Sierżant Molina zamyka boczne drzwi, podchodzi wprost do zlewu, odkręca kran i nachyliwszy się, podstawia twarz pod strumień wody, pozwalając, by tryskała mu wprost do ust. Nikt nie reaguje. Wszyscy stoją i na niego patrzą. Oliver podciąga mankiety koszuli, żeby wpuścić pod rękawy trochę powietrza i złagodzić pieczenie pod spoconymi pachami.
– No i? – Honey staje koło kolegi i oparłszy dłoń na kuchennym blacie, nachyla się i zagląda mu badawczo w twarz. – Co się dzieje?
– Nic.
– Widziałeś go?
– Coś widziałem.
– Coś? A co to ma znaczyć?
– Nie chcę o tym rozmawiać. Jeśli pozwolisz.
– Nie pozwolę.
Molina zamiera i podnosi na niego oczy, powiększone za szkłami okularów. Ocieka wodą. Oliverowi zdaje się, że po twarzy przemyka mu cień, ale Molina szybko powściąga emocje. Prostuje się, odnajduje ręcznik papierowy i zaczyna się wycierać.
– Co widziałeś? – dopytuje Honey. – Co takiego?
Lucia zasłania nagle uszy dłońmi.
– O nie, proszę. Nie chcę tego słuchać.
– Ale ja chcę. – Honey jest niewzruszony. – Ja chcę tego słuchać.
– Wytrącasz ją z równowagi. Nie widzisz? – Molina wyjmuje z kieszeni radio i rzuca je na stół. – Do kitu. Nie mogę się z nikim połączyć.
Wszyscy wpatrują się w nadajnik. Szczególnie Oliverowi trudno w to uwierzyć. Zna się doskonale na łączności i wie, że nie powinno być z tym problemów.
– Co proszę? Przecież macie nowoczesny system łączności. Jak to: nie może się pan połączyć? Przecież sygnał można złapać na całych Wyspach Brytyjskich.
– Niech pan sobie wyobrazi, że wiem. Ale to wszystko… – Molina macha bezradnie ręką w kierunku zagajnika. – To już nie jest śmieszne. Czuję się jak w jakimś cholernym filmie.
Oblizuje wargi i patrzy na Olivera.
– Gdzie macie telefon?
– Tam, na blacie. Ale nie działa.
– Słucham?
– Moja żona już mówiła. Wcześniej. Wspomniała o tym, bo to nietypowe. Że nie działa telefon stacjonarny. Wi-fi nie mamy. A sygnał sieci komórkowych nigdy tu nie docierał.
Honey wyjmuje z kieszeni swoją komórkę, wpatruje się w nią i marszczy brwi.
– Z której sieci korzystacie?
– Orange. Ale żadna tu nie działa. Jak dotąd nas to nie martwiło.
– Jasna cholera. – Honey wkłada telefon do kieszeni. – Nie zamontowaliście sobie alarmu?
– Linia telefoniczna jest nieczynna, a to od razu uruchamia automatyczne wezwanie. Mogę się jedynie domyślać, że przy alarmie ktoś majstrował, w przeciwnym razie pomoc nadeszłaby dawno temu.
Honey wygląda, jakby mu brakło słów. Oliver mimo woli uśmiecha się z satysfakcją, widząc, że inspektor zaczyna powoli doceniać powagę sytuacji.
– Nie można też nadać sygnału SOS. Chyba że z końca podjazdu. Ale nawet tam jest słaby.
Honey popycha radio przez stół do swojego podwładnego.
– Tam zostawiliśmy samochód, właśnie przy końcu podjazdu. Przejdź się. Możesz się połączyć z samochodu.
Molina nie odpowiada. Mruga nerwowo za grubymi szkłami okularów.
– Chłopie? – Honey przekrzywia ze zdziwieniem głowę. – Ani drgnąłeś.
Molina porusza nieznacznie szczęką, jakby coś przeżuwał. Jakby szukał odpowiednich słów.
– Przepraszam. Nie wiem, czy chcę tam iść.
– Czyli tak się sprawy mają. – Inspektor odsuwa krzesło i wstaje. Oczy wszystkich zwrócone są na niego. Oliver nie może zdecydować, czy ten postawny mężczyzna o lśniącej czaszce jest osobą, której w tej sytuacji można zaufać. Inspektor chwyta radio, wkłada je do górnej kieszonki i sięga pod połę marynarki. Po pistolet, myśli Oliver, ale zaraz powtarza sobie: nie, pewnie, że nie. To Wielka Brytania. Funkcjonariusze brytyjskiej dochodzeniówki nie noszą broni. Honey wyciąga rzecz jasna kajdanki i jakąś puszkę, przypuszczalnie z gazem łzawiącym. Oliver traci nadzieję. Jeśli Kable znajduje się na terenie posiadłości, gaz łzawiący i kajdanki go nie powstrzymają. To psychopata. Nie cofnie się przed niczym.
– A gdzie wasz samochód? – pyta Honey Olivera.
– Zostawiamy go niżej na podjeździe, wokół domu jest za dużo drzew. A dlaczego pan pyta?
– Podjadę do bramy. – Honey podchodzi do okna i zastyga na chwilę, szacując odległość między drzwiami i obniżeniem podjazdu, gdzie zaparkowano rodzinnego land rovera.
– W garażu mamy jeszcze drugi samochód – mojej żony, do poruszania się na miejscu.
– A garaż jest…?
Oliver wskazuje zalany słońcem dziedziniec. Garaż mieści się po drugiej stronie.
– Niedaleko.
Honey opiera dłonie o parapet, nachyla się i przyciska twarz do szyby. Wygląda w lewo i w prawo. I wtedy jego wzrok przykuwa stojący na parapecie blok na noże z wystającymi czarnymi trzonkami. Na ich widok zakłada ręce na piersi.
– Gładki i piłka.
Honey zerka na Olivera.
– Słucham? Co pan powiedział?
– Powiedziałem, że nóż o gładkim ostrzu przyda się do początkowego ataku, a nóż piłka, gdy przeciwnik już upadnie. – Oliver bardzo powoli kiwa głową. – Nóż gładki wbija się szybciej i może go unieruchomić, ale równie dobrze może wejść w mięsień i człowiek przeżyje. Jeśli celem jest znaczna utrata krwi, najbardziej opłaca się użyć ostrza ząbkowanego. Nóż piłka, jeśli kto umie się nim posługiwać, może wyrządzić najwięcej szkód.
– Skąd pan to wszystko wie? – pyta inspektor.
Oliver milczy. Patrząc na niego, nikt by ani przez chwilę nie pomyślał, że potrafi o siebie zadbać; ma w końcu słabe ciało i mieszczański akcent, co nie kojarzy się ze sprawnością. Z etykietką burżuja żyje od lat, ale ta słabowitość, postępująca atrofia jego mięśni, kośćca, tkanek to rzecz całkiem nowa. Zastanawia się, kim jest w oczach tego dorodnego mężczyzny, który może i ma zakola i lśniące czoło, ale jest umięśniony i ani się nie garbi, ani nie ma skłonności do tycia. Oliver zadaje sobie pytanie, czy jego własna aparycja zdradza tajemnice jego losów. Bo choć wygląda na wiekowego i schorowanego, w ciągu jednej roboczej godziny zdarzało mu się widzieć więcej okropieństw, więcej prawdziwego życia niż ten chłoptaś Honey zobaczył od urodzenia.
– Musi mi pan zaufać. Niech pan weźmie dwa typy noży. Zapewniam, że pan nie pożałuje.
Honey waha się przez chwilę. Patrzy na noże, na Olivera i znów na noże. Wybiera dwa. Gładki i ząbkowany, zgodnie z podpowiedzią Olivera. Jeden wsuwa do prawej kieszeni spodni, drugi do lewej. Dobre miejsce, myśli z aprobatą Oliver. To najlepszy wybór, jeśli weźmie się pod uwagę wszystkie ograniczenia. W ten sposób najmniej ucierpi przy ewentualnym upadku i najłatwiej będzie mu w pośpiechu wydobyć noże.
Klucz do garażu i kluczyk do małego samochodu przechowywane są tam, gdzie wszystkie inne klucze – w gabinecie przy końcu korytarza pod zachodnią wieżyczką. Oliver podnosi się i rusza w stronę wyjścia z kuchni. Czuje przypływ sił, jakby strach i gniew dodały mu krzepy, wzmocniły jego świńskie serce. Dochodzi już do korytarza, gdy dogania go Molina.
– Pójdę z panem.
Oliver patrzy na rękę sierżanta: wyciągniętą, gotową do ujęcia go za łokieć.
– Nic mi nie jest. Dojdę o własnych siłach.
– Nie wątpię. Ale ja chcę się przekonać, jaki macie widok na las z drugiej strony. Nie wiemy, po której stronie domu grasuje.