Dom na wzgórzu

Matilda jest wyczerpana i nie może opanować drżenia. Raz za razem próbowała przesunąć stół i nie może znaleźć punktu podparcia. Udaje jej się podeprzeć plecami stół od spodu tylko w miejscu, w którym zamocowano żelazną podpórkę, i metal wbija jej się w ciało. Starła już do krwi skórę na ramieniu.

Ociera pot z twarzy drugim rękawem i dla uspokojenia skupia się na oddechu. Zerka na Olivera.

– Jak się czujesz?

Oliver kręci głową i próbuje się uśmiechnąć.

– Nic mi nie dolega. Przysięgam, że nic mi nie dolega.

– Nie, to nieprawda – mówi Lucia. – Popatrz tylko na niego.

– Poważnie, nic mi nie jest. Nie wpadajmy w panikę. To najgorsze, co możemy teraz zrobić.

Matilda przymyka oczy. Trzy stopy dalej Misiek nadal się wije i skomle, próbując się oswobodzić z naprężonej smyczy przeciągniętej przez krawędź zlewu. Może jeszcze się poszamocze i wyślizgnie z obroży, myśli Matilda. Ale co wtedy? Gdyby drzwi były otwarte, na pewno by wyskoczył i popędził co tchu przed siebie, jak to ma w zwyczaju. I ktoś by go znalazł. Wprawdzie go nie zaczipowali, ale na pewno ktoś by uznał, że się zabłąkał. Okoliczni mieszkańcy nie znają Miśka, to nie to, co w Londynie, ale bezpański pies? Ktoś by chyba zbadał tę sprawę?

Tylko że drzwi są zamknięte. Misiek się nie wydostanie. Nie ma się nad czym zastanawiać. To co wobec tego?

Rodzina zatrudnia gosposię, Ginny van der Bolt, która przychodzi w przeddzień ich przyjazdu, żeby włączyć bojler, zaopatrzyć lodówkę w podstawowe artykuły takie jak mleko, masło, chleb, pościelić łóżka, przewietrzyć pokoje i ogólnie przygotować dom. Dba też przeważnie o to, by na parapetach i stole znalazły się kwiaty. Nie tym razem, zauważa teraz Matilda. Ginny mieszka w okolicy i drugiego bądź trzeciego dnia ich pobytu stara się zawsze podejść aż tu, na wzgórze, żeby się przywitać i trochę przy tym zamarudzić, jak to mają w zwyczaju miejscowi. Przynosi jajka i plastry miodu od pszczelarzy z doliny albo kosz pełen fasoli wielokwiatowej, albo wielkie naręcza malw z ogródka. Ginny ma przyklejony do twarzy pogodny uśmiech jasnowłosej dojarki i Matilda wyobraża sobie ją zawsze ubraną w zapaskę i czepek i dygającą wdzięcznie na prawo i lewo.

Najczęściej drugiego lub trzeciego dnia, myśli Matilda. Ale czasem czwartego. A nawet piątego.

– Hej – mówi Lucia. – Słyszysz?

Matilda otwiera szeroko oczy, każdy nerw ma napięty. Początkowo nie słyszy nic poza krakaniem gawronów w oddali. Potem do jej uszu dobiega chrzęst żwiru na zewnątrz. Kroki. Ginny?

– Tutaj! – wrzeszczy. – Tutaj, tutaj jesteśmy!

Znów chrzęst żwiru, tym razem z boku i cała rodzina przesuwa spojrzenia na drzwi.

– Tutaj. Tu.

Otwierają się boczne drzwi. W progu stoją Molina i Honey.

Honey uśmiecha się od ucha do ucha.

– A co, na serio myśleliście, że to koniec?