– Moja córeczka chciałaby, żebym była szczęśliwa. To był aniołeczek ta moja córka, istny aniołeczek. I taka pozostała. Czuwa teraz nade mną z góry.
Jacqui Kitson siedzi ze skrzyżowanymi nogami na przednim siedzeniu, z prawą ręką przerzuconą przez oparcie, tak że zwraca się całym ciałem w stronę Caffery’ego. Sprawia wrażenie odprężonej. Caffery nie odrywa wzroku od drogi, świadom bliskości pasażerki i tego, że przy każdym ruchu warg rozmazuje jej się szminka.
– Wiem, że tego dla mnie pragnie, Jack. Pragnie mojego szczęścia. Co o tym sądzisz? Myślisz, że chciałaby, żebym była szczęśliwa?
– Czy ja wiem.
Jacqui wzdycha.
– Ja sądzę, że tak.
Zdejmuje nogę z nogi, rozkłada osłonę przeciwsłoneczną i sprawdza swoje odbicie w lusterku. Odkrywszy ślady szminki na zębach, ściera je zaraz, pomrukując z irytacją. Zamyka z trzaskiem osłonę i mówi:
– Nie wiem, jak to się dzieje, ale popołudniowy drink zawsze poprawia mi humor. A tobie?
Caffery nie odmówiłby drinka, ale nie w jej towarzystwie. Po zapachu ocenia, że od rana zdążyła już ze dwa wychylić, chociaż przed kamerami piła zieloną herbatę.
– Nie ma tu w pobliżu jakiegoś pubu? – pyta ona. – Czegoś kameralnego? Jakiejś chaty krytej tą… jak jej tam, strzechą?
– Prawda jest taka, że nie wypada mi pić na służbie.
Jacqui wybucha długim, wpadającym w czkawkę śmiechem.
– Boże święty! Prawda jest taka, że ci nie wypada? Czyli wdziałeś teraz maskę profesjonalisty?
– Taka praca.
– Nie przeczę, ale jak to słyszę, zaraz zaczynam się zastanawiać, co ci „wypada”. Przecież proponuję tylko kapkę czegoś mocniejszego. Korona ci z głowy nie spadnie, jak będziesz bardziej towarzyski.
Caffery udaje, że nie słyszy. Jacqui od zawsze z nim flirtowała. Na ogół jest zawiana i udaje mu się wywinąć bez zbędnej dyskusji. Szacuje w myślach, że od jej hotelu w Bristolu dzieli ich jeszcze z godzina drogi. Jeszcze długo trzeba będzie hamować jej zapędy.
– Daj spokój, Jack. Znamy się nie od dziś. Zatrzymajmy się na moment. Spójrz tylko na te wszystkie lokale. Na pewno w którymś podają wyborne pinot.
– Nie, powiedziałem, i wcale nie żartuję. Koniec rozmowy.
Jacqui traci rezon. Zapada się w fotel, zakłada ręce na piersi i zaciska wargi, jakby próbowała wymyślić błyskotliwą ripostę. Przez chwilę panuje cisza. Na trasie nie ma ruchu, więc Caffery może wciskać gaz do dechy; za szybą przemykają pola i żywopłoty. Chmury w górze bawią się prędko w kotka i myszkę, odsłaniając chwilami rozległe katedralne błękitne przestrzenie.
Caffery’emu żal Jacqui, ale nigdy nie pójdzie w wyznaczonym przez nią kierunku. Od zawsze ma kłopot z kobietami i całkiem możliwe, że to dodatkowa przyczyna jego złego samopoczucia. Oślepiających czerwonych błysków, bólów głowy i snów o grząskim gruncie. Zawsze coś się musiało popsuć. Nie ożenił się, nie ma dzieci. Wszystkie jego byłe dziewczyny są zdrowo pokręcone. Przypuszczał, że tylko z jedną kobietą coś mogłoby z tego wyjść. Z pewną sierżant policji. Nie z Paluzzi, tylko z szefową specjalistycznej grupy poszukiwawczej z Almondsbury, a przeżył z nią niejedno, zarówno na stopie zawodowej, jak i osobistej. Gdy wyobraża sobie końcową przystań, z jakiegoś powodu widzi w niej ją. Nigdy jej o tym nie powiedział ani nie zrobił żadnego kroku w tym kierunku. Sam nie wie dlaczego.
I nie jest też pewien, czy to przyczyna, czy skutek tej bomby atomowej, która siedzi mu w głowie.
Jacqui nie może usiedzieć na miejscu. Otwiera torebkę, wyjmuje paczkę papierosów. Wyciąga złocistą zapalniczkę, decyduje najwidoczniej, że lepiej nie palić, i chowa ją wraz z papierosami. Zamyka torebkę i trzymając ją kurczowo na kolanach, postukuje cicho paznokciami prosto po manikiurze. W końcu musi się odezwać.
– Nie rozumiem. Nie masz obrączki na palcu, nie jesteś zajęty, więc o co chodzi? O różnicę wieku? Ile masz, ze czterdziestkę? Ja dopiero dobiegam pięćdziesiątki. Nie jestem podstarzałą kocicą polującą na młodszych. A nawet jeśli, czy to grzech? Czy może rzecz w tym, że odmawiasz mi już prawa do szczęścia? O to chodzi? Co?
Caffery nic nie odpowiada.
– No tak! – mówi Jacqui. – Czyli jednak o to. Uważasz, że zamiast cieszyć się życiem, powinnam się nosić na czarno i bez końca ronić łzy. Już to przerabiałam, wierz mi. A wy – ludzie tacy jak ty – nigdy nie zrozumiecie, jakie to uczucie, więc mnie nie osądzajcie.
– Czyżby, Jacqui?
– Oczywiście, że tak. Rzucacie te współczujące spojrzenia, ale nie macie pojęcia. Nic nie rozumiecie. Nikt nie rozumie. Może i każdemu ktoś umarł – na szpitalnym łóżku albo w domu. Może i każdy miał ciało do pogrzebania, nabożeństwo żałobne, czas na opłakiwanie zmarłego itepe, itede. Ale nikt naprawdę nie wie, co to znaczy, kiedy ukochana osoba przepada bez wieści. Ta niepewność. Dzień po dniu. Istne piekło na ziemi. Nie da się zmrużyć oka. Masz pojęcie?
Caffery czuje, jak serce bije mu powoli i mocno. Ściska kierownicę, aż bieleją mu dłonie.
– Jacqui, przestań już. Wiem, jak to jest, więc proszę, nie wmawiaj mi, że jest inaczej.
– Ależ nie wiesz. Nie masz zielonego pojęcia. Nikt tego nie wie. Człowiek codziennie próbuje zasnąć, zamyka oczy, ale to nie jest prawdziwy sen. Ciągle śni się ta osoba. Przed oczami pojawiają się obrazy wszystkich okropieństw, które mogły się przydarzyć. Człowiek myśli, że nie poruszył jeszcze wszystkich sprężyn, że zawsze można jeszcze kogoś przesłuchać. Zadaje sobie pytania: czy ona żyje? Czy ktoś jej zrobił krzywdę? Czy może zginęła? I one krążą w kółko po głowie, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariował i…
Caffery czuje nagle coś dziwnego z boku szyi. Niemal słyszalny trzask, jakby pękło mu naczynie krwionośne. Uderza stopą w pedał hamulca i skręciwszy gwałtownie do zatoczki, zatrzymuje samochód. Odpina pas, sięga ponad nogami Jacqui i otwiera drzwi po jej stronie.
– Co jest? – Jacqui patrzy to na krawężnik, to na Caffery’ego, po czym rozgląda się wokół samochodu, skonsternowana tym raptownym postojem. Znajdują się na przedmieściach Keynsham. Na odludziu. Nie ma tu ani przystanku autobusowego, ani zabudowań. Tylko rząd domów i sklepik. – Co jest? Co to ma, kurwa, znaczyć?