Nie z tej ziemi

Matilda Anchor-Ferrers uważa, że dom jest nawiedzony. Ale nie – jak się powszechnie sądzi – przez ducha dawno zmarłej osoby, ale przez zbiorowe wspomnienie zdarzenia, do którego doszło piętnaście lat temu, gdy Kiran miał szesnaście, a Lucia zaledwie piętnaście lat. To był punkt zwrotny w ich życiu. Wypadek, który nieodwracalnie wszystko odmienił. A zdarzył się w letni dzień, całkiem podobny do dzisiejszego. I to w lesie identycznym z tym.

Szczególnie Lucia nie odzyskała równowagi. To ona była najbardziej poszkodowana i do dziś otacza ją mroczna aura tych zdarzeń, dlatego też Matilda nie poprosiła jej teraz o wyjście na dwór. To ją należy chronić przed tym niewiarygodnym leśnym znaleziskiem.

– Tak to wyglądało, gdy to znalazłaś? – Oliver stoi na polanie, z ramieniem zaklinowanym dla pewności w pniu bzu czarnego. Na jego twarzy widać ślady szybkiego marszu i głębokiego wstrząsu. – Właśnie tak?

– Tak. Zbierałam liście i… – Matilda milknie. Nie wie, co powiedzieć. – Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

– To czysty przypadek. Zbieg okoliczności.

– Przypadek? – powtarza ona. – Jaki znów przypadek, Ollie?

– Może zwierzyna to przywlekła i traf chciał, że… – Z roztargnieniem wskazuje ręką krzaki. Próbuje mówić szorstko, pewnie, ale wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. – Traf chciał, że to wygląda tak, a nie inaczej.

– Jakie zwierzę jest na tyle duże, na tyle wysokie, żeby zrobić coś…

– Mamo?

Matilda urywa. Za Olliem, przy wejściu do zagajnika, stoi nieśmiało Lucia, która wygląda, jakby składała się tylko z czarnej koszulki i białej cery. Na dworze jest gorąco, ale ona narzuciła na siebie należącą do Olivera starą kurtkę Barboura, jakby marzła. Okrycie ją przytłacza, zwisa do samych kolan.

– Tato?

Oliver odrywa się chwiejnie od drzewa i odwraca niezgrabnie.

– Lucia.

Rusza z wysiłkiem ścieżką w jej stronę i wskazuje ją uniesioną laską.

– Żebym cię tu nie widział. Chodźmy do domu.

– Co się dzieje?

– Nic. – Oliver wyciąga rękę i próbuje jej zasłonić widok. Odsunąć ją. – Nic takiego. Wracaj do swoich zajęć.

– Ale ściema. – Lucia próbuje go wyminąć i wyciąga szyję, żeby zajrzeć na polanę. – Znam cię, tato. Kłamiesz.

Podchodzi Matilda i usiłuje zasłonić jej widok.

– Lucio, skarbie, może byś poszła do domu i wyjęła ciasto z piekarnika. Jeszcze się spali.

Ale Lucia już widzi.

– O! – mówi i unosi dłoń do ust. – O nie.

Matilda ujmuje córkę za ramiona. Obraca ją w stronę domu.

– Posłuchaj. Rób, co ci każę. Idź do domu i wyjmij ciasto z piekarnika. My tu z tatą wszystko załatwimy. To nie jest to, na co wygląda. W porządku? Lucio? Możemy tak zrobić?

Lucia ma siną skórę wokół ust. Po dłuższej chwili kiwa tępo głową. Robi sztywno krok w stronę domu, potem następny. Głowę ma zwieszoną, nogi poruszają się niezgrabnie i niezbornie. Matilda śledzi jej odejście i czuje znajome wyrzuty sumienia… jakby w pewnym sensie zawiodła córkę. Może każda matka to czuje i może każdej matce jest pisane jedno dziecko-utrapienie. Jeśli chodzi o Matildę, to tym dzieckiem nie jest Kiran, lecz Lucia; jakoś nigdzie w świecie nie może zagrzać miejsca. Nie sposób zliczyć, ile razy wybierała i porzucała ścieżki kariery – w jednej chwili występuje w kapeli punkowej, a już za moment projektuje odzież dla fanów rocka gotyckiego, jeśli zaś mowa o chłopakach, to cóż, częstotliwość, z jaką się zmieniają, przyprawia Matildę o zawrót głowy. Ilekroć praca albo związek kończy się fiaskiem, Lucia wraca z podkulonym ogonem do domu, żeby lizać rany. Teraz mieszka z nimi od dwóch miesięcy. I oczywiście los musiał ją w tym momencie rzucić akurat tutaj. Matilda unosi głowę i patrzy na dom, na ciemne ściany wzniesione z miejscowej skały, mieszanki wapienia niebieskiego z łupkiem. To budynek o czterech kondygnacjach, łącznie z rozległymi wieżami dostawionymi przez drugiego właściciela u schyłku dziewiętnastego wieku, stąd też nazwa: „Pod Wieżyczkami”. Ciemny niczym wrona. Boże wielki, myśli Matilda, trzeba było sprzedać dom wtedy, gdy to wszystko się stało. Tylko że piętnaście lat temu w ogóle nie dało się sprzedać nieruchomości w tej okolicy – nawet za półdarmo. Strach i przesądy brały górę i nic nie mogło skłonić nabywców do zamieszkania tutaj, szczególnie w posiadłości tak odosobnionej jak „Pod Wieżyczkami”. Ile czasu zajmuje służbom dojazd tutaj? pytali. I ten podjazd – ma chyba ponad pół mili. A najbliższy posterunek policji w Compton Martin.

Ciszę przerywa odgłos otwieranych i zatrzaskiwanych przez Lucię drzwi. Żadne z nich się nie odzywa. Gdzieś śpiewa ptak, gałęziami porusza wietrzyk. W końcu Matilda przekonana, że Lucia nie wróci, odwraca się i spogląda na ohydne kłębowisko, splątane z substancją roślinną i ziemią. Chwilę już tu wisi, ponad kilka godzin, domyśla się, obserwując lśniący nalot. Wysycha na słońcu. Już obsiadają ją plujki, niektóre zastygają na dłużej. Pewnie składają jaja, myśli.

Oliver pociera nos.

– Wydaje mi się, że robimy z igły widły.

– Czyżby?

– Wiemy przecież, że nie mógł wrócić.

– Wiemy, Oliverze? Jesteś tego pewien?

– Oczywiście, że jestem pewien.

– Wiadomo na pewno, że go nie wypuścili? Przynajmniej ja tego ostatnio nie sprawdzałam. A ty?

Oliver burczy pod nosem, że ma inne sprawy na głowie. Że nie ma czasu kontrolować miejsca pobytu więźniów.

– Na pewno nie wyszedł na wolność. Ktoś by nam powiedział. Byłoby o tym głośno.

– Wobec tego nie ma sprawy. – Matilda łapie oparte o drzewo grabie i obraca się w stronę domu. – Nie ma sprawy i oczywiście ci wierzę. Ale i tak zawiadomię policję.