Cała piątka – rodzina i dwóch policjantów – wychodzi z domu. Matilda zamyka starannie drzwi na klucz i wkłada go do sakwy na narzędzia, po czym ruszają razem ścieżką. Towarzyszy im Lucia. Matilda sobie tego nie życzy, ale córka nie chciała zostać sama w domu. Niesie teraz ze sobą Miśka; obejmuje go tak mocno, że pies może poruszać tylko łbem.
Upał narasta, niebo jest przejrzyste niemal do białości, wysoko nad ich głowami suną tylko wolno nikłe jak para obłoki. W rozpościerającym się przed nimi krajobrazie nie widać żadnego domu ani innego budynku, tylko odległe słupy wysokiego napięcia i zbocze wzgórza z szachownicą pól uprawnych. To ten niczym niezakłócony widok, tak odmienny od widoku z ich londyńskich okien, najbardziej tu Matildę zachwycił. A teraz budzi w niej największą odrazę.
Poruszają się niepewnie, Oliver prowadzi. Wspiera się na lasce, której nakazali mu używać lekarze. Od tyłu nie przypomina Matildzie jej męża. Wygląda jak jakiś staruszek w wypchanych sztruksach. Niedołężny i przygarbiony. Jakby najlepsze lata miał już za sobą. Zatrzymują się na polanie i otaczają znalezisko. Muchy reagują niemrawo, spłoszone odrywają się bez przekonania od posiłku, ale po chwili na nowo przystępują do uczty.
Początkowo, gdy Matilda sama natknęła się na to znalezisko, odniosła wrażenie, że to coś w rodzaju dekoracji – papierowy łańcuch czy sznur sflaczałych dziecięcych baloników niemal finezyjnie rozpiętych w zaroślach. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, co to naprawdę jest: jelita.
– Liczyliśmy, że to zwierzęce.
– Może na przykład – zwraca się do policjantów Oliver z nadzieją w głosie – jelenia?
– Jelenia? – powtarza łagodnie Honey. – Jelenia? Wątpliwe…
– Wydaje mi się, że znalazłyby się w sąsiedztwie psy na tyle duże, żeby tak urządzić jelenia.
– I rozwiesić wnętrzności na drzewie?
Nikt się nie odzywa. Wokół roznosi się woń zgnilizny. W tym krótkim czasie, który rodzina spędziła w domu, jelita zaczęły cuchnąć. Biała powięź rozciąga się na napęczniałych różowych workach, a spod półprzezroczystych ścianek wyzierają ciemne kształty ostatniego posiłku zjedzonego przez to nieszczęsne stworzenie, z którego je wyjęto.
– Obłęd – orzeka inspektor Honey, wyraźnie zażenowany. – Kompletny obłęd.
Wygrzebuje z kieszeni chustkę do nosa i ociera twarz.
– Strasznie dziś parno, prawda? Za gorąco jak na tę porę roku.
Składa niespiesznie chustkę, żeby wyglądała porządnie, czy też, jak przypuszcza Matilda, żeby zyskać na czasie i trochę się pozbierać.
– To może być… – Ściąga łopatki. Wpatruje się w widnokrąg. – Skłamałbym, twierdząc, że to rzecz bez znaczenia. To… to się wiąże ze sprawą, którą badamy. Z obrażeniami ofiary.
Wpycha chustkę do kieszeni i odsunąwszy połę marynarki, odsłania radionadajnik ukryty w kieszonce na piersi. Przesuwa po nim palcami i wydaje się, że już ma wezwać posiłki, ale najwyraźniej nachodzi go jakaś myśl, bo tylko wyjmuje znów chusteczkę i ociera twarz.
– Panie Anchor-Ferrers – mówi pełnym napięcia głosem. – Czy moglibyśmy przejść do domu? Straszny upał. Musieliśmy zostawić samochód na początku podjazdu i długo tu podchodzić. Czy możemy prosić o szklankę wody?