Podobno kury z odciętymi łbami ganiają po podwórzu, aż zatrzyma im się serce. Jakby wciąż napędzał je instynkt samozachowawczy. To jak martwa dusza, która nie pojmuje, że umarła, i jakby nigdy nic wstaje co dzień rano, szczotkuje zęby, czesze się i rusza do swoich zajęć. Dalej miesza się w sprawy żywych.
Oliver nie ma pojęcia, czy historia o zarżniętych kurach to nie przesąd, nigdy nie widział kury z odciętym łbem, jest rasowym mieszczuchem, widywał za to bezgłowych ludzi. Widział ludzkie obrażenia w niewyobrażalnych formach – ciała bez kończyn, głowy bez twarzy – i zawsze uderzało go to, jak człowiek potrafi upodobnić się do kury, gdy musi zatrzymać się w biegu. Jak nie umie dostrzec, że to nie przelewki. Ofiary wypadków samochodowych szamoczą się z ratownikami, twierdząc uparcie, że nie muszą jechać do szpitala, że spóźnią się na zebranie. Nie wnoście mnie do karetki, wołają, wcale nie mam złamanej ręki, nie mam uszkodzonej gałki ocznej ani roztrzaskanej czaszki. Nic mi nie będzie, krzyczą, to pestka, zrozumcie, że muszę jechać. Nikt mnie nie zastąpi na tym zebraniu!
Dwaj mężczyźni, ten zwany Moliną i ten zwany Honeyem, chodzą po kuchni, podnoszą od niechcenia różne przedmioty, żeby im się przyjrzeć, od czasu do czasu rzucają zebranym zdawkowe uśmieszki, wtykają nosy do szafek, jakby właśnie przyjechali do wynajętego domku letniskowego i sprawdzali, co gdzie leży. Honey, ten tyczkowaty o lśniącej mnisiej czaszce, podnosi ceramiczne naczynie, które dostali od matki Matildy w dniu narodzin Lucii, i ogląda je od spodu, jakby chciał sprawdzić, czy jest coś warte – czy to pod względem finansowym, czy to estetycznym. Następnie szerokim gestem wyjmuje z szuflady stos odprasowanych serwetek i przenosi je pod okno, żeby obejrzeć je w lepszym świetle. A mózg Olivera, niczym mózg kury, niczym mózg ofiary wypadku, jakoś nie wierzy oczom i uszom i nie chce się przystosować.
Wcześniej, gdy nastąpił ten przewrót, gdy Molina obrócił się do niego w korytarzu i wytknąwszy orangutanią głowę z okularami o zaparowanych szkłach, przystawił mu nóż do gardła, Oliver zaczął rozumować w zwolnionym tempie. Podobnie jak Matilda przyjął do wiadomości, że ci dwaj mężczyźni to policjanci, i musiał dokonać się pewien przeskok, żeby dotarło do niego, że żadni z nich policjanci i że Kable tak naprawdę nie grasuje w lesie. Również teraz jego mózg uparcie nie chce porzucić tej mozolnie przyswojonej interpretacji i pojąć, że sytuacja się odwróciła i że ci mężczyźni są kimś więcej niż tylko szukającymi okazji złodziejaszkami. Wrócili i za całą sprawą kryje się coś więcej, niż mogłoby się wydawać.
Oliver chce stawić opór, taką ma naturę, ale czuje delikatne szarpnięcie w piersi w miejscu, gdzie lekarze otworzyli mu klatkę piersiową. Wyobraża sobie, jak rozchodzi mu się blizna. Decyzję o kapitulacji zresztą już podjął. Wystarczająco dobrze zna się na porwaniach, by wiedzieć, że największe szanse zakładnicy mają w kilku początkowych chwilach. Okazja rodziny do stawienia oporu już nadeszła i przeminęła.
Misiek drapie się nerwowo w miejscu, w którym obroża unosi go z podłogi. Honey zatrzymuje się i patrzy na niego dłuższą chwilę. Następnie przechodzi na środek pokoju. Każdy jego gest ma teatralny charakter – jakby to wszystko było jednym wielkim spektaklem. Za tym jego przedstawieniem kryje się coś – może napięcie płynące z braku pewności siebie – co Olivera jeszcze bardziej przeraża. Jakby w Honeyu w każdej chwili mogło coś pęknąć.
Lucia odwróciła się plecami do pokoju, opuściła ponuro głowę, skuliła ramiona i wpatruje się nieruchomo w swoje dłonie przykute do drzwi lodówki. Tak samo reagowała, gdy była nastolatką i Matilda lub Oliver wchodzili do jej pokoju, żeby ją za coś zganić. Potrafiła się wyłączyć, wpatrując się w zadanie domowe lub dowolny przedmiot i odcinając się od świata zewnętrznego. Oliver ma teraz nadzieję, że w ten sam sposób ucieknie też od tego.
A on tymczasem stara się skupić na kajdankach. To nie te używane przez brytyjską policję specjalistyczne kajdanki marki Hiatt, ale jakieś amerykańskie, z łańcuchem. Bardzo mocne, bardzo skuteczne. Próbuje odgadnąć nazwę producenta – Bianchi czy Chicago, czy Winchester – z nadzieją, że powie mu to coś o tych mężczyznach. Byle nie patrzeć na Matildę. Ale widzi ją kątem oka. Tylko dolną część jej ciała. Prawą nogę na płytkach podłogowych. Matilda ma na sobie spodnie i wygodne buty do ogrodu. Całe szczęście, że nie włożyła spódnicy.
Honey zatrzymuje się przy stole, w wyciągniętej ręce trzyma reklamówkę. Uśmiecha się lekko i odwraca ją dnem do góry. Cała zawartość wypada na blat. Honey zaczyna spokojnie przeglądać łupy, wybierając poskładane banknoty wyjęte z portfela Olivera. Trzyma je przed oczami i przygląda im się badawczo, jakby to była nie wiadomo jaka osobliwość. Nie ma tam dużo pieniędzy, myśli Oliver. Najwyżej kilkaset funtów, a on robi z tego takie wielkie halo.
– A jednak mnie to drażni – mówi Honey i marszczy brwi.
– Drażni? – Głos Moliny jest tak beznamiętny, że mógłby płynąć z ust kukły. – Jak to?
– Drażni mnie to, że ci ludzie mogliby nas omyłkowo wziąć za jakichś meneli, którzy wpadli im obrobić chatę.
– Obrobić chatę? Ale my nie przyszliśmy obrobić chaty.
– Oczywiście, że nie. Oczywiście, że nie. Ludzie lubią pochopnie wyciągać wnioski.
Honey rozsuwa banknoty w wachlarzyk.
– Patrz. Ludzi ciągnie do tego jak ćmy do światła. A nigdy nie myślą o tym, jak to łatwo może zniknąć.
Wyjmuje z kieszeni zapalniczkę i podkłada ją pod zwitek banknotów. Gdy po chwili się zajmują, wrzuca je do zlewu i cofnąwszy się, obserwuje, jak płoną.
– O co w tym wszystkim chodzi? Jesteście kumplami Kable’a? Znacie go?
Honey odwraca się i rzuca mu lodowate spojrzenie; w kącikach ust drga mu uśmieszek.
– Kable? Znam go, oczywiście, że go znam – ze słyszenia. Ale o ile mi wiadomo, nie wychylił jeszcze nosa z tego strzeżonego psychiatryka, do którego go wpakowali. To dla niego najlepsze miejsce, zważywszy na to, co zrobił tym dzieciom. Człowiek nie może tak postępować z jelitami, dekorować nimi drzew i tak dalej, i jeszcze myśleć, że mu to ujdzie na sucho. Prawda, Molina?
– Tak. Prawda.
– To dlaczego wy to wszystko zrobiliście? – dopytuje Oliver. – Co wy kombinujecie? Czego chcecie?
Honey uśmiecha się cierpliwie.
– Pan jest chory, panie Anchor-Ferrers. Niechże się pan niepotrzebnie nie zapowietrza.
– Skoro nie wiemy, czego chcecie, to jak mamy z wami współpracować?
Honey namyśla się nad tym, zaciskając usta. Wreszcie kiwa mądrze głową, jakby pojął nagle, że Oliver ma rację.
– Dobrze więc. Skoro pan tak wspaniałomyślnie proponuje mi współpracę, to powiem panu, czego chcemy.
Oliver wyczuwa, że Matilda i Lucia wstrzymują oddech.
– Proszę bardzo – musi walczyć ze sobą, żeby przemawiać w sposób opanowany. Uprzejmy. – Proszę nam to wyjaśnić.
– Chcemy was nastraszyć.
Przez chwilę zalega cisza. Potem odzywa się Oliver.
– Okej. To wam się udało. Moje gratulacje.
– Dziękuję. Ale, właściwie, mówiąc „nastraszyć”, mam na myśli „porządnie nastraszyć”. Powiedzmy, że wasz obecny współczynnik strachu wynosi… czy ja wiem, teraz już strzelam, ale powiedzmy, że wynosi cztery. A ja i mój partner dążymy do dziesiątki.
– Chcecie nas nastraszyć? To wszystko?
Honey parska śmiechem.
– Oczywiście sam wasz strach nie miałby sensu, prawda? Nic by nam nie dał. Oczywiście, że chodzi nam o coś jeszcze. Oczywiście, że czegoś chcemy.
– No to słucham.
– Nie, najpierw musimy was nastraszyć. Jak już powiedziałem: dążymy do tej dziesiątki. A jak już dojdziecie do dziesiątki, jak już będziecie tak przerażeni, że zrobicie wszystko, absolutnie wszystko, to wtedy powiemy wam, czego chcemy. Powiedzmy, że to taka nasza gwarancja, że zrobicie, o co was poprosimy.
– Rozpacz – mówi Molina, poprawiając okulary na nosie. – Autentyczna rozpacz.
– Otóż to, panie Molina. Osobiście uważam, że rozpacz to stan bliski świętości.
Honey rozgania dłonią dym z płonących w zlewie banknotów i zerka na nie ciekawie.
– A widział pan taki film Igrzyska śmierci?
– Nie. – Molina kręci głową. – Skłamałbym mówiąc, że widziałem.
– E, nie ma powodu do zmartwienia, niewiele żeś pan stracił. Kretyństwo jakieś, durny kwiat hollywoodzkiej młodzieży gania i morduje jeden drugiego, żeby ratować własną skórę. Rozpacz, jak sam pan powiedział.
– Ciekawa rzecz – mówi Molina.
– Nie do końca. – Honey odkręca kurek, żeby przygasić tlące się banknoty, i patrzy, jak dymią z sykiem. Spycha popiół w stronę odpływu, rozchlapuje wokół wodę i wyciera do sucha zlew. Wyciera dłonie ręcznikiem papierowym. Odwraca się i sprawia wrażenie zaskoczonego widokiem wszystkich członków rodziny, którzy patrzą na niego w milczeniu.
– Ejże, przestańcie się tak gapić. To, co się tu wydarzy, nie ma nic wspólnego z tym głupkowatym filmem. To absurdalny pomysł – wybijcie go sobie zaraz z głowy. Zrozumiano? Wybijcie go sobie z głowy, i to już.