Olbrzymie okno witrażowe, które na polecenie Olivera zamontowano dwadzieścia lat temu nad balkonem dla muzyków, to swoisty hołd dla rodziny Anchorów-Ferrersów. Przedstawia ich czworo: Matildę, Olivera, Lucię i Kirana stojących na pomniejszonej kuli ziemskiej, otoczonych rozchodzącymi się promieniami słońca, pomarańczowymi i żółtymi. Oliver kocha światło. Możliwe, przeczuwa czasem Matilda, że kocha je bardziej niż własną rodzinę. Wielbi je i kontempluje w każdej wolnej chwili. Znajome mówią jej, że światło przynajmniej nic nie kosztuje, tymczasem golf, latanie jednosilnikową cessną albo wędkowanie w Peru – cóż, te rzeczy oczywiście bezpłatne nie są i Matilda powinna uważać się za szczęściarę. Mimo to zawsze czuła się trochę zazdrosna o światło. Nawet dzieci nazwali na jego cześć – Kiran, czyli „snop światła”, no i Lucia, co wielu osobom niebezpiecznie kojarzyło się z Lucyferem. Matilda nigdy nie była całkiem przekonana do tego imienia.
Witraż przedstawia rodzinę jakby podporządkowaną światłu i niebiosom. Nieba, płonącego w blasku chwały, nie powstydziłby się sam William Blake. Stojący za nimi budynek ma być domem „Pod Wieżyczkami”, ale zdaniem Matildy to kiepskie i niestaranne odwzorowanie. Nie widać też psa, co jest błędem, ponieważ rodzinie zawsze towarzyszył w życiu pies. Ani ogrodu. Niczego, co by ukazywało, kim właściwie są. Nikt nie zrywa kwiatów, nikt nie piecze ciasta.
Jakby nie miała większych zmartwień, myśli teraz; przecież to nie ma żadnego znaczenia. Ollie stoi pod oknem i z zajęciem majstruje przy telefonie. To niepokojące, że aparat właśnie teraz musiał się rozładować. Lucia siedzi skulona we wnęce okiennej z Miśkiem przyciśniętym do piersi i Matilda nie wie, co z sobą począć. Na razie nie zrobiła nic konstruktywnego, tylko nerwowo chodzi tam i z powrotem, przestawia rzeczy z miejsca na miejsce, zaprowadza ład. I co chwila sprawdza, czy okna i drzwi są zamknięte.
– Sprawdź jeszcze raz tylne drzwi – mówi do Lucii. – I nie zapomnij o górnej zasuwie.
Lucia idzie wąskim korytarzem i po chwili słychać szczęk rygli. Matilda nie może sobie przypomnieć, czy zaryglowała drzwi frontowe, ale gdy już ma ruszyć i to sprawdzić, coś nakazuje jej się zatrzymać. Wpatruje się w posadzkę, serce jej bije cicho i powoli. Widać tam cztery czy pięć kropli czegoś brązowawego, każda w kształcie wydłużonej łzy.
Matilda klęka i paznokciem kciuka próbuje zeskrobać największą z nich. Złuszczone wiórki przywierają do jej palca. Unosi głowę i rozgląda się po pomieszczeniu. Kuchnia jest ogromna – ciągnie się wzdłuż jednej ze ścian domu i obejmuje niewielką jadalnię oraz część wypoczynkową z wielką niszą kominkową. To wszystko jest tak swojskie i znajome jak okoliczne wzgórza, tyle że coś nie gra. Nie chodzi tylko o to, co podwiązano między gałęziami w zagajniku; we wnętrzu domu też jej coś nie pasuje. Zapach? Nikła nieznana woń. A to? Matilda rozciera kciukiem i palcem wskazującym złuszczony wiórek. Ten rozpada się i wnika w linie papilarne na opuszkach. Krew? Czy to krew? Nie, dobry Boże, nie. Oczywiście, że nie. Podchodzi do zlewu, żeby opłukać palce. Między tymi kroplami czerwieni – które mogły się wziąć skądkolwiek, dosłownie skądkolwiek – a tym, co właśnie widziała między drzewami, nie ma żadnego związku. Oliver ma rację. To pochodzi od jakiegoś zwierzęcia przywleczonego przez drapieżnika. Całkiem normalna sprawa i nadawanie jej szczególnego znaczenia byłoby zwykłą histerią.
Wyciera z wściekłością dłonie. Zgina się wpół, wychyla i wygląda przez korytarz do dużego przedpokoju, gdzie Oliver dłubie jeszcze przy telefonie. Dlaczego tak długo? Wymiana baterii zajmuje dwie minuty. Oliver przerywa teraz majstrowanie przy aparacie i przekrzywiwszy głowę, wbija w nią spojrzenie. Twarz nabrzmiała mu silnie od leków, a na czoło wystąpiła błękitna żyła, której Matilda wcześniej nie widziała. Jakby w ramach operacji chirurdzy dołożyli mu nowe naczynie krwionośne.
Oliver podnosi telefon.
– Nie działa – mamrocze, a jego mina mówi: i co mam zrobić? Czy to się dzieje naprawdę?
Matilda nie reaguje. Nie wolno jej panikować, bo do pokoju wróciła właśnie Lucia. Ale w głębi duszy chciałaby krzyczeć. Telefon stacjonarny to ich jedyny środek łączności. Gdy lekarze pozwolili w końcu Oliverowi wyjechać z Londynu, dopytywali, czy będzie mógł szybko dojechać do szpitala, skoro posiadłość „Pod Wieżyczkami” leży w tak ustronnym miejscu, a Matilda odpowiedziała, że w razie potrzeby odwiezie go do Wells lub wezwie karetkę. Sygnał sieci komórkowych tu nie dociera, ale linia naziemna działa doskonale. Nigdy dotąd nie było z nią problemów. Aż do teraz.
Na miejscu Matilda porusza się niewielkim samochodem, który przechowują w garażu, ale kluczyki znajdują się w gabinecie Olivera po przeciwnej stronie domu. Land rovera, londyński samochód, parkują na podjeździe. Tak będzie szybciej. Matilda wchodzi do sieni i zanurza ręce w kieszeniach swojego wiszącego tam sztormiaka. Szpera w poszukiwaniu telefonu komórkowego i kluczyków do land rovera. Na początku podjazdu można złapać nikły sygnał. Będzie musiała tam podjechać i zadzwonić na policję. Ale w sztormiaku kluczyków nie ma. Może zostawiła je w torebce wiszącej na krześle w przedpokoju.
Wraca do kuchni i staje jak wryta. Siedząca we wnęce okiennej Lucia z uniesioną głową i nieznacznie rozchylonymi ustami wpatruje się zdumiona w dwóch mężczyzn stojących w drzwiach kuchennych z Oliverem, który zapomniawszy o trzymanym w dłoni zepsutym telefonie, również przygląda im się zdziwiony. Drzwi frontowe za nimi są otwarte na oścież. Mężczyźni są ubrani w ciemnoszare garnitury i obaj mają poważne miny. Jeden jest niski i długoręki, i ma piegi oraz rude włosy ścięte na modłę wojskową. Na nosie ma okulary w czarnych oprawkach i sprawia wrażenie nieco skrępowanego, a jego wzrok błądzi nerwowo po kuchni. Drugi jest spokojniejszy. Wysoki, wyprostowany, z wielkim nosem i mocno rozwodnionymi zielonymi oczami w obramowaniu jasnych rzęs. Ma kręcone włosy, ale łysina sięga mu tak daleko, że czubek głowy jest nagi i lśniący jak u mnicha, co upodabnia go do młodego Arta Garfunkela. W dłoni trzyma legitymację policyjną.
– Pani Anchor-Ferrers? – mówi. – Inspektor Honey. A to sierżant Molina. Przepraszamy za wtargnięcie – próbowaliśmy państwa wezwać interkomem przy bramie na końcu podjazdu, ale nikt nie odebrał, więc musieliśmy podejść.
– Nie – mówi z roztargnieniem Matilda. – Byliśmy na dworze, w ogrodzie.
Sierżant Molina wymienia z inspektorem Honeyem pełne niepokoju spojrzenia, a ten odchrząkuje. Chowa do kieszeni legitymację. Na jego twarzy próżno szukać uśmiechu.
– Chciałbym – mówi – zamienić z państwem kilka słów.