Matilda już od bardzo dawna hamowała łzy, ale teraz nie może się powstrzymać. Nie może ich otrzeć, musi się więc zadowolić odwracaniem twarzy i zagłębianiem jej w rękawie bluzki. Łzy sączą jej się bezgłośnie na tkaninę.
Jakiś odgłos. Matilda podnosi wzrok. Honey stoi po przeciwnej stronie stołu i oblizuje palce, jakby chciał je schłodzić. A potem podpiera się pod boki i nachyla nad blatem pełnym biżuterii.
– To musiało sporo kosztować. Widzę tu prawdziwe cudeńka.
Kręci głową, jakby nie przestawały go zadziwiać wydawane przez ludzi sumy i to, na co się je przeznacza.
– Prawdziwe cudeńka.
Molina, palący bardzo cienkie cygaro, które stale przesuwa między zębami, jakby co najmniej występował w filmie u boku Clinta Eastwooda, podsuwa złączone dłonie, a Honey przerzuca na nie naręcze biżuterii. Matilda dostrzega swoją obrączkę i naszyjnik wplątane w jego grube palce. Molina stoi przez chwilę, rozglądając się po kuchni, jakby szukał najodpowiedniejszego miejsca do wyrzucenia kosztowności. Pewnie trafią do kosza z odpadkami. To by do tych mężczyzn całkiem pasowało.
Ale Molina nie robi niczego podobnego. Podchodzi za to do psiej miski i wrzuca złoto do karmy, a potem kuca obok i miesza, żeby karma równomiernie je pokryła. Honey zdążył już przejść do zlewu, gdzie Misiek nadal drapie się w szyję i przeskakuje z łapy na łapę.
– Spróbuj go ruszyć! – mówi Lucia.
Honey patrzy na nią i się uśmiecha. Zagadkowym, idiotycznym uśmiechem, jakby Honey nie mógł do końca rozgryźć, skąd dobiegł ten dźwięk. Potem odczepia obrożę od smyczy i zanim pies zdąży czmychnąć, łapie go jedną ręką. Misiek wije się i wyrywa, ale Honey przenosi go na stół, odkłada i nachyliwszy się, przyciska łokciami boki pieska, żeby go unieruchomić. Honey z wyczekująco uniesionymi brwiami patrzy na Molinę, który przerzuca z dłoni do dłoni mieszaninę karmy i biżuterii, jakby wyrabiał kulę ciasta.
– Co się gapisz? – Honey, nie podnosząc głowy, zwraca się do Olivera, który obserwuje bacznie obu mężczyzn, a oczy szybko poruszają mu się na boki jak zawsze, gdy się skupia. – Na co się tak gapisz, co?
– Na ciebie.
Honey zastyga, jakby zastanawiał się, czy potraktować to jak zniewagę. Ostatecznie tylko się uśmiecha i zaczyna uciskać kark Miśka.
– Nie róbcie krzywdy psu – odzywa się łagodnie Oliver. – Nie musicie znęcać się nad zwierzakiem.
Honey nie patrzy na niego.
– Przymknij się. Naucz się chociaż tego, kiedy trzymać gębę na kłódkę.
Pochyla się i przycisnąwszy ciałem Miśka, sięga rękami do jego pyska i rozwiera go kciukami i palcami wskazującymi. Misiek rzuca łbem na boki, ale Honey nie ustępuje i spogląda znacząco na Molinę.
– Dawaj. Nie ma co czekać. No, już.
Molina odrywa kawałek brei z kawałkami złota i zaczyna ją wtykać do psiego pyska. Misiek szarpie się, wierzga tylnymi łapami, macha łbem, ale mężczyźni uparcie dążą do celu. Kiedy Molina się waha, Honey wyrywa mu karmę i wpycha ją psu do pyska – sięga palcami głęboko i nie reaguje, gdy Misiek skręca się jak lis złapany w sidła.
– Nie! Tak się nie robi! – wrzeszczy spod lodówki Lucia. – To niepotrzebne. Zupełnie niepotrzebne.
Honey nie zwraca na nią uwagi. Zamyka psi pysk, na twarzy maluje mu się skupienie, gdy wpatrzony nie w psa, lecz w sufit czeka cierpliwie, aż zwierzę przełknie kęs.
– I już.
Wypuszcza Miśka i z rozłożonymi rękami odsuwa się od stołu.
– No, już. Grzeczny piesek. Grzeczny piesek.
Misiek, znienacka uwolniony, nie zrywa się do ucieczki, tylko leży bezwładnie na stole, kaszle i próbuje macać łapami szczękę. Lucia robi przeciągły wydech. Odwraca się tyłem i opiera czoło o drzwi lodówki.
– Co jest, Lucio? – Honey spokojnie wyrzuca resztę psiej karmy do kosza, po czym myje ręce w zlewie. – Co takiego? Czyżby biżuteria tyle dla ciebie znaczyła?
Lucia nie patrzy na niego. Nie odrywa czoła od lodówki.
– Dobra. – Honey klaszcze w dłonie. – Dobra, dobra. Koniec przedstawienia, ludziska! Przenosimy imprezkę w jakieś bezpieczniejsze miejsce.