W kuchni „inspektor Honey”, który zgodnie z aktem urodzenia nazywa się Theo Honig, lat trzydzieści siedem, obywatel brytyjski, rodzice Niemcy, przerywa wycieranie stołu zabrudzonego psią karmą i ze spokojem odchyla w tył głowę, żeby spojrzeć na sufit. Z góry dobiegają jakieś szmery i skrobanie. Podstępne i tajemnicze. Wcale go nie dziwi, że słyszy szamotaninę ofiary. Takie przejawy buntu są do przewidzenia. Zastanawia się leniwie, co też ona knuje.
„Sierżant Molina”, którego prawdziwego nazwiska nie sposób wymówić, ale który posługuje się na ogół swoim prawdziwym imieniem Ian (albo jak się go nazywa w towarzystwie, „Ian Geek”) sprząta kuchenną posadzkę, na którą córka państwa Anchorów-Ferrersów, Lucia, opróżniła prawie całą zawartość lodówki.
Przez dobrą minutę stoją z zadartymi głowami i nie odzywają się ani słowem. Ian Geek patrzy pytająco na Honiga, a ten wzrusza ramionami i kręci głową. To nie powód do niepokoju. Poradzą sobie.
Z góry nie dobiega już żaden odgłos, więc wracają do przerwanej pracy: wycierania i odkażania. Każdy z mężczyzn został zatrudniony przez firmę z innego powodu: Honig ma wyższą pozycję i lata doświadczenia w swojej dziedzinie, a Geek to spec od spraw technicznych. Nigdy dotąd nie pracowali w duecie i Honig nie jest pewien, co z tego wyniknie.
Płucze ścierkę pod kranem i spryskuje dłonie płynem antybakteryjnym, bez którego nigdy się nie rusza. Nie znosi brudu i smrodu, zwłaszcza odoru psiej karmy. Uważa, że w tym domu panują szczególnie niehigieniczne warunki. Gdy tylko tu wszedł, od razu wyczuł nosem miesiące i lata zaniedbań w czyszczeniu wszystkich powierzchni oraz resztki jedzenia nagromadzone w szczelinach między deskami podłogowymi. Wydaje mu się, choć pewności nie ma, że czuje też Iana Geeka, jakby co najmniej pominął w życiu kilka pryszniców. Honig wyciera ręce i przygląda im się uważnie, obracając je na wszystkie strony i badając każdy paznokieć z osobna w poszukiwaniu ewentualnych śladów psiej karmy.
Z góry dochodzi kolejny hałas i mężczyźni znów odrywają się od swych zajęć i kierują spojrzenia na sufit. Tym razem skrobanie przeradza się w rozpaczliwe drapanie. Chwila ciszy i dźwięk mknie w dół kominem, jakby sam szatan sunął pazurami po ścianach przewodu. Coś upada głucho za kuchennym kominkiem. I zapada cisza.
Honig wzdycha, przeciągle i ze znużeniem. Odkłada ręcznik i kiwa głową na Iana Geeka, a ten opiera mop o lodówkę. Kierują się szybko i bezszelestnie ku tylnym drzwiom, otwierają je. Na zewnątrz wita ich nieznośnie parne popołudnie, jakby zanosiło się na burzę. Ian Geek lepiej zna dom. Przyjechał tu dzień wcześniej, żeby zrobić rekonesans i wszystko przygotować, i prowadzi teraz Honiga wzdłuż domu. Do ściany kuchni dobudowano tu niewielką kamienną komórkę, zmurszałą i nadającą się już tylko do rozbiórki.
Drzwi zwisają na pordzewiałych zawiasach – Honig widzi od razu, że nic się tu nie zmieniło od lat – i Ian Geek nawet nie musi ich mocniej popychać, żeby dało się wejść do pomieszczenia. Wchodzą obaj, nie zważając na pajęczyny omiatające im twarze. Z okna sączy się odrobina światła, dość, żeby zobaczyć kominek i masę oderwanej sadzy oraz gołębich odchodów. Honig czubkiem buta odgarnia z chrzęstem odchody i odnajduje pod nimi ślady krwi. Wsuwa rękę do podmurówki komina i nachyla się, żeby zajrzeć do przewodu.
– Tam jest pokój matki, prawda? To tam umieściliśmy psa?
– Tak.
Honig prostuje się i otrzepuje dłonie. Rozgląda się bacznie po komórce – ani śladu zwierzęcia. Ktoś się przemieszczał po podłodze na odcinku od kominka do drzwi. Nie ma wątpliwości, co tu się stało. Pies zaliczył upadek z wysokości, ale pozbierał się i uciekł. Honig kiwa głową w stronę drzwi. Ian Geek nie czeka na słowną komendę. Wychodzi i kieruje się stanowczym krokiem w stronę ogrodu.
Honig zostaje sam. Znów się pochyla i wtyka głowę do kominka.
– Hej, pani Robinson – szepcze do komina. – Nie jesteś pani taka głupia, na jaką wyglądasz. I nawiasem mówiąc, cycki też masz niczego sobie. Niczego sobie.
Z góry dobiega cisza. Tak jak się spodziewał. Honig wstaje i stąpając ostrożnie, idzie do drzwi. Przechodzi do ogrodu przez trawnik i schodzi stopniami łączącymi kolejne terasy. Słyszy, jak Ian Geek buszuje w ciągnących się w nieskończoność zaroślach. Pogwizduje cicho, żeby zwabić psa.
Honig schodzi po schodach, kieruje się w stronę zagajnika i przystaje tam, gdzie znajdują się jelita. Liczył po cichu, że do tego czasu odnajdzie je i zje jakieś zwierzę, ale nie, wiszą nietknięte. Trzeba je będzie usunąć. Pochodzą z jelenia zastrzelonego wczoraj przez Iana, ale wywarły odpowiednie wrażenie na rodzinie. Piętnaście lat temu Kable zostawił jelita w prezencie dla policji. Poświęcił tyle czasu na rozwieszenie ich na drzewach, chociaż w każdej chwili ktoś mógł wejść do lasu i go przyłapać. Niebywałe.
Honig wraca do kuchni i po krótkich poszukiwaniach odnajduje wiadro oraz parę gumowych rękawiczek. Wychodzi na zewnątrz i widzi, że Ian Geek wyłania się spomiędzy drzew i kroczy ku niemu przez trawnik. Ma rumieńce i ciężko dyszy.
– I co? – pyta Honig, chociaż zna już odpowiedź. Wyczytuje ją z twarzy Iana. – Co się stało?
– Zagoniłem go do lasu – uciekł.
– Jak myślisz, zdechnie? Przecież krwawi.
– Pewnie tak. Jeśli nam się poszczęści.
Wyciąga rękę do Honiga. Trzyma w niej podarty kawałek tekturki z tubki po papierze toaletowym.
– To leżało w trawie.
Honig odstawia na ziemię wiadro i rękawiczki. Prostuje się, odbiera świstek i podstawia go pod światło. Kawałek od góry został oddarty, ale na reszcie można przeczytać: Jesteśmy w domu „Pod Wieżyczkami” w Litton. Proszę wezwać policję, to nie jest żart.
– Ooo – mówi łagodnym tonem. Ziewa, zgniata liścik i wkłada go do kieszeni. – Urocze.
– Pies nie ma plakietki – zauważa Ian Geek. – Ani czipa – sprawdziłem.
Honig już to wie. Pies błąkający się po lesie nie stanowi wielkiego zagrożenia. Co nie znaczy, że nie wolałby go mieć przy sobie. Tak dla porządku.
– Niechlujstwo – mówi. – Okropne niechlujstwo. Chodź.
Podnosi wiadro i rusza w stronę zagajnika. Geek podąża za nim.
Stoją przez dłuższą chwilę i przyglądają się zapętlonym jelitom.
– Ale syf, co?
– No – potwierdza Ian Geek.
Honig wręcza mu rękawiczki i wiadro.
– Wsadź wszystko tu, weźmiemy to do domu. Spróbujemy z tego zrobić przynętę, może uda się sprowadzić z powrotem psa.
Geek wkłada rękawiczki i zaczyna wyplątywać z krzaków jelita – przerywając raz po raz, gdy pękają rozdarte przez ciernie i wylewa się z nich półpłynna zawartość.
Honig obserwuje go przez chwilę. Następnie przeciąga się, leniwie i niespiesznie, i patrzy wokół – na drzewa, ogrody, terasy i kamienny dom. Niektórzy naprawdę mają się dobrze, a nie zasługują. Ani trochę. Wszystko im spada z nieba, a jak przychodzi do płacenia podatków – o, powszechnie wiadomo, że ludzie pokroju Anchorów-Ferrersów pierwsi uchylają się od obowiązków i najmniej chętnie sięgają do kieszeni, żeby wesprzeć bliźniego. Dom wznosi się majestatycznie ponad drzewami, wieżyczki i wielodzielne okna pysznią się w łagodnym popołudniowym słońcu. Jakby budynek miał pogardliwie wyniosły stosunek do otoczenia.
W jednym z okien widać szczelinę przy zamku. Jest prawie pewien, że to pokój, w którym znajduje się pani Anchor-Ferrers. Przez dłuższą chwilę spogląda tam z namysłem.
Ian Geek kończy zbieranie wnętrzności i obaj kierują się w stronę domu. Krzątają się po zabudowaniach gospodarczych, aż w końcu Geek, oblepiony pajęczynami, wychodzi z niewielkiej szopy z rdzewiejącymi wnykami w rękach. Służyły pewnie do łapania królików, ale rozmiarem idealnie odpowiadają rodzinnemu pupilowi. Honey wynosi z pomieszczenia gospodarczego garść psich ciasteczek Pedigree Chum i obaj mężczyźni przenoszą się z powrotem do komórki, gdzie przystępują do zastawiania sideł, używając jelit i psich przysmaków jako przynęty.
– Rzecz jasna – odzywa się Honey, przygotowując pułapkę – to ma swoje dobre strony. Przynajmniej nie musimy losować, kto idzie na pierwszy ogień.
– Nie?
– Nie, złamasie.
Obraca się i uśmiecha do Geeka.
– Pani Robinson zgłosiła się na ochotnika. Bardzo ładnie z jej strony.