Obozowisko mieści się przy stacji przeładunkowej, gdzie wielkie samochody ciężarowe stoją jak drzemiący giganci, a w ich przednich szybach połyskuje księżycowe światło. Noc jest wietrzna, ogień trzaska i łopocze, dym kłębi się na placu, tworząc ozdobne chmury na tle pustych kontenerów.
Caffery parkuje na poboczu i dalej idzie pieszo, ścieżką wzdłuż granicy stacji przeładunkowej. Nocne oświetlenie placu zza kratowanego ogrodzenia kreśli mu na twarzy ruchomą siatkę. Kiedy dochodzi do obozowiska, Piechur nawet nie podnosi głowy. Jest zajęty dokładaniem do ognia. Przygotowywanie kolacji to jego rytuał.
Od ostatniego razu zdążył sobie przygarnąć kompana. Zwrócony grzbietem do ogrodzenia, a łbem w stronę ognia siedzi pies. Jakiś kundel, o sierści szorstkiej i pysku uczernionym, jakby na wzór Piechura paprał się w smole. Na widok Caffery’ego stojącego na skraju polany ani drgnie, ale nie spuszcza go z oczu.
Pies może i dał po sobie znać, że zauważył jego obecność, ale po Piechurze nie ma co tego oczekiwać. Caffery nie spodziewa się niczego innego – poznał już reguły gry. Wie, że nic na siłę. Wie, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, Piechur przemówi. Stoi więc i patrzy, jak włóczęga krząta się wokół ognia, przekłada zawartość puszek do prowizorycznych garnków, które wyciągnął chyba spod ziemi, i posypuje posiłek ziołami zebranymi pod żywopłotami lub w napotkanych po drodze ogrodach.
Piechur jest biały, ale żeby to stwierdzić, trzeba mu się dokładnie przyjrzeć, bo od stóp do głów spowija go pierwotny łój. Pokrywa jego brodę i włosy i tworzy na odzieży rodzaj pancerza. Określa go i opasuje. A jednak, paradoksalnie, w najbardziej podstawowym wymiarze Piechur jest niezwykle czysty. Bardzo o siebie dba – szczególnie o stopy. Nie da się przemierzać co dzień pieszo czterdziestu kilometrów, nie dbając o stopy.
Piechur kończy podgrzewanie jedzenia i nakłada je na talerze. Przygotował dwa, jakby na potwierdzenie, że spodziewał się Caffery’ego. W ten subtelny sposób chce mu dać do zrozumienia, że umie przeczuć, co się wydarzy. Widzi wszystko. Nic nie umknie jego uwadze.
– No? – Piechur w końcu obdarza go spojrzeniem. – Po co przyszedłeś?
Caffery pociera skronie.
– Można usiąść?
Piechur rozwija w odpowiedzi piankowy materac. Na swej trasie ma liczne skrytki, w których przechowuje dobytek, i tak się jakoś składa, że zawsze ma pod ręką wszystko, czego trzeba. Caffery siada i sięga po podsunięty przez Piechura talerz. Znalazł się też kubek jabłecznika. Caffery bierze mały kęs i sączy cydr, świadom, że pies nie spuszcza go z oka.
– Pozwoliłeś się znaleźć. Muszę mieć fory.
– Interpretuj to sobie jak chcesz, policjancie.
– Masz przyjaciela? – Wskazuje głową psa. – Ostatnio go z tobą nie było.
– Pogadamy o tym, jak wyjaśnisz, po co przyjechałeś.
– Derek Yates – mówi powoli Caffery. – Odwiedzasz go w Long Lartin.
Piechur nie daje po sobie nic poznać.
– Tak?
– Tak. Odwiedzasz go i powiedział o tym dziennikarzowi.
– Phi. Dzisiaj w tych więzieniach już na wszystko pozwalają.
Caffery odstawia talerz. Odnajduje jedną ze swoich czarno-srebrnych nasadek i doczepia z trzaskiem zbiorniczek z płynem. Ten dźwięk zaczął na niego działać równie kojąco, jak kiedyś odgłos wydawany przez zapalniczkę Zippo.
– Ty raczej nie słyniesz z popierania zboków. Właściwie wiadomo wszem wobec, że nie masz zmiłowania dla aktywnych pedofilów. A jednak zaprzyjaźniłeś się z osobą skazaną za pedofilię.
Piechur tak torturował mordercę swojej córki, Craiga Evansa, że ten ledwo uszedł z życiem. Evans żyje – jeśli jego egzystencję można nazwać życiem – jak skopcy albo święty Paweł z Tarsu – wykastrowany. Genitalia Evansa przebyły długą drogę od chwili, gdy zostały oddzielone od jego ciała ręką Piechura. Na różnych etapach mieszkały w puszce po herbatnikach na parapecie dawnego domu Piechura, w przegródce w kostnicy we Flax Bourton, i wreszcie, gdy przeszły już masę badań i kilkakrotnie pobrano z nich niewielkie próbki tkanek, które umieszczono w bezpiecznym miejscu na wypadek przyszłych apelacji, spalono je w krematorium oddalonym zaledwie pięć minut jazdy od domu opieki, gdzie mieszka teraz Evans.
Mógłby zatem zasiąść przy oknie w świetlicy i obserwować dym ze spalarni, w której płoną jego własne genitalia – mógłby, gdyby Piechur nie pozbawił go też oczu.
Piechura osadzono w Long Lartin w tym samym czasie co Dereka Yatesa. Caffery nie ma wątpliwości, że to o nim wspomina Yates: ja to ja, a on to on.
– Yates nie wie, o co ci chodzi, nie wie, dlaczego postanowiłeś go odwiedzać. Ale ja wiem. Znam cię – wiem, że nie robisz niczego bez powodu. I wiem, że wasza przyjaźń to nie przypadek.
– Co za pewność siebie. Co za inteligencja. – Piechur ściąga czarną wełnianą czapkę i skłania nisko głowę. – Wielkiego człowieka rozpoznaję od razu.
– Chcesz mieć oręż w ręce. To ma jakiś związek ze mną.
– Masz wybitny talent, wprost nie do pomyślenia. Chwileczkę. Tylko sobie doleję. Czekałem na ten moment i muszę się dobrze usadowić.
Nalewa sobie szklaneczkę cydru, siada wygodnie i kładzie delikatnie dłoń na psim łbie. Jego sękata sylwetka przywodzi na myśl upadłego dziada borowego o ciele oplecionym pnączami.
– No to słucham – jakie mam powody?
– Masz coś dla mnie, bo wiesz – na pewno wiesz – że Yates znał się z Tracey Lamb.
– Tracey Lamb?
– Wiesz, o kim mowa. Nie zgrywaj się. Wiesz, że była ogniwem w długim pedofilskim łańcuchu. A całością kierowali jej brat i Ivan Penderecki.
Teraz Piechur patrzy na niego inaczej. Nachyla się ku niemu i mówi:
– Ivan Penderecki? Ten sam, który zabił twojego brata?
Caffery’ego przeszywa wewnętrzny chłód. Odzywa się dopiero po chwili, a gdy to czyni, jego ton jest spokojniejszy i bardziej skupiony.
– Kiedyś coś mi powiedziałeś – powiedziałeś: co stary kloszard z zachodu może wiedzieć o jakimś chłopcu zaginionym trzydzieści lat temu w Londynie?
– Czyli pamięć też masz doskonałą.
– Zastanawiałem się nad tym zdaniem. W kółko nad nim rozmyślałem. I teraz już rozumiem. Bo ty jesteś skrupulatny, ty pedantyczny stary zasrańcu, ważysz starannie każde słowo, nie gadasz po próżnicy. Ciekawi cię interpretacja słów – a przeciętny człowiek zinterpretowałby to zdanie tak: nie wiem nic o twoim bracie. Ale przecież nie to powiedziałeś, prawda? To było pytanie, a nie stwierdzenie. „Co może wiedzieć stary kloszard?” Pytanie domaga się odpowiedzi – i oto moja odpowiedź. Według mnie stary kloszard może coś wiedzieć. I wie bardzo dużo.
– Rozumiem.
– Chcę, żebyś nakłonił Dereka Yatesa do rozmowy ze mną.
– To się nie uda. Tyle mogę powiedzieć na pewno, nie spotka się z tobą.
– Mogę go zmusić. Złożyłem wniosek o wizytę służbową. Na to nie musi wyrażać zgody.
– Ale nic ci nie powie.
– No to ty z nim porozmawiaj. Możesz go nakłonić do mówienia. Chyba że sam już wiesz. Wcale by mnie to nie zdziwiło, gdybyś już wiedział.
– Bo umiesz czytać w myślach?
Caffery piorunuje go wzrokiem, a Piechur się uśmiecha.