Knurołak. Tak teraz o sobie myśli Oliver Anchor-Ferrers. Jak o czymś wziętym prosto ze stronic wiktoriańskiego bestiariusza. Dziewięć tygodni temu lekarze z londyńskiej kliniki Mayo podali mu leki rozrzedzające krew. Otwarto mu worek osierdziowy stalowym rozwieraczem do żeber, podłączono do ciała liczne kaniule i powierzono funkcje układu krążenia sztucznemu płucosercu, które przejęło zadania serca i dostarczało tlen tkankom i narządom. Akcję prawdziwego serca zatrzymano poprzez podanie płynu kardioplegicznego w celu wywołania asystolii. Prawie godzinę Oliver leżał martwy na stole operacyjnym. Chirurdzy usunęli zastawki, z którymi się urodził, i zastąpili je zastawkami specjalnej rasy świni, a następnie zamknęli aortę i umocowali mostek za pomocą stalowych drutów.
Prawda jest taka, że chociaż Oliver Anchor-Ferrers wygląda jak całkiem przeciętny sześćdziesięcioparolatek, przy życiu utrzymuje go kawałek ciała obcego, który migocze mu w sercu. Jest pół człowiekiem, pół knurem.
Wszczepienie zastawki to dość pospolity zabieg, który przeprowadza się od wielu lat – jak szacuje Oliver, po powierzchni ziemi chodzą pewnie tysiące knurołaków – ale on jakoś nie może przejść nad tym do porządku dziennego. Odkąd ocknął się na oddziale, nasłuchuje swojego pulsu i główkuje, w jaki sposób zastawki łączą się z mózgiem i czy pierwotne, instynktowne struktury móżdżku rozpoznały już obcego. Od operacji leży nocą w łóżku i nasłuchuje, jak serce du-du-dudni mu w piersi. Zastanawia się, na ile nad nim panuje. Zastanawia się, kto wybrał życie: on czy świnia. Bij dalej, knurze serce, szepce czasem pod nosem, bij dalej.
Oliver ma lat sześćdziesiąt cztery i majątek rzędu kilku milionów funtów. Jego krajem ojczystym jest Anglia, ma tu dwie posiadłości. Kwatera główna, szeregowa kamienica w stylu regencji, mieści się w londyńskim Knightsbridge. Ale najbardziej swojsko czuje się tam, gdzie znajduje się teraz, czyli w rozległym wiktoriańskim domu na wzgórzach Mendip w Somerset.
Jego ulubiony fotel, stary, sfatygowany i odkształcony przez lata siedzenia na nim, stoi tam gdzie zwykle, przy kominku. Zdaje mu się teraz, że od niepamiętnych czasów pragnie na nim usiąść. Londyńscy lekarze pozwolili mu tu przyjechać dopiero po dwóch miesiącach.
Wyciąga nogi i rozsiadłszy się wygodnie, rozgląda się z zadowoleniem. W kominku nie płonie ogień, bo trwa lato; pustkę paleniska wypełniono koszem z suszonymi kwiatami. Ale poza tym wszędzie widać znajome ślady bytności rodziny. Wyruszyli z Londynu o brzasku, przyjechali późnym rankiem i wokół, jak zwykle pierwszego dnia, panuje teraz przyjemny rozgardiasz. Wszędzie widać porozrzucane zakupy i różne różności, które Matilda przywozi z Londynu: niezliczone torby z delikatesów Waitrose i papierowe zawiniątka z przysmakami, i kartony płatków śniadaniowych i soków. Jedyny niepożądany dodatek to leżący na parapecie pojemnik z przegródkami na lekarstwa.
Z sieni wychodzi żwawo Matilda, cała wielobarwna i wonna. Ma na sobie swój niebiesko-różowy fartuch ogrodniczy – ten, który dostała lata temu od Kirana. Mocuje właśnie w pasie groszkowaną sakwę na narzędzia i Oliver zauważa, że zdążyła zetrzeć, jak to ma w zwyczaju, swój londyński makijaż. Zamiast podkładu i szminki czerwonej jak skrzynka pocztowa prezentuje teraz nagą brzoskwiniową cerę. Jej wargi mają naturalny kolor delikatnego różu, jak przekrojona figa. Matilda ma sześćdziesiąt lat i siwe włosy, ale skórę gładką jak bezchmurne niebo i przypatrując jej się, Oliver widzi, że światło wikła jej ciało w osobliwe pląsy, jak zawsze od tego dnia sprzed wielu lat, gdy po raz pierwszy się spotkali.
– Kochany. – Matilda zastyga i uśmiecha się do Olivera. Ten uśmiech niesie wszystko: miłość i współczucie, i obopólną rozpacz, że tego doczekali: operacji serca i lekarstw w ponumerowanych pojemnikach. – Kochany, nie będzie ci przeszkadzało, jeśli…?
Chce iść do ogrodu. Nie minęło nawet pół godziny od przyjazdu, a ją już ciągnie na dwór. Od dwudziestu ośmiu lat, czyli odkąd stali się właścicielami tego domu, Matilda wkłada całe serce w kwiaty, krzewy i rabatki.
– Koniecznie. – Oliver uśmiecha się. – Słychać nawet, jak rośliny cię wzywają.
– Na pewno sobie poradzisz?
– Oczywiście, oczywiście, jestem zdrów jak ryba.
Matilda dopina pas z sakwą i nachyla się nad nim. Wsuwa mu rękę pod koszulę i przykłada chłodną dłoń do blizny na piersi.
– Jak się sprawuje?
– Całkiem, całkiem.
– Nie pochrząkuje? Nie popiskuje? Nie kwiczy? Lekarze kazali nasłuchiwać, szczególnie kwiczenia.
Oliver kładzie palce na jej dłoni i przyciska ją mocniej do swojej piersi, żeby poczuła to łup-łup-łup.
– No dobrze. – Zapina mu koszulę i przez chwilę wygładza materiał, aż w końcu daje za wygraną i cmoka go w głowę.
– Siostra Matilda jest trochę jędzowata, więc szykuj się na reżim. Herbatka, tabletki co trzy godziny. A ciasto będzie gotowe za dwadzieścia minut, więc niedługo wrócę.
Wychodzi z pokoju, wygrzebując z sakwy sekator. Oliver obserwuje jej wyprostowane plecy, dystyngowaną sylwetkę. Nikt by nie odgadł, jaka jest w głębi duszy wrażliwa. Tak jak patrząc na niego, nikt by się nie domyślił, że przy życiu utrzymują go świńskie narządy.
– Wszystko gra?
Oliver podnosi wzrok. We wnęce okiennej siedzi Lucia, przy niej dosunięty stół kuchenny zasypany rysunkami, czasopismami i wierszami. Zza jej głowy przesącza się słońce, które podświetla jaśniejsze pasemka nastroszonych czarnych włosów. Cerę ma białą, a oczy podkreślone makijażem tak mocno, że wyglądają jak głębokie rozmazane otwory w czaszce. Patrzy teraz na niego wyzywająco. Jej spojrzenie jest nieruchome i mroczne. Razem z Matildą nazywają je „spojrzeniem à la Lucia”. Lucia może i dobiega trzydziestki, ale nadal zachowuje się jak posępna małolata.
– Tak. A dlaczego pytasz?
– Tak tylko… – prycha znudzona i wzrusza ramionami. – No wiesz, pomyślałam, że wypada zapytać. Z grzeczności.
Wraca do swojego zajęcia, a Oliver patrzy, jak pochylona nad swoimi papierami gryzmoli i drapie się po głowie, a co kilka chwil sięga machinalnie po czarne winogrono ze stojącej przed nią miseczki. Misiek, ich border terrier, śpi pod stołem, na wpół rozwalony na stopach Lucii. Misiek nie wygląda na miśka, raczej na misiaczka o nierówno rozstawionych uszach, które trzeba przycinać każde na swój sposób, żeby sprawiały wrażenie symetrycznych. Jest drobny, ale szybki jak wiatr i pierwszego dnia tutaj trzeba go uwiązywać. Ma w zwyczaju zrywać się do ucieczki i pędzić do lasu, więc zawsze nosi obrożę. Smycz leży pod nogą krzesła Lucii, łeb Miśka spoczywa na jej glanach, martensach w pastelowe stworki. Całe stopy w idiotycznych buźkach z dziecięcych kreskówek.
Oliver sięga po kubek z herbatą i popija powoli. Na kolanach znajomy zatęchły koc w szkocką kratę, jego ulubiony, z piekarnika dobywa się zapach placka Matildy, w dłoniach wyszczerbiony kubek z herbatą, używany czasem przez żonę podczas prac w ogrodzie. Wydrukowano na nim tandetne zdjęcie Kirana i Lucii tulących starego golden retrievera, który towarzyszył im w dzieciństwie. Jeszcze rok temu nie napiłby się z takiego kubka, zawstydzałby go taki sentymentalizm.
– Oliverze.
W drzwiach staje znów Matilda, jeszcze z sekatorem w dłoni. Na jej twarzy nie maluje się już spokój, lecz nieufność i strach. Świńska zastawka trzepocze gwałtownie.
– Tak? – pyta on, nie dając nic po sobie poznać.
– Mamo?
– Oliverze – mówi beznamiętnie Matilda, nie zwracając uwagi na córkę. – Masz chwilę? Żeby pogadać?
– Jak to: pogadać? – pyta Lucia.
Matilda nie patrzy jej w oczy, tylko nie spuszczając wzroku z Olivera, znacząco przechyla głowę, sygnalizując, że muszą pomówić na osobności. Ten podnosi się z wysiłkiem, ignorując znajomy już przypływ mdłości wywołanych tym gwałtownym ruchem. Chwyta laskę i jak najszybciej przechodzi przez pokój, cały czas czując na sobie spojrzenie Lucii. Gdy dociera do okolic spiżarni, Matilda przykłada palec do ust, łapie go za nadgarstek i wyciąga z kuchni.
– Przepraszam cię bardzo – szepcze. – Wybacz, że ci to robię. Ale musisz coś zobaczyć. Inaczej pomyślę, że oszalałam. Tak mi przykro.
Bez słowa przywołuje go gestem i wychodzi tylnymi drzwiami. Oliver rusza za nią, świadom świstu towarzyszącego każdemu wdechowi i wydechowi. Bij dalej, bij. Knurze serce.
Słońce sięgnęło już prawie zenitu i zalewa wzgórze oślepiającym blaskiem. Matilda wsuwa Oliverowi rękę pod łokieć i razem oddalają się od domu. Idą powoli. Ogród, choć położony wysoko na wzgórzu i otwarty z każdej strony na niebo, zamiast odsłoniętej przestrzeni przypomina raczej rzędy pokojów. Ścieżka z otoczonego murem ogrodu wiedzie do sadu orzechowego, dalej przez przejście w żywopłocie do eleganckiego układu bukszpanowych alejek, potem przez furtkę do trzech teras połączonych schodami o zdobionych zmurszałych balustradach. Po tych obszarach można wędrować w dowolnie wybranej kolejności, od połaci rozkołysanych u kolan traw, usianych latem polnymi kwiatami, po omszałe murki otaczające warzywnik, w którym byliny rabarbaru tryskają z ziemi niczym gigantyczne fontanny. To istny labirynt, labirynt i pomnik miłości Matildy. Jej witalności.
Od czasu do czasu w oczy rzuca się czarny punkt. Jak plamy grzyba. Albo kropki patogenu na szalce Petriego. To efekt sabotażu, którego dokonuje na zaplanowanej przez Matildę kolorystyce Lucia, ilekroć u nich pomieszkuje. Zakrada się do ogrodu i potajemnie sadzi czarne tulipany i krwistofioletowe ciemierniki; podkreśla w ten sposób swoje prawo do posiadłości, pilnuje, żeby zostawić po sobie ślad. Matildę doprowadza to do szału i gdy tylko Lucia znów opuszcza dom, gdy wydaje się, że choć chwilowo naprostowała swoje życie, Matilda korzysta z okazji i wyrywa winowajców.
U podstawy schodów teren opada i przechodzi w rząd niewielkich, na wpół zapadniętych zagajników; z daleka przypominają podłużną zmarszczkę na pejzażu. Przy pierwszym zagajniku Matilda puszcza rękę Olivera i spieszy naprzód. Oliver, wspierając się na lasce, kroczy w niewielkiej odległości za nią. Matilda zatrzymuje się jakieś dwadzieścia metrów dalej na małej polanie nieopodal drzewa, o które oparła grabie. Obok leży porzucony kosz, jakby Matildzie coś przeszkodziło w zbieraniu liści.
– Proszę bardzo. – Odwraca się do niego. Odgarnęła z twarzy włosy, a jej wargi nie są już różowe, lecz białe. Gdy mówi, widać trzon zębów na styku z dziąsłami. – Proszę. Teraz rozumiesz? Czy to ja zaczynam już wariować?
Jego spojrzenie pada na rosnące za nią brzozy. Oliver zauważa, co tam jest, i musi się oprzeć o drzewo, żeby nie zasłabnąć. Drży mu każdy mięsień.
To niemożliwe. To wprost niemożliwe.