowo brata, który zmarł przed dwoma laty.

– Nie wiedziałam o tym. – Julia zamyśliła się chwilę. – To wiele tłumaczy.

W tym samym momencie w jednym z okien pałacu dał się zauważyć jakiś ruch. Kamerzysta skupił obiektyw na tym miejscu i powiększył obraz. Chwilę potem świeżo poślubieni małżonkowie ukazali się na balkonie, trzymając się pod rękę. Widzowie ze szpitalnej świetlicy i tłum przed pałacem powitali ich entuzjastyczną owacją. Także ci, którzy oglądali ich na żywo, stojąc na placu, klaskali.

– Śliczna! – zawołał ktoś, jakby księżna Walii mogła go usłyszeć.

Panowała radosna atmosfera charakterystyczna dla wielkich uroczystości. Mimo powstałego zamieszania Matilde zauważyła obecność Julii i pochyliła się nad jednym z pacjentów, żeby mu o tym powiedzieć. Zaraz potem chwyciła rączki wózka inwalidzkiego, odwróciła go i popchnęła w kierunku drzwi.

– Nadal musi poruszać się na wózku? – zapytała Julia.

– Czasami. Lepiej, żeby dużo nie chodził – wyjaśnił dyrektor. – To nie potrwa długo.

Vicente uśmiechał się od ucha do ucha i Julia wiedziała, że nie tylko z powodu ślubu angielskiej pary książęcej. Kiedy wózek podjechał bliżej, mężczyzna rzucił się na nią, jak robił zawsze na jej widok. Julia wiedziała o tym i była na to przygotowana. Czasami jego powitania były tak porywcze, że traciła równowagę. Vicente przytulił ją mocno i podniósł nieznacznie do góry. Tak wyglądało zwyczajowe powitanie olbrzyma. Julię za każdym razem zaskakiwała jego siła.

– JuliaJuliaJuliaJuliaJuliaJulia – szeptał, ściskając ją tak mocno, że przez chwilę nie mogła złapać oddechu.

Vicente miał włosy przyprószone siwizną, zaczerwienioną twarz pokrytą drobnymi żyłkami i głębokimi zmarszczkami oraz kilkudniowy zarost. Skończył pięćdziesiąt lat, ale wyglądał na trochę więcej. Czyżby zeszczuplał od ich ostatniego spotkania? Ogólnie jednak prezentował się dobrze. Julia poczuła wielką ulgę, upewniwszy się, że mu się nie pogorszyło. Pierwsze chwile spotkania zawsze napawały ją strachem.

– Czy przyniosłaś mi prezent, czy przyniosłaś mi prezent, czy przyniosłaś mi prezent?

– Oczywiście, ale najpierw usiądź na wózku.

– Mogę chodzić! – zaprotestował, robiąc nadąsaną minę jak dziecko.

– Wiem, że możesz, ale lepiej tego nie rób. Nie możesz się męczyć. Musisz najpierw całkowicie wyzdrowieć.

– Już wyzdrowiałem!

– Nie, jeszcze nie. – Julia wyciągnęła przed siebie słomkową torbę takim gestem, jakby chciała pokazać, że ma tam ukrytą niespodziankę. Vicente potulnie usiadł. Julia wyjęła pudełeczko, które dostała tego ranka od Maríi, i podała mu je. Mężczyzna przytknął nos do przezroczystego plastikowego wieczka i wydał z siebie okrzyk zachwytu.

– Och, jaki piękny!

– To czerwony jaspis. Starożytni Grecy uważali, że przynosi szczęście.

– Jacy Grecy?

Dyrektor i Matilde roześmiali się, rozbawieni pytaniem Vicentego.

– Starożytni.

– Kurczę! Ale byli mądrzy. Jaki piękny! – powtórzył. – Zaniesiemy go na miejsce?

– Oczywiście. – Julia spojrzała na dyrektora. – Mogę go teraz zabrać?

– Idź z nimi do pokoju Vicentego – poprosił dyrektor Matilde. – A potem zaprowadź ich do salonu, gdzie będą mieli spokój. Ja zostanę tutaj, pooglądać tych dwoje – dodał przepraszająco i wskazał podbródkiem telewizor.

Matilde ustąpiła miejsca z tyłu wózka i Julia zaczęła go pchać po korytarzu.

– Jakie piękne są panny młode! – mówił zadowolony Vicente. – Laididi jest najładniejszą panną młodą na świecie! Prawda?

Wymawiał przydomek księżnej w śmieszny sposób.

– Kurczę, ale się rozpadało – stwierdziła Matilde, patrząc na ogród.

– Prawdziwe księżniczki są ładniejsze od tych z bajek, prawda? – ciągnął swoje Vicente.

– Jasne. Ta jest ładniejsza, bo jest prawdziwa – odpowiedziała Julia.

– Nie. Jest ładniejsza, bo jest blondynką. Lubię księżniczki blondynki.

– Ale przecież księżniczki z bajek także są blondynkami – zauważyła łagodnie Matilde.

– Nie! Nienienienienienienie! – Vicente uniósł palec wskazujący i machał nim w powietrzu, podkreślając swój sprzeciw. – Królewna Śnieżka jest brunetką!

– Masz rację – przyznała pielęgniarka.

– Powinna być blondynką! – oświadczył bardzo stanowczo Vicente. – Gdybym był księciem, pozabijałbym wszystkie księżniczki brunetki i spałbym ze wszystkimi blondynkami.

– Nieładnie tak mówić – zganiła go Julia. – Nie wolno nikogo zabijać, nawet jeśli ma ciemny kolor włosów.

– No dobrze. Ale spałbym z blondynkami.

– Tylko pod warunkiem, że one by się na to zgodziły, prawda? – powiedziała Julia, akcentując każde słowo.

Vicente zamyślił się nad odpowiedzią.

Dotarli do bocznego korytarza, przy którym mieściły się nieliczne wciąż używane pokoje. Były to wąskie pomieszczenia z dwoma łóżkami oddzielonymi od siebie wspólną szafką nocną, parą krzeseł i zakratowanym oknem wysoko na ścianie. Pokój Vicentego przypominał więzienną celę, z tą tylko różnicą, że na półce wiszącej nad jednym z łóżek znajdowała się kolekcja kamieni. Składała się z kilkunastu okazów umieszczonych w pudełeczkach opatrzonych na spodzie odpowiednim opisem. Wiele kamieni leżało też bez pudełek – Vicente zbierał je latami podczas spacerów. Największą wartość miały dla niego te najstarsze, które znalazł, będąc dzieckiem, w lesie w pobliżu szkoły sióstr szarytek. W tamtych czasach jego kolekcja była o wiele większa, bo w jej skład wchodziły też gałęzie, szyszki, nakrętki, martwe owady, odłamki szkła, a nawet szczątki myszy polnej, której ciało było sztywne jak podeszwa. Kiedy zamieszkał w instytucie, niektóre jego skarby uznano za „świństwa” i kazano mu się ich pozbyć. Czasami przypominał sobie o nich – zwłaszcza o owadach – i popadał w rozpacz, nienawidząc ze wszystkich swoich sił dyrektora placówki.

– Położymy go tutaj – powiedział Vicente, umieszczając nowe pudełko obok innych. – Podoba ci się?

Julia nie lubiła tego miejsca, bo mimo obecności Matilde, która uśmiechała się łagodnie, za bardzo przypominało jej więzienie.

– Podoba ci się czy nie? – nalegał.

– Bardzo mi się podoba. Chodźmy do salonu – powiedziała Julia, wychodząc z małego pokoju.

– Nazwę go kamieniem Karola i Laididi – ogłosił Vicente.

Podążali korytarzem, aż dotarli do kwadratowego pomieszczenia, w którym stały cztery fotele, lampa do czytania z pergaminowym abażurem i stół z płyty pilśniowej, a na nim na szydełkowej serwetce wazonik z plastikowym geranium.

Julia zatrzymała wózek inwalidzki naprzeciw dwóch foteli i usiadła na jednym z nich. Drugi zajęła wiecznie uśmiechnięta Matilde.

– Widziałaś ślub? – zapytał Vicente.

– Nie.

– Och, dlaczego? – Zrobił zrozpaczoną minę.

– Bo byłam zajęta, a poza tym nie lubię ślubów.

– Nie lubisz?

– Nie za bardzo.

– Nawet ślubów książąt i księżniczek?

– Za książętami i księżniczkami też nie przepadam.

– Kurczę, ale jesteś trudna – parsknął z niesmakiem Vicente, szukając wzrokiem aprobaty Matilde. – Prawda, że Julia jest trudna?

Matilde roześmiała się, po czym stwierdziła:

– Wszyscy jesteśmy trochę skomplikowani.

– Cóż, ja też nie lubię książąt. Podobają mi się księżniczki. Blondynki – uściślił, unosząc palec wskazujący.

– Posłuchaj…

– Brunetki nie.

– Vicente.

– No dobrze, lubię też inne blondynki. Nie muszą być księżniczkami, ale muszą mieć jasne włosy.

– Tak, kochanie.

Vicente często zafiksowywał się na jednym temacie. Jeśli nikt wtedy nie ingerował, istniało ryzyko, że będzie godzinami powtarzał to samo.

– Vicente. Posłuchaj. Wyglądasz lepiej niż podczas naszego ostatniego spotkania – powiedziała Julia, próbując przerwać jego monolog.

– Nie, ty. Ty jesteś śliczna. – Mężczyzna znów rzucił się na nią, żeby ją przytulić. Tym razem chwycił rękami za obie piersi. – Jesteś tak piękna! Bardzo cię kocham!

– Posłuchaj. – Odsunęła delikatnie jego dłonie i położyła mu na kolanach. – Pamiętasz, co mówiliśmy o dotykaniu piersi innych osób?

– Ty nie jesteś inną osobą. Jesteś Julią.

– Tak, ale też tego nie lubię.

– A ja tak.

– Wiem o tym, ale nie zawsze możemy robić wszystko, na co mamy ochotę, prawda? Istnieją pewne zasady.

– Cóż. – Nie wyglądał na przekonanego. – Ale tutaj te zasady nie mają znaczenia, bo wszyscy są wariatami, prawda?

– Dobrze się ostatnio zachowywałeś?

Vicente opuścił głowę i spojrzał na nią spode łba. Włosy na czubku głowy wyraźnie zaczęły mu się przerzedzać. Julia spojrzała na pielęgniarkę.

– Dobrze się sprawował, Matilde?

– Tak. – Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie. – Bardzo się starał. Prawda, kochanie? Bardzo, bardzo. Problem w tym, że nie zawsze mu się udaje.

– Co to znaczy?

– Nie zrobił sobie już więcej żadnej krzywdy. Nie zauważyliśmy żadnych nowych ran czy infekcji. To dobra wiadomość.

Vicente przekręcił głowę, żeby spojrzeć na Matilde, która dodała:

– Myślę, że zaczyna się kontrolować.

– Pablito mówi, że jestem świntuchem i pójdę do piekła – poskarżył się Vicente.

Pablito był jego współlokatorem, trochę od niego starszym, który wpadał w złość za każdym razem, gdy nakrywał Vicentego na masturbowaniu się. To znaczy dość często. Wydawało się, że sytuacja została opanowana, ale zaledwie kilka miesięcy wcześniej to był poważny problem – Vicente przeszedł dwie poważne infekcje w niecałe pół roku. Jedna z nich okazała się bardzo groźna.

– Nie martw się, piekło nie istnieje – mruknęła Julia.

– Istnieje. Tam jest moja matka.

– Nie, Vicente. – Tym razem Julia próbowała zabrzmieć bardziej przekonująco. Niestety, nie miała cierpliwości Matilde. – Już o tym rozmawialiśmy. Twoja matka nie poszła do piekła. Matki idą do nieba. Wszystkie, bez wyjątku.

– Nie, tam idą inne matki. Na przykład matka Rufina, siostra Presentación i siostra Antonina, i wszystkie zakonnice. One nie muszą płacić za wejście do nieba. A moja matka trafiła do piekła. Tak mi powiedziała siostra Rufina.

– Chodzi mu o zakonnice prowadzące szkołę z internatem, w którym się wychowaliśmy – wyjaśniła Julia Matilde, nieznającej ich przeszłości. – Szarytki. Vicente został ochrzczony na cześć założyciela zakonu, Wincentego a Paulo. To one wybrały mu imię. – Znów zwróciła się do mężczyzny na wózku: – Matka Rufina nie miała racji.

– Oczywiście, że miała. Zawsze miała.

– Zaufaj mi, dobrze? Nie pójdziesz do piekła, nawet jeśli tak mówi Pablito.

– A dokąd pójdę?

– Do nieba. Gdziekolwiek zechcesz.

– Nie, nie, to tak nie działa. Nie można pójść tam, gdzie się chce.

– Posłuchaj. Słuchasz mnie?

– Tak.

– Musisz się dobrze zachowywać. Rozumiesz, co to znaczy?

– Tak.

– Co to znaczy?

Vicente wyglądał na zirytowanego.

– Nie dotykać się.

– Właśnie.

– To trudne.

– Wiem, że to trudne, ale kiedy się dotykasz, możesz się rozchorować. – Vicente wciąż miał spuszczoną głowę. – Pamiętasz, jaki byłeś chory? Jak bardzo cię bolało? Miałeś gorączkę i trzeba było robić ci zastrzyki. Pamiętasz to wszystko?

– Nie, nie, nie! Nie chcę tego pamiętać! – krzyknął Vicente.

– W takim razie lepiej, żeby się to nie powtórzyło, prawda? Nie chcemy, żebyś znów zachorował.

– Ja też nie. Nigdy więcej.

– No widzisz?

– Ale to bardzo trudne.

– Wiem, kochanie. – Julia ujęła jego dłoń. Nie była wylewna z natury, nie lubiła kontaktu fizycznego, ale Vicente wywoływał w niej czułość jak nikt inny.

– Pamiętasz, co ci mówię za każdym razem, kiedy źle się zachowujesz? – wtrąciła się do rozmowy Matilde.

– Tak. Ręce do góry, intruzie! – Vicente podniósł obie ręce, niczym bandyta zaskoczony przez szeryfa.

– Zgadza się. Tak właśnie musisz robić w nocy, kiedy nie będziesz mógł się powstrzymać. Zapamiętasz?

Vicente pokręcił głową.

– W nocy jest jeszcze trudniej.

– Tak? A dlaczego?

– Bo się nudzę.

– Jak to się nudzisz? Masz spać! W nocy trzeba spać.

– Pablito chrapie.

– I cię budzi?

– Nie, bo nie mogę zasnąć.

– Rozumiem… – Julia zamyśliła się i po chwili zwróciła do Matilde. – Może powinnyśmy poprosić dyrektora o zmianę pokoju albo przenieść go do jednoosobowego?

– Tak, tak, pokój tylko dla mnie. – Vicente klasnął w ręce. – I dla mojej kolekcji!

– Moim zdaniem będzie dla niego lepiej mieć towarzysza – odpowiedziała pielęgniarka. – Jeśli zostanie sam w pokoju, będzie mu jeszcze trudniej się kontrolować i sytuacja może się pogorszyć. Możemy poszukać mu współlokatora, który nie chrapie.

– Ty chrapiesz, Matilde? Chcesz ze mną spać?

Dziewczyna się roześmiała.

– Nie mogę, kochanie.

– Mogę mieć też współlokatorkę, która nie będzie chrapać.

– Nie, Vicente. To musi być mężczyzna.

– Szkoda.

– Tak, masz rację, umieśćmy go z kimś innym.

– Nie sądzę, żeby był z tym problem, bo mamy wystarczająco dużo wolnych pokoi. Nie przyjmujemy nowych pacjentów – powiedziała Matilde.

Julia zamierzała powiedzieć pielęgniarce, czego się dowiedziała: planowano przenieść pacjentów do innego ośrodka, żeby za dwa lata, a może nawet wcześniej, zamknąć instytut na zawsze. Wolała jednak nie wspominać o tym w obecności Vicentego, który nie lubił zmian. Oczywiście pracownicy placówki sprzeciwiali się jej likwidacji, ale nikt nie liczył się z ich zdaniem. Urzędnicy stają się głusi jak pień, kiedy ktoś protestuje przeciwko ich decyzjom.

Julia wróciła do przerwanego wątku:

– Obiecaj mi, że będziesz się dobrze sprawował.

– Trudnetrudne…

– Zapamiętaj to o rękach… Jak to było? Możesz mi powtórzyć?

– Ręce do góry, intruzie! – krzyknął Vicente, śmiejąc się grubym głosem.

Obie kobiety uniosły ręce.

– Bardzo dobrze, właśnie tak – pochwaliła go Matilde.

– Śliczne! – zawołał Vicente, kiedy instynkt znów zaczynał brać nad nim górę. Chociaż udało mu się tym razem powstrzymać i nie dotknąć ich piersi. Po prostu patrzył na Julię i Matilde uważnie, powtarzając: – Obie jesteście takie śliczne!

– Ty też jesteś bardzo przystojny, Vicente. Dasz radę.

– I bardzo serdeczny – dodała Matilde. – Pod tym względem nie masz sobie równego, prawda?

– Zagramy w coś? – zapytał nagle Vicente, wyraźnie bardzo szczęśliwy.

– Partyjkę chińczyka? – Zaproponowała Matilde, która dobrze znała jego gusta.

– Tak, tak, tak! Chińczyka! Chińczyka!

– Chcesz grać tylko z Julią, czy mogę się do was przyłączyć?

Vicente klasnął w dłonie.

– W troje, w troje i spuszczę wam lanie!

Matilde poszła do jadalni po grę. Pod jej nieobecność Vicente pochylił się w stronę Julii i wyszeptał:

– Kocham cię.

– Ja też cię kocham, kochanie – odpowiedziała bez wahania.

Pielęgniarka pojawiła się z planszą, pionkami i kostką.

– Vicente lubi grać niebieskimi, prawda? – zapytała.

– Taktaktak, to mój szczęśliwy kolor.

– A może dziś pozwolimy, żeby Julia pierwsza wybrała kolor?

– Nienienienie! Niebieskie są moje.

– Ja lubię żółty – powiedziała Julia, puszczając porozumiewawczo oko do Matilde. – To mój szczęśliwy kolor.

– Zielony czy czerwony? – Vicente zapytał swoją opiekunkę.

– Czerwony. Jak twój nowy kamień.

– Hura! – uradował się Vicente, podrzucając kostkę i powtarzając: – Muszę wyrzucić pięć, pięć, pięć!

– Posłuchaj mnie, Vicente. – Matilde wyciągnęła do niego rękę. – Słuchasz mnie? Uspokój się trochę. W chińczyka trzeba grać spokojnie. Wiem, że jesteś zadowolony, ale musisz się opanować. Dobrze? Będziesz spokojny?

– To jest trudne…

Mimo wszystko udało mu się trochę opanować emocje. Gra w chińczyka cieszyła go i podniecała w równym stopniu.

– Widzę, że rozegramy ekscytującą partię – powiedziała z uśmiechem Julia.

– Z Vicentem wszystko jest pełne emocji. Jest w tej dziedzinie specjalistą.

Po trzech ciągnących się w nieskończoność partiach i załatwieniu z dyrektorem kwestii zmiany współlokatora Julia oświadczyła Vicentemu, że musi już iść.

– Wiesz, z kim dziś zjem kolację? – zapytała. – Z koleżankami ze szkoły, pamiętasz je?

– Nie – odpowiedział Vicente, który zawsze robił się ponury, kiedy Julia się z nim żegnała.

– Na pewno pamiętasz Ninę, Lolitę, Olgę i Martę…

– Olga jest bardzo gruba! – przypomniał sobie nagle, koncentrując myśli.

– Zgadza się.

– Innych nie pamiętam.

– Nina kiedyś powróżyła ci z ręki i to cię łaskotało.

– Nina, tak, Nina. Nina jest bardzo ładna.

– Chcesz, żebym im coś od ciebie przekazała?

– Tak. Powiedz im, że wszystkie są śliczne. I bardzo je kocham, ale ciebie najbardziej.

Przytulił się do Julii, chwytając ją w talii z taką siłą, że na chwilę zabrakło jej tchu.

– Dobrze, powiem im, że je kochasz.

– I że jestem na nie zły, bo nigdy mnie nie odwiedziły.

– Też im przekażę.

Julia jeszcze przez dłuższą chwilę rozmawiała z Matilde, która najlepiej znała Vicentego.

– To prawda, że od jakiegoś czasu masturbuje się rzadziej, chociaż nadal to robi. Są dni, gdy myśli tylko o tym, ma zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Wolelibyśmy nie związywać mu rąk przed snem, ale nie możemy też pilnować go przez całą dobę. – Uśmiechnęła się uspokajająco. – Wierzę, że w końcu to zrozumie. Ostatnio jest spokojniejszy, stabilny. To dobry moment na zmiany.

„Kolejna rzecz, która mnie łączy z Vicentem” – pomyślała Julia.

– Mam do ciebie pełne zaufanie, Matilde. Informuj mnie na bieżąco, proszę.

– Oczywiście.

Rozległ się ogłuszający grzmot. Kilku pacjentów krzyknęło ze strachu.

– Jesteś pewna, że chcesz teraz wyjść? Może lepiej zaczekać, aż deszcz trochę osłabnie – zasugerowała pielęgniarka.

– Umówiłam się na kolację i już jestem spóźniona.

– Umawiać się w taki wieczór! To musi być ważna kolacja.

Julia nie odpowiedziała. Poprosiła dyrektora instytutu, żeby pozwolił jej skorzystać z telefonu, i zadzwoniła do Maríi, która w tym czasie patrzyła z pokoju hotelowego na moknące w deszczu paseo de Gracia. Dawno już nie widziała tak niesamowitego spektaklu.

– Mogłabyś jeszcze raz zadzwonić do Marty Viñó i powiedzieć jej, że jestem w drodze, ale żeby zaczęły beze mnie?

Było tuż po dziewiątej.

– Oczywiście. Za ile mniej więcej dojedziesz?

– Musimy przejechać przez całe miasto. W tej ulewie może nam zejść nawet do jutra.

– Dobrze, ale tego jej nie powiem. Niech kierowca jedzie ostrożnie.

W czasie długiej jazdy do restauracji w ulewnym deszczu Julia kolejny raz próbowała odpowiedzieć na pytanie, które zadawała sobie od kilku tygodni: po co spotyka się ze swoimi dawnymi szkolnymi koleżankami?

Czy jej obecność miała równie mocne uzasadnienie co nieobecność? Jaki sens ma spotkanie po trzydziestu jeden latach? Żeby dać szansę? Komu, czemu? Może sobie samej? Chciała sobie albo tamtym coś udowodnić? A może miała ochotę wzbudzić w nich zazdrość? To byłoby podłe. Czy jednak małe podłości nie są najczęściej jedyną możliwą formą odreagowania doznanych krzywd? Ludzie, którzy uważają, że czas leczy rany, nigdy nie zostali głęboko skrzywdzeni.

Z tylnego siedzenia czarnego citroëna miasto wydawało się jej nie do poznania. Przejechanie przez dzielnicę Horta zajęło im więcej czasu, niż się spodziewali. Płynące ze wszystkich stron strumienie wody zmuszały kierowcę do hamowania lub nagłych skrętów. W tej części miasta podczas silnych deszczów na ulicach robiło się naprawdę niebezpiecznie. Na szczęście jej szofer wiedział o tym i prowadził auto z rozwagą. Od czasu do czasu niebo rozjaśniała błyskawica, po której rozlegał się ponury grzmot.

W dzielnicy Carmelo sytuacja nie była lepsza – to tam po raz pierwszy ujrzeli złamane drzewa, porwane przez wartki prąd kontenery na śmieci i ludzi wylewających wodę z mieszkań na parterze budynków. Wciąż trwające oberwanie chmury zmusiło kierowcę do zatrzymania samochodu na środku jezdni i czekania na chwilowe zelżenie opadów. Na ulicy nie było prawie żadnych pojazdów. Komu chciałoby się w taki wieczór wychodzić z domu?

Pochłonięta myślami Julia próbowała przypomnieć sobie grupkę swoich dawnych koleżanek: grubą Olgę, Martę pisarkę, łagodną Lolitę i Ninę chiromantkę. O sobie nie mogła pomyśleć inaczej jak o „Julii sierocie” albo jeszcze gorzej: „Julii nieszczęśnicy”.

Tylko z Martą była w kontakcie. Marta Viñó – słynna prowadząca radiowej audycji kulinarnej, której słuchały wszystkie gospodynie domowe. Stała się sławna. Julia poznała to po reakcjach swoich partyjnych towarzyszek, kiedy przyznała się do znajomości z nią.

– Naprawdę znasz Martę Viñó? Słucham każdej jej audycji. Dzięki niej nauczyłam się gotować.

Z ciekawości też zaczęła jej słuchać. Nie rozpoznała jej po głosie, jakby była zupełnie obcą osobą. Julii spodobało się, co Marta mówi, a przede wszystkim jak prowadzi swoją audycję – z ogromnym szacunkiem dla swoich słuchaczy, bez demagogii ani użycia języka propagandy, tak trudnego do uniknięcia w epoce, w której żyły. Zachęciło to Julię do nawiązania kontaktu z dawną koleżanką. Dlatego postanowiła do niej napisać list. Od tamtego momentu upłynęło około dziesięciu lat.

Droga Marto!

Z pewnością dostajesz tak dużo gratulacji, że moje będą jednymi z wielu. Wydaje mi się jednak, że nie co dzień otrzymujesz list od słuchaczki, która zna Cię od dzieciństwa i chciałaby Ci powiedzieć, jak bardzo jest z Ciebie dumna. Mam nadzieję, że pamiętasz nasz wspólnie spędzony czas w szkole z internatem, który skończył się tak nagle. Robiłam w życiu różne rzeczy – niektóre z dobrym efektem – ale wciąż nie umiem usmażyć jajka i wydaje mi się, że już się tego nie nauczę. Mam nadzieję, że kiedyś znów się spotkamy.

Tymczasem ściskam Cię mocno

Julia Salas

Nie spodziewała się odpowiedzi, ale po mniej więcej dwóch tygodniach dostała list od Marty.

Droga Julio!

Co za niespodzianka! Twój miły, nieoczekiwany list sprawił mi wielką radość! Cieszę się też, że słuchasz mojej audycji, i to, co robię, wydaje Ci się wartościowe! Oczywiście, że Cię pamiętam, i to o wiele lepiej, niż przypuszczasz. Przez te dwadzieścia kilka lat często zastanawiałam się, co się z Tobą stało i gdzie jesteś. Nie wspominając o czasach naszego dzieciństwa, kiedy rozdzielono nas w ten niezrozumiały sposób i bez żadnych wyjaśnień. Byłyśmy przecież wtedy tylko dziećmi! W każdym razie we wspomnieniach z przeszłości jest coś okropnego. Zawsze do nich wracasz, mimo że tego nie chcesz. Wybacz mi. Tak naprawdę chciałabym się dowiedzieć, co u Ciebie słychać. Czym się zajmujesz? Podałaś mi barceloński adres skrytki pocztowej. Mieszkasz tutaj? Może kiedyś się spotkamy? Nie masz pojęcia, jak bardzo bym chciała. Ach, i nie przejmuj się swoimi słabymi umiejętnościami kulinarnymi. Usmażenie jajka to najtrudniejsza rzecz na świecie! Ja ciągle pogłębiam moją wiedzę. Lepiej zacznij od ugotowania czegoś łatwiejszego.

Całuję Cię i proszę, nie przestawaj mnie słuchać! Cieszy mnie świadomość, że jesteś po drugiej stronie odbiornika.

Marta Viñó

W listach wspomniały o możliwości spotkania, do którego nigdy ostatecznie nie doszło, jak to często bywa między osobami, które w rzeczywistości nie mają albo nie szukają prawdziwych powodów, żeby się ze sobą zobaczyć.

W kolejnym liście Julia napisała: „Kochana Marto, pozwól mi odłożyć przeszłość na bok i skupić się wyłącznie na teraźniejszości, a może trochę na przyszłości”. Opowiedziała koleżance o sobie wszystko, co mogła – to znaczy, prawie nic. Że jest doktorem prawa, mieszkała przez pewien czas za granicą, nie ma męża ani dzieci („ani ochoty, żeby ich mieć”, dodała), ale za to ma wielkie plany na „lepsze czasy”. Chociaż pisała to w 1971 roku i dni dyktatora były policzone, wciąż na wszelki wypadek używała uogólnień. Nie można było ufać nikomu, wszyscy byli podejrzani. Wszędzie kręcili się tajniacy.

Marta odpowiedziała natychmiast: „Doktorat z prawa? Niesamowite! Jesteś wyjątkowa. Sposób, w jaki piszesz, zdradza Twoje wykształcenie. Przyznam szczerze, że mnie zszokowałaś, kochana”. Znalazły w swoich życiorysach podobieństwa: „Ja też nie mam dzieci, chociaż bardzo ich pragnęłam. Teraz w ogóle nie jest mi tego żal”. O zmieniającej się sytuacji w kraju napisała: „Też mam nadzieję, że wkrótce będzie lepiej, choć przyznam szczerze, że czasami ogarnia mnie strach na myśl, że po ciężkiej zimie może nastać jeszcze cięższe lato”.

Później pisały do siebie rzadziej – świąteczne życzenia czy od czasu do czasu pojedynczy list. Wciąż wspominały o chęci spotkania, ale nie robiły nic, żeby zrealizować ten zamiar. Wzmianka o tym stała się swego rodzaju zwyczajem, niczym dołączany dawniej do listu kosmyk włosów czy podpis.

Po śmierci Franco z kontaktów listownych przerzuciły się na rozmowy telefoniczne. Rzadkie, ale miłe. Kiedy Marta usłyszała po raz pierwszy głos Julii, poczuła się równie dziwnie jak jej koleżanka podczas słuchania jej pierwszej audycji. Dzwoniły do siebie kilka razy w roku – również po to, żeby złożyć sobie życzenia z okazji świąt. Mogły już rozmawiać otwarcie, więc Julia powiedziała o swojej działalności w kierownictwie partii socjalistycznej i planach wygrania wyborów. Wspomniała o swojej tajnej przeszłości, o którą wreszcie nie musiała się martwić.

Marta była informowana mniej więcej na bieżąco o zmianach w życiu koleżanki, a Julia otrzymywała regularnie wszystkie książki Marty z serdecznymi dedykacjami. Zbierała je jak cenne skarby, chociaż nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby wykorzystać w praktyce jakikolwiek z przepisów, „które nigdy nie zawodzą”.

Tak mniej więcej przedstawiały się kontakty aż do zamachu stanu, podczas którego Julia wykazała się wzorową postawą i heroizmem. Marta powiedziała jej przez telefon, jaką dumę odczuwała z jej powodu i z faktu, że znają się od dziecka. Przy okazji wspomniała o śmierci swojego ojczyma, spadku, starym warsztacie i marzeniu, żeby otworzyć własną restaurację. Z jakiegoś powodu pomyślała, że tak silna kobieta jak Julia doskonale ją zrozumie.

– Wiem, że to brzmi jak szaleństwo, ale ten pomysł przyszedł mi do głowy nagle – wyznała. – Tego właśnie pragnę w tym momencie mojego życia i czuję, że jeśli teraz nie zrealizuję marzenia, nie zrobię tego nigdy. Álex tego nie rozumie.

– To syndrom „połowy życia” – powiedziała Julia. – Mam to samo. Czujesz, że nadszedł czas, by zrobić coś inaczej, pogodzić się z sobą i spłacić osobiste długi.

– Właśnie.

– W takim razie musisz osiągnąć swój cel. Nie wolno ci ulec zniechęceniu ani przejmować się opinią innych ludzi.

Słowa Julii podziałały jak bodziec, którego Marta potrzebowała do działania. Do tego stopnia, że kilka dni później znów zadzwoniła do przyjaciółki, żeby oznajmić jej z entuzjazmem, że wynajęła dekoratorkę wnętrz, która zajmie się całkowitym remontem starego warsztatu.

– Wymyśliłam też nazwę restauracji – dodała. – Domyślasz się?

– A powinnam? – zapytała Julia.

– Połowa Życia!

Wkrótce potem Julia dostała od Olgi jej napuszone, śmieszne zaproszenie na kolację. Miała ochotę odmówić. Kiedy podzieliła się swoimi wątpliwościami z Martą, przyjaciółka, która była gospodynią wieczoru, oczywiście przekonała ją, żeby przyszła.

– Wreszcie się zobaczymy. Zamkniemy kolejną niezamkniętą sprawę.

– To prawda.

Julia poprosiła Maríę o oficjalne potwierdzenie jej obecności na kolacji. Sama musiała zmierzyć się z najgorszą stroną swojego życia – myśl o gównie gromadzącym się w szufladach i potrzeba wielkiego sprzątania zaczęła krążyć jej po głowie.

Mimo to w drodze do restauracji podczas szalejącej burzy jakby wyjętej prosto z horroru nie przestawała zadawać sobie wciąż tego samego pytania: po co jedzie na tę kolację?

Nie była w stanie znaleźć na nie odpowiedzi.

– To prawdziwy potop – mruknęła do siebie.

– Proszę się nie martwić. Jesteśmy już niedaleko calle Laforja – odpowiedział kierowca.

Calle Balmes, którą jechali, przypominała koryto rwącego potoku. W górnej części miasta z powodu burzy zabrakło prądu, więc ulica tonęła w ciemności. Sygnalizacja świetlna też nie działała.

Samochód przyśpieszył. Julia przez ułamek sekundy pomyślała, że jadą za szybko, ale kierowca chciał pewnie odstawić ją na miejsce i wrócić do domu, do żony, a może i dzieci. Było późno – po dziesiątej. Dziewczyny prawdopodobnie zjadły już kolację, przekonane, że pani poseł się nie pojawi – a ona przecież była w drodze.

Z vía Augusta wyjechała furgonetka. Kierowca Julii próbował ją ominąć, myśląc, że zbliżyła się bardziej, niż była w rzeczywistości. Furgonetka przemknęła obok nich, ale citroën wpadł w poślizg, przeciął po przekątnej skrzyżowanie i wjechał na chodnik, zahaczył o skrzynkę pocztową stojącą przy vía Augusta. Całe szczęście, bo inaczej uderzenie miałoby znacznie większą siłę. Na koniec samochód rozbił się o fasadę kamienicy. Julia uderzyła bokiem głowy w szybę, a potem poleciała do tyłu. Uderzenie zmiażdżyło maskę samochodu i noga zranionego kierowcy utknęła w powyginanej blasze. Przednia szyba rozpadła się na drobne kawałki i wnętrze pojazdu zaczął zalewać deszcz. Listy z rozbitej skrzynki pocztowej rozsypały się na chodniku i zamokły w ciągu kilku sekund.

Tuż przed zamknięciem oczu Julia znalazła odpowiedź, której szukała od tygodni. Wreszcie zrozumiała, dlaczego wybiera się na kolację. Z jakiego powodu chciała znów zobaczyć cztery koleżanki ze szkoły szarytek. Odpowiedź była banalna: żeby im wybaczyć.