W prążkowanym zielonym pokoju nad nieużywaną komórką Matilda przygląda się swojej dłoni. Skóra, cienka jak pergamin, odsłania każdą żyłę i ścięgno, jakby nagle dopadła ją starość i wyssała z niej całe ciało. Tak zawzięcie podważała fragment listwy, że zaczęła krwawić. Po dwóch godzinach przyznała się do klęski, pogodziła się z tym, że nigdy nie uda jej się oderwać listwy samymi palcami, a nawet gdyby stało się inaczej, w skrytce prawdopodobnie nie znalazłaby nic pożytecznego. W akcie desperacji rozsmarowała trochę krwi na kostce, za którą Molina przypiął ją do kaloryfera po powrocie z ubikacji. Miała próżną nadzieję, że krew nawilży skórę i uda jej się wysunąć stopę. Nic z tego. Dłoń ma w opłakanym stanie, uwiera ją unieruchomione kolano, ramię boli od wcześniejszych prób podniesienia stołu kuchennego. Przypomina sobie pewien film – okropny film, który oglądali Kiran i jego żona Emma, gdy zatrzymali się tu w ubiegłym roku. Bohaterem był pewien mężczyzna, który wpadł w szczelinę lodową i aby się z niej wydostać, musiał odrąbać sobie rękę. Matilda nie może się teraz opędzić od myśli o tym filmie; obrazy napływają jej do głowy i przekonują, że jeśli chce się stąd wydostać, musi sobie w jakiś sposób uszkodzić ciało. Złamać kość stopy albo jakoś inaczej się okaleczyć. Krew na jej kostce zakrzepła, pokryła metal i osypuje się suchymi płatkami. Oliver zażywa po operacji leki rozrzedzające krew. Gdyby zaczął tak krwawić, niechybnie by umarł. Dosłownie wysączyłoby się z niego życie.
Płynie dzień i w domu panuje spokój. Z innych pokojów nie dobiegają żadne dźwięki, ale mężczyźni na dole rozmawiają przyciszonymi głosami, słychać też brzęki w kuchni, jakby parzyli herbatę czy coś w tym rodzaju.
Kiedyś Matilda uważała się za chojraczkę. Robiła rzeczy, na które inne dziewczęta by się nie odważyły. Pierwsza we wsi zrobiła prawo jazdy i przemierzała samotnie Amerykę i Daleki Wschód, zanim jeszcze zmieniło się to w obowiązkowy rytuał przejścia dla każdego maturzysty. W tamtych czasach to wymagało ogromnego wysiłku i odwagi, a po drodze spotykało się tylko twardzieli z Australii i Izraela, którzy uważali podróżowanie za sztukę samą w sobie. Ale gdzieś po drodze, być może z powodu dzieci, zatraciła swoją awanturniczą naturę. Została ona z niej wyssana i doszło do tego, że podejmowanie jakiegokolwiek ryzyka nie mieści jej się w głowie, a każdy ruch musi być zaplanowany.
Opiera głowę o ścianę i wpatruje się w okno, nadal odrobinę uchylone. Patrzy na słońce w koronach drzew. W ubiegłym tygodniu widziała w wiadomościach materiał o człowieku, który uległ wypadkowi w zakładzie przemysłowym. Kombinezon roboczy wplątał mu się w maszynę fabryczną i mężczyzna został przeciągnięty przez szczelinę szerokości około dwudziestu centymetrów, przygniatany z obu stron masą żelaza. Zanim jego przełożeni wyłączyli urządzenie, przeszło już przez nie całe jego ciało. Mężczyzna miał złamany kręgosłup, miednicę i żebra oraz pęknięte jelito. Ale przeżył.
Może i tak, myśli Matilda, bo jest chudym osiemnastoletnim praktykantem. Ale ja?
Odwraca się i patrzy na biurko, przy którym Kiran zawsze odrabiał lekcje. Dzieli ją od niego ledwie kilka metrów; na blacie leży stos starych książeczek dziecięcych, którymi Matilda miała nadzieję zainteresować pewnego dnia wnuczęta. Obok stoi kubek zdobyty przez Kirana podczas szkolnych rozgrywek krykieta w prywatnej podstawówce. Kiedy wróciła do pokoju po wizycie w toalecie, potrąciła niechcący biurko i stoczyło się kilka rzeczy. Zaraz się po nie schyliła, ale zanim pomógł jej Molina, zdążyła kopniakiem przesunąć pod zasłonę długopis.
Wyciąga nogę i przysuwa długopis dużym palcem. Wyciąga spod stanika złożoną kartonową tubkę, rozdziera ją na dwoje i zaczyna pisać, powoli i z namysłem. Potem zdejmuje z włosów gumkę i odwraca się do Miśka.
– Misiek! – szepcze. – Misiek!
Piesek podnosi łeb. Macha ogonem, a ufność malująca się w jego oczach prawie doprowadza Matildę do łez.
– Dobry piesek. Chodź do pani.
Misiek podnosi się, przeciąga, ziewa, podchodzi do niej i siada, ziejąc donośnie. Matilda głaszcze go uspokajająco i drapie za uszami.
– Dobry z ciebie piesek, prawda?
Na skórzanej obroży wybito jego imię, ale brakuje plakietki. Oderwała się jeszcze w Londynie i jakoś nie zdążyli jej zastąpić. Matilda odpina ostrożnie obrożę, owija ją kawałkiem tektury i zabezpiecza całość gumką.
– Grzeczny piesek.
Zakłada z powrotem obrożę, ujmuje w dłonie psi pysk i przyciska czoło do łba Miśka.
– Dobry piesek. Powodzenia. Kochamy cię.
Pełznie przez pokój, aż noga przykuta do grzejnika jest wyprostowana, a jej tyłek sięga kominka. Niezgrabnie, krzywiąc się z bólu, kładzie się na plecach, wkłada głowę do paleniska i zagląda do przewodu kominowego. Gazeta zatykająca wyłom jest pożółkła i zawilgocona; jedno pchnięcie i ląduje w sąsiednim przewodzie, rozpada się i sfruwa do kominka w komórce poniżej.
Matilda zaciska zęby. Schyla nisko głowę i przemawia do psa.
– Chodź, Misiek.
Robi jej się niedobrze. Niedobrze jak nigdy w życiu.
– Chodź tu, piesku.