Gaj zadumy

Piętnaście mil na wschód od domu Anchorów-Ferrersów pogoda nie jest już tak łaskawa. Po niebie rozbijają się niespokojnie drobne chmury. Słońce rozbłyskuje i gaśnie, a czas odmierzają dziś gwałtowne miejscowe ulewy. Wieś zachodniego Wiltshire ożyła ptasim śpiewem i świeżą, zjadliwą zielenią wiosny. W niewielkim zagajniku na opustoszałym wzgórzu zgromadziło się prawie sto osób. Kobieta w średnim wieku na niebotycznych szpilkach, w sukience mini i czarnym kapeluszu z woalką zajmuje centralne miejsce na przystrojonym wstęgami podium. Przemawiając do oczekujących dziennikarzy, wyraźnie hamuje łzy.

– Wielu przyjedzie tu tylko po to, żeby zastanowić się nad swoim życiem i tak dalej.

Rozkłada ręce i wskazuje otaczający ich zagajnik, z chorągiewkami, flagami i stołami dla gości.

– W tym miejscu będą mogli naprawdę gruntownie przemyśleć swoją ścieżkę rozwoju osobistego i stąd decyzją moją oraz władz kliniki nadajemy jej nazwę Gaj zadumy.

Ooooo, rozlega się w tłumie pomruk aprobaty. Klik-klik, trzaskają migawki.

– Tak – potwierdza kobieta. – Gaj zadumy. I pragnę wam podziękować, podziękować z głębi serca każdemu, kto się do tego przyczynił. Świadomość, że jej tragedia może w jakiś sposób przysłużyć się społeczności, z pewnością wiele by znaczyła dla mojej pięknej córki. Jakie to wspaniałe: móc dać coś w zamian.

To Jacqui Kitson. Dwa lata temu jej dwudziestodwuletnia córka, wschodząca gwiazdka, uciekła z kliniki odwykowej położonej jakąś milę od tego wzgórza. Zażywszy śmiertelną mieszankę leków i alkoholu, straciła kontakt z rzeczywistością, upadła i ostatecznie zmarła dokładnie tam, gdzie stoją teraz dziennikarze. Jej ciało odkryto między liśćmi dopiero po kilku miesiącach.

Jacqui Kitson przetrwała traumę i wyszła na prostą. Po wszystkim zebrała od darczyńców piętnaście tysięcy funtów na zakup tej polany dla kliniki. Ma upamiętniać jej córkę i służyć pacjentom jako miejsce samotnej zadumy. Pośrodku polany wzniesiono pagodę z wierzbiny. Na parterze zaprojektowano łukowate sklepienie i ustawiono pod nim ławki, żeby można było usiąść i zapatrzyć się na równiny Wiltshire.

W uroczystościach bierze udział dziesięciu obecnych pacjentów. Są ubrani w dresy, dżinsy, czapeczki z daszkiem i przestępując z nogi na nogę, stoją w rzędzie wokół podium. Są tu też władze kliniki: trzy kobiety w garsonkach, a każda wprost nie może się doczekać, kiedy przejmie mikrofon i przemówi do zgromadzonych dziennikarzy. Tylko jeden człowiek nie chce brać w tym udziału. Człowiek, który stoi samotnie w oddali, nieco na uboczu całego tego zamieszania, w miejscu osłoniętym przez strzeliste brzozy. W miejscu, w którym jest obserwatorem, a nie uczestnikiem.

Inspektor Jack Caffery, czterdziestoparolatek, pracuje w wydziale śledczym. Przyjechał tu półprywatnie, tylko po to, żeby zasygnalizować obecność policji, ale dałby wszystko, żeby ktoś go zabrał z tego cyrku. Stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach i patrzy na tłumek gromadzący się wokół Jacqui Kitson. Ta kiwa głową i rozdaje uśmiechy oraz uściski dłoni. Teraz pozuje do zdjęcia z jedną z kobiet z zarządu kliniki. Unoszą szklanki i wznoszą toast do obiektywu. Zieloną herbatą, nie szampanem – w końcu to miejsce ucieczki przed mackami środków odurzających. Ktoś prosi ją o pozowanie wewnątrz altany. Robi to bez mrugnięcia okiem: siada, składa skromnie dłonie na kolanach i wystawia twarz do słońca.

Caffery jest zaprawiony w bojach; poświęcił masę czasu na pracę nad najtrudniejszymi i najgłośniejszymi sprawami kryminalnymi w kraju. Naprawdę widział niejedno i w wielu sytuacjach czuł się nieswojo. Ale nigdy dotąd nie chciał znikąd uciec tak bardzo jak stąd.