Nad pogrążonymi w mroku lasami, polami i bezdrożami leci nisko sowa. Weshimulo, Cailleach, Oidhche – w dawnych wierzeniach ludowych sowa ma zdolność jasnowidzenia. Bez jej pomocy Atena pozna tylko półprawdę. W demaskowaniu kłamstw Cailleach nie ma sobie równych. Przelatuje teraz tuż nad wierzchołkami drzew, szybując z pędem powietrza i nie poruszając skrzydłami. Okrążywszy skraj zagajnika, wypływa niespodzianie nad polanę, gdzie płonie niewielkie ognisko. Płomienie podświetlają jej skrzydła na pomarańczowo i sowa, niemal jakby oparzyło ją światło, gwałtownie skręca w lewo, zmienia kurs na zachód i czym prędzej oddala się od ognia. Po drodze wydaje jeszcze pisk. Ostrzeżenie, że wypatrzyła w dole coś nienaturalnego, może drapieżnego.
Siedzący na polanie Caffery wychyla się do przodu, opiera łokcie na kolanach i wbija spojrzenie w twarz Piechura. Czeka, aż ten przemówi, ale Piechurowi się nie spieszy; dopija jabłecznik, po czym ociera starannie wargi i brodę.
– Wiem, kiedy przyznać się do porażki – mówi. – I to jedna z tych sytuacji.
– Pomówisz z Derekiem Yatesem?
– Może dam się przekonać.
Caffery mruży podejrzliwie oczy. Piechur nigdy nie mówi wprost.
– Może? To jaka jest cena? Ty niczego nie zrobisz za darmo, niczego. Wiem, że każesz mi na to zapracować.
– Dać człowiekowi rybę, zaspokoi głód, dać człowiekowi wędkę – już głodu nie zazna.
– Chcesz mnie uczyć wędkowania? No to już, czekam.
Piechur siedzi przez chwilę bez słowa. Rozsiada się, gładzi kilkakrotnie brodę i rozmyśla. Potem się odzywa.
– Chodź no tu, piesku. Chodź.
Ani drgnął, ledwie zmienił ton, ale pies natychmiast go słucha. Drepcze wokół ogniska, nie zaszczycając Jacka nawet spojrzeniem, jakby był co najmniej duchem, i podchodzi wprost do Piechura. Nie czekając na dalsze polecenia, siada krok od niego i oblizując pysk, patrzy mu w oczy.
Piechur daje mu resztki jedzenia. Podnosi najpierw jedną, potem drugą psią łapę, przygląda się poduszeczkom, pluje na nie i przystawia bliżej ognia, żeby lepiej widzieć.
– Wyliżesz się z tego, piesku. Wyliżesz się z tego – mówi Piechur i gładzi go życzliwie po grzbiecie. Następnie sięga pod swoją uświnioną kurtkę i wyjmuje szeleszczącą papierową torebkę. Jack od razu ją rozpoznaje. To cebulki krokusów, które kupił Piechurowi prawie dwa lata temu.
– Na co mi one, Jacku Caffery? Detektywie?
– Do oznaczania kręgu. Wierzysz, że w jego granicach znajdziesz ciało córki, a gdy już przeszukasz jakiś obszar, to go oznaczasz, żeby nie zapomnieć.
– A dlaczego krokusy…?
Caffery kręci głową.
– Dokładnie nie pamiętam. Chodzi o jakąś opowiastkę o zaginionym dziecku, dziewczynce zwanej Krokuskiem.
– Dziewczynka co roku o tej samej porze wysuwa z obłoków swoją uroczą twarzyczkę i przemawia do rodziców.
– A twoja córka tak robi?
Piechur patrzy na Caffery’ego, w źrenicach igrają mu płomienie. On i Caffery mają takie same oczy. Jakby przeglądali się w lustrze.
– No? – nalega Caffery. – O tym mówisz – że córka cię nawiedza? Bo mnie mój brat nie. Nie widziałem ani jego, ani jego ducha. Nie widziałem go, odkąd wyszedł z domu.
– Może ona porozumiewa się ze mną na swoje sposoby – mówi oschle Piechur.
– Na jakie sposoby?
– Przyszło do mnie dziecko. Małe dziecko, o, takie. – Wyciąga rękę w powietrze i pokazuje. – Blondynka, jak moja córeczka. Zielone oczy, obdarte kolana. Wysiadła z furgonetki – z białej furgonetki.
– Takiej jak twoja. Tej, którą posłużył się Evans do uprowadzenia twojej córki.
– Miała na sobie sukienkę w kolorze błękitnego krokusa, ale nie była widmem, nie była zjawą, nie była złudzeniem. Istniała naprawdę, miała prawdziwy głos i prawdziwe spojrzenie. Pokazała mi się jako znak – znak, że nie wolno mi się poddać. I ja coś temu prawdziwemu dziecku obiecałem.
Podnosi psa i sadza go przodem do Jacka. Zwierzę przekrzywia łeb, otwiera pysk i wywiesza język.
– Obiecałem, że jej pomogę.
– Z czym? Z psem? To jej pies?
– Nie. Krokusek tego pieska znalazła – to znajda, sierota, zbieg. Ale także wysłannik. Nie wiem, skąd i jak się tu dostał, i nie wiem też dlaczego. Ale… – Urywa i uśmiecha się ironicznie. – Znam kogoś, kto może się tego dowiedzieć.
– Mam się dowiedzieć, skąd się wziął pies?
– I masz się dowiedzieć, dlaczego miał coś takiego na obroży.
Podnosi się i podchodzi do Jacka. Wyciąga rękę z zaciśniętą w dół pięścią, jakby sprzedawał dragi. Gdy jednak Caffery otwiera po chwili dłoń, okazuje się, że leży na niej zgnieciona szara tekturka. Bierze ją, prostuje i ogląda, mrużąc oczy. Tekturka jest naddarta, litery rozmazane od wody i najwidoczniej jest to zaledwie fragment większej całości. Ale dwa słowa są całkiem czytelne.
Ratuj nas…
Caffery marszczy brwi. Obraca kartonik.
– Co to takiego?
– Nie wiem. Było przyczepione do obroży.
– To jakiś dowcip? – Kręci głową, pełen wątpliwości. – Może to jakiś szczenięcy wygłup.
– Wygłup? Ciekawa teoria. Zechciałbyś ją potwierdzić?
– Znalazłeś przy psie jakiś adres? Numer telefonu?
– Nie, tylko imię: Misiek. Chociaż widywałem stworzenia bardziej podobne do miśków.
Zerka na psa, jakby ganił go łagodnie za lichą masę i mizerną posturę.
– Psy mają dzisiaj wszczepione urządzenia elektroniczne – narzędzia inwigilacji – takie, jakie władza chętnie widziałaby u nas wszystkich.
Wyjmuje Caffery’emu zwitek z palców i wraca niespiesznie na swoje miejsce. Siada i bierze psa na ręce.
– Dowiesz się, do kogo należy ten pies?
– A jeśli się zgodzę, to pomówisz w moim imieniu z Derekiem Yatesem?
– Pomówię.
Wiatr zmienia kierunek, a dym zawraca wraz z nim jak zjawa i dmie Caffery’emu w twarz, szczypie w oczy. Ale on ich nie zamyka. Z zapartym tchem patrzy na Piechura. Serce podryguje mu nerwowo w piersi. Nagle okazuje się, że jeszcze nigdy nie był tak blisko odkrycia tajemnicy zaginięcia Ewana.
– Jasna cholera – mówi z rozdrażnieniem i czuje na plecach szczypiącą strużkę potu. Oczywiście, że się dowie, do kogo należy pies. Zaszedłby na koniec świata, gdyby miał pewność, że naprowadzi go to na trop Ewana. – Szlag by cię trafił. Dawaj tego psa.