Oliver słyszy dźwięki dobiegające z podestu. Roztrzęsiony wyciąga się w stronę drzwi, szarpiąc kajdanki. Gdyby tylko mógł, oderwałby sobie nogę – zrobiłby wszystko, żeby tylko się dowiedzieć, co się dzieje.
– Proszę! – woła bezsilnie. – Proszę? Nie!
Głos ma żałosny i cichy, dławi się każdym słowem. Urywa i opada z powrotem na siedzenie, drżąc na całym ciele. Bierze głębokie hausty powietrza, żeby się uspokoić. Kłuje go w żebrach. Bij dalej, przypomina świńskiemu sercu. Bij dalej.
Na podeście znów zalega cisza i w końcu, w końcu, gdy tętno mu się uspokaja i Oliver nie zalewa się już potem, łapie znów za flamaster. Zdejmuje zakrętkę i zaczyna znów pisać po dywanie, tym razem szybciej: 9 rano, gryzmoli. Sądząc po tym, co słyszę, właśnie zaatakowali moją córkę lub żonę. Nie wiem, jak to się skończyło. W domu panuje cisza.
Przełyka z trudem ślinę, patrzy na drzwi, a potem gorączkowo na dywan, i próbuje ze wszystkich sił skupić się na tym, co najważniejsze – na tym, co może zrobić. Szczegóły. Jeśli ma umrzeć, John Bancroft, jego wyimaginowany śledczy, będzie potrzebował szczegółów. Oliver zanotował wszystko, co wydedukował z wykrytych tropów: używanego przez mężczyzn słownictwa, slangowych wyrażeń, odzieży, upodobań kulinarnych, nawyków higienicznych. Śledził ich działania i wsłuchiwał się w ich akcent. Próbował ich nawet obwąchiwać, żeby przekonać się, czy uda mu się wychwycić jakieś charakterystyczne nuty: zapachów kuchennych, żeby odgadnąć, co jedzą, czy na przykład kremu do opalania, który świadczyłby, że przybyli z zagranicy.
Wcześniej zdawało mu się, że ten, który każe na siebie mówić Molina, wygląda jakoś znajomo. Teraz nie jest już tego pewien. A jeśli faktycznie tak jest, to czy spotkali się gdzieś na płaszczyźnie służbowej? A jeśli tak, to gdzie? Nic mu nie przychodzi do głowy. Molina – nazwisko hiszpańsko brzmiące, chociaż mężczyzna ma brytyjski akcent. Ten, który mówi na siebie Honey, wydaje się niemal dwukrotnie wyższy.
Ten wyższy – Honey – to szef. Nazwiska Honey/Molina – niekoniecznie wybrane na chybił trafił. Jakiś podświadomy związek z ich prawdziwymi danymi? Wybór fałszywych nazwisk = musieli się kierować jakąś logiką. Przydomki zaczynają się na te same litery co prawdziwe nazwiska? Imiona pierwszych posiadanych zwierząt? Nazwy szkoły? Ulicy, przy której mieszkali w dzieciństwie? Znaczenie w różnych językach: Molina = młyn/moulin, Honey = miód/miel/honig/miele.
Zęby Honeya – w delikatne brązowe prążki – czyżby to oznaczało, że wychowywał się w miejscu o wysokim stężeniu fluoru? Akcent – angielski/australijski? Albo obracał się wśród Amerykanów/Australijczyków. Nie zauważyłem żadnego szczególnego dialektu, żargonu ani sposobu łączenia czasowników.
Molina – okulary – styl informatyka. Dla niepoznaki albo okulary korekcyjne – trudno stwierdzić.
Oliver przerywa. Rzut oka na drzwi. Cisza.
Dobrze przygotowany atak – wiedzieli, o której przyjedziemy, i dobrze znają nasze związki z Minnetem Kable’em. Używają kajdanek – produkcji, zdaje się, amerykańskiej. Zastosowanie niekonsekwentne. Raz nadgarstek, raz kostka. Ja jestem unieruchomiony przy kaloryferze, podobnie moja córka.
Przerywa i jeszcze mocniej podupadając na duchu, dopisuje:
Była unieruchomiona… zanim rozległy się te odgłosy, które właśnie słyszałem.
Nie jest pewien, czy John Bancroft będzie wiedział, jak odczytać tę informację. Nawet on sam nie wie, co ona oznacza. Ci mężczyźni są albo szalenie przenikliwi, albo szalenie irracjonalni.
Nieoczekiwanie słychać kroki na schodach. Podwójne, nie pojedyncze.
Oliver pospiesznie odkłada dywan i przygładza go. Oblizuje palec, ściera naprędce napis z ręki i naciąga rękaw. Następnie wciska flamaster z powrotem do szczeliny pod listwą podłogową i rozwala się na podłodze przy łóżku. Otwierają się drzwi i stają w nich mężczyźni. Pstryk, włączają światło. Mają na sobie świeże ubrania. Kolejny dowód na to, że są przygotowani na długą akcję.
– Możecie zażądać, czego tylko chcecie. Czegokolwiek. Nie zależy mi, zrobię wszystko, czego tylko zażądacie.
Honey kuca przy Oliverze, żeby zajrzeć mu w twarz.
– Wiesz co, Oliverze? Uwielbiam ten moment. Wprost uwielbiam. Mogę tego wysłuchiwać miliony razy i nigdy nie mam dość.
– Co się stało z moją żoną? Z moją córką?
Honey nie odpowiada.
– To tylko fasada – mówi Oliver. – Maska. Zrzućcie ją i zakończmy tę sprawę. Wy i ja jedziemy na tym samym wózku i możemy negocjować. Wy wyciągniecie z tej sytuacji, co chcecie, i ja wyciągnę, co chcę. Cokolwiek to jest, możemy dojść do porozumienia. Nie przedłużajmy tego, nie męczmy się już. Osiągnijmy nasze cele – razem.
Honey nadal się nie odzywa.
– Dla kogo pracujecie? Jesteście Anglikami. To brytyjska firma? Proszę, błagam was.
Honey parska śmiechem.
– Nie jest pan oryginalny, panie Anchor-Ferrers. Prawie każdy błaga. Na końcu.
– Chce pan powiedzieć, że to koniec? Mój koniec?
– Nie, nie, nie. Nie, nie, nie. Koniec nie. To początek.
– Nie, proszę. Proszę, nie krzywdźcie już mojej żony. Proszę, zrobię wszystko, absolutnie wszystko, zrobię, co mi każecie.
– Tak – mówi Honey. – Zrobisz, co ci każemy. Wstawaj.
Oliver się waha. Jest zupełnie bezsilny – starcze ciało go zawiodło. Dźwiga się z wysiłkiem, z jedną kostką wciąż unieruchomioną z trudem utrzymuje równowagę. Krew odpłynęła mu z tułowia i Oliver czuje ból w piersi. Dwadzieścia cztery godziny temu byłby się przeraził. Teraz ledwo to zauważa. Pozwala Honeyowi odpiąć kajdanki, a gdy Molina staje za nim i popycha go w stronę drzwi, ani trochę się nie opiera.
Prowadzą go na podest. W domu jest ciemno choć oko wykol. Zaciągnięto ciężkie story, ale to za mało, by uzyskać taką czerń, i Oliver uznaje, że mężczyźni musieli jakoś zalepić okna. Tak jak się to robiło podczas drugiej wojny światowej. W powietrzu unosi się nikła woń dymu papierosowego i antyseptyków.
Popychają go na krzesło i przywiązują, chyba plastikowymi opaskami zaciskowymi, chociaż jest o wiele za ciemno, żeby mógł to stwierdzić z całą stanowczością. Oliver gorączkowo notuje w pamięci wszystkie szczegóły, na wypadek gdyby miał jeszcze okazję coś dopisać do dywanowego listu. Tak – używają opasek zaciskowych. To może być istotna informacja.
– Gdzie moja żona i córka?
Mężczyźni pętają mu nogi w kostkach i umieszczają mu coś nad głową. Drapie go w uszy i wydaje mu się, że to coś w rodzaju pudełka, zamkniętego z czterech stron, z otwartym frontem i dnem. Czuje zapach świeżego drewna czy też płyty pilśniowej, czuje na skórze jej szorstki dotyk. Dobiega go charakterystyczny odgłos odklejanej z rolki taśmy i pudełko zostaje przymocowane do jego ramion, tak że nie może poruszyć głową ani w prawo, ani w lewo. Chwila przerwy i ktoś świeci mu w oczy latarką. Wzdryga się, krzesło odskakuje odrobinę w tył i czyjeś silne ręce przytrzymują je na miejscu. Czuje zapach chemikaliów – jakby skóry przesiąkniętej środkiem czyszczącym. Wraca myślami do zapisków na dywanie:
Honey – odnosi się do…? Imienia domowego zwierzątka z dzieciństwa – psa, może labradora albo golden retrievera? Molina? Molina? Jakieś miejsce odwiedzone w dzieciństwie?
Znów światło latarki. Usiłuje się odwrócić, ale nie może, więc tylko oddycha, głęboko, przeponą, próbując wyrównać tętno. Któryś z mężczyzn – nie widzi który – kładzie mu palce na powiekach. Przez ułamek sekundy Oliverowi przemyka przez głowę myśl, że zagłębi mu paznokcie w oczodołach i wydłubie gałki.
Ale on tylko delikatnie rozchyla mu powieki. Latarka nie świeci mu już w oczy, tylko podświetla upiorną twarz Honeya, który wpatruje się w Olivera z karykaturalną fascynacją. Następnie przykłada ostrożnie taśmę do wywiniętych powiek i przyczepia je za rzęsy do brwi Olivera. Powietrze piecze go w odsłonięte gałki.
I wtedy mężczyźni wycofują się bez słowa. Schodzą po schodach i przechodzą szybko przez hol. Gaśnie światło latarki. Drzwi kuchenne otwierają się i zamykają.
W holu zapada niesamowita cisza. Oliver wyczekuje w napięciu na dalszy ciąg. Dopiero po pewnym czasie dociera do niego, że mężczyźni nie wrócą. Mięśnie wokół oczu, pozbawione możliwości mrugania, drgają mu gwałtownie. Nie może się ruszyć. Znajduje się po lewej stronie odsłoniętego podestu. Widzi cienie, rozpoznaje kształty i powoli zdaje sobie sprawę, że za balustradą, na wysokości jego oczu, znajduje się coś, czego nie powinno tam być. Coś większego i dłuższego niż wiszący tam żyrandol.