Gdy spojrzy się na mapę przedstawiającą tereny wokół Litton, można zobaczyć głównie rozległe obszary leśne, urozmaicone tylko miejscami niebieskimi przecinkami jezior albo rzadkim skupiskiem czerwonych dachów tam, gdzie przycupnęły pojedyncze osady. Caffery długo kreśli linie rozchodzące się promieniście z miejsca, w którym Piechur znalazł Miśka. Podpatrzył tę technikę u speców z policyjnych jednostek poszukiwawczych i dzięki niej nauczył się zadawać właściwe pytania. Weterynarz twierdzi, że poza obrażeniami łap i nietypową zawartością żołądka pies jest w dobrej kondycji. Caffery domyśla się, że zaginął stosunkowo niedawno – z pewnością zaledwie dzień lub dwa dni temu. Ale jak daleko zdołałby zajść mały pies w ciągu jednego czy dwóch dni? I w jakim kierunku by się udał? Jak długa jest ta linka – od czego zacząć rozwiązywanie tej nierozwiązalnej zagadki?
Ostatecznie trzeba wybierać w ciemno. Caffery postanawia pojechać na południe od miejsca, w którym pokazał się Misiek, i rozpocząć od wioski leżącej przy końcu bruzdowatych terenów rolniczych, bo wydaje mu się, że małemu psu łatwiej byłoby pokonać te zaorane pola niż okoliczne lasy. Jedzie powoli, próbując wczuć się w atmosferę otoczenia, a Misiek siedzi na tylnym siedzeniu, wyprostowany, czujny, z postawionymi uszami, i śledzi migające za oknem krajobrazy.
To wioska typowa dla tej okolicy, mała i malownicza jak akwarelowa pocztówka, z oplecionymi wisterią budynkami i starym pubem z szyldem poskrzypującym leniwie na lekkim wietrze. Z dachów domów sterczą kominy jak z bajki o Jasiu i Małgosi. Ale okolica sprawia wrażenie cichej i opuszczonej i zatrzymawszy samochód, Caffery wyczuwa, że trafił w niewłaściwe miejsce – że zboczył ze szlaku. I rzeczywiście, gdy otwiera drzwi, Misiek zupełnie nie daje po sobie poznać, że widział już tę okolicę: wysuwa się spokojnie na rozgrzany chodnik i staje, rozglądając się wokół i czekając, aż Caffery powie mu, co dalej.
Caffery na ogół polega na swojej intuicji, ale nie ma lepszego pomysłu, jeśli chodzi o wybór punktu wyjściowego, i uznaje, że może warto chociaż rozpocząć obchód; a nuż natknie się na jakiś istotny trop.
I tak rozpoczyna jeden ze swych najdłuższych, najbardziej bezowocnych poranków: wlecze się od domu do domu, z legitymacją policyjną w jednej ręce i psią smyczą w drugiej, wsuwając wizytówki do skrzynek na listy przy opustoszałych domach i robiąc przymusowe przerwy na wysłuchiwanie rozwlekłych opowieści starszych ludzi, rozpaczliwie spragnionych towarzystwa. Słucha zażaleń i próśb, bo jest tu z ramienia władzy i na pewno może coś zaradzić w sprawie zatargów z zakładem energetycznym. Albo hałaśliwymi sąsiadami. Do takiego zadania trzeba być wytrzymałym jak wół i mieć skórę jak nosorożec.
W porze lunchu dopada go zmęczenie. Przemierzyli całą wioskę i weszli na zalesiony teren, gdzie budynki są bardziej rozproszone; można tu znaleźć i małe domki ze spływającymi spod okapów roślinami pnącymi, z podwórkami upstrzonymi sękatymi jabłonkami, i wielkie kamienne rezydencje z garażami i długimi podjazdami.
Zbliża się do nowoczesnego budynku, przed którym stoi na podjeździe nowiutki range rover. To nieładny, pomalowany na żółto dom, a zamieszkuje go brunetka po czterdziestce. Zaprasza go do środka i proponuje zimny napój dla ochłody. Caffery’ego bolą stopy i chce mu się pić. Co więcej, kobieta ma na sobie obcisłe, jaskrawoczerwone dżinsy i białą koszulkę na ramiączkach, która więcej odsłania, niż zakrywa.
– Mam piwo – mówi zachęcająco.
Po chwili namysłu Caffery odmawia, prosi o szklankę wody oraz coś do picia dla Miśka, i rusza w dalszą drogę.
– Mogłem ci wziąć coś na przeczyszczenie – mówi Miśkowi, gdy dochodzą do podjazdu następnego domu. Między drzewami rozwieszono tu tablicę z napisem NA SPRZEDAŻ. Jeden z narożników oplata bluszcz, więc tablica musi już wisieć od dłuższego czasu.
– To już ostatni, dobra?
Wchodzi na zarośnięty podjazd, mocząc podeszwy zebraną w zagłębieniach deszczówką. Rosnące po obu stronach wielkie krzewy zostały częściowo wgniecione w ziemię, a na liściach odcisnęły się ślady opon. Mija stojące po lewej stronie stajnie – nieużywane – oraz kamienną altanę, krytą omszałymi dachówkami i równie opuszczoną. Na prawo ciągnie się ogrodzenie, a za nim las. Od czasu do czasu migają pośród drzew jasne wzniesienia i Caffery orientuje się, że ciągnie się tam trasa dla BMX-ów, prowizoryczny tor przeszkód, z pagórkami pokrytymi jutą dla zwiększenia przyczepności. Spomiędzy drzew zaczyna się wyłaniać dom. Willa w stylu georgiańskim, z dwuspadowym dachem, popękana ze starości. Caffery i Misiek dochodzą do domu i Caffery przyciska guzik dzwonka. Nikt nie otwiera, więc Caffery wychyla się z krytego dwuspadowym dachem ganku, żeby sprawdzić, czy ktoś jest w ogrodzie. Pusto. Dzwoni ponownie. Tym razem przysuwa się do drzwi i przystawia do nich ucho, żeby sprawdzić, czy działa dzwonek. Słychać go wyraźnie, ale nikt nie otwiera.
Caffery wychodzi z powrotem na podjazd. Przed domem stoją dwa samochody – land rover i elegancki ciemnoróżowy lexus. Ktoś musi być w domu. Caffery obchodzi budynek, a piesek idzie za nim bezszelestnie. Nagle zatrzymuje się i podnosi dłoń. Misiek natychmiast przystaje. Do bocznej ściany domu przylega stara drewniana oranżeria, a w środku są jacyś ludzie. Szyby są zaparowane od licznych rozstawionych wewnątrz roślin doniczkowych, niektórych pożółkłych i podeschniętych. Choć szkło jest półmatowe, Caffery wyraźnie spostrzega postać w uniformie – kobietę, pielęgniarkę – i kogoś drugiego, siedzącego na wózku inwalidzkim. Trudno stwierdzić, czy to kobieta, czy mężczyzna, ale człowiek ten jest z pewnością rozebrany od pasa w dół. Widać masywne łydki. Czerwono nakrapianą skórę. Sieć żylaków.
Pielęgniarka coś mówi. Nie sposób rozróżnić słów, ale można wychwycić ukryte za nimi emocje. Rozdrażnienie. Sarkazm. Kobieta to niska i dość przysadzista Azjatka – możliwe, że Filipinka, ale pewności nie ma – z twarzą przeoraną grymasem wściekłości. Mówi i pracuje jednocześnie, owijając coś workiem na śmieci i związując go ciasno. Dopiero gdy otwiera foliową torbę i wyjmuje z niej parę pieluchomajtek, Caffery pojmuje, co tu się dzieje. Pielęgniarka przewija kobietę – Caffery uznaje, że to kobieta, sądząc po długości włosów w odcieniu popielaty blond – która wypróżniła się pod siebie.
Pielęgniarka ustawia się z boku wózka, nachyla tak, że górna część tułowia kobiety spoczywa jej na plecach, a ręce zwisają jak pajęczyny. Prostując częściowo nogi, pielęgniarka jest w stanie dźwignąć kobietę z wózka na tyle, by wsunąć pod nią majtki. Zgina znów nogi, obsuwa kobietę, spycha ją brutalnie na wózek i zapina taśmy po obu stronach. Kobieta zdaje się tego wszystkiego nie zauważać. Głowa zwisa jej bezwładnie.
Pielęgniarka naciąga kobiecie na kolana koszulę nocną, podchodzi do stołu i sięga po wiszący na jednym z krzeseł szlafrok. Już ma wrócić, gdy jej uwagę przykuwa coś za szybami oranżerii. Zastyga w miejscu ze szlafrokiem w dłoniach i wygląda na zewnątrz. To nie na Caffery’ego patrzy, bo on się nie poruszył ani w żaden inny sposób nie przyciągnął jej uwagi. Kobieta patrzy na coś za nim – na ciągnący się za ogrodem las.
Patrzy na ogrodzenie i na skraj lasu, gdzie biegnie tor dla BMX-ów. Caffery odwraca się i podąża za jej spojrzeniem. W oddali majaczą plamy pagórków – jak uśpione bestie – ale nie ma żywego ducha. Wszędzie panuje cisza.
Pielęgniarka wyrywa się z transu. Okrywa szlafrokiem ramiona kobiety. Podchodzi do okien i opuszcza kolejno rolety, całkowicie odcinając oranżerię od ogrodu.
– Można w czymś pomóc?
Caffery odwraca się, zbity z tropu. Kilka stóp od ścieżki stoi bardzo wysoki, dobrze zbudowany, wsparty na lasce mężczyzna pod osiemdziesiątkę. Ma na sobie kurtkę Barbour i wypchane na kolanach sztruksy wpuszczone w kalosze, na głowie dziką aureolę rozwichrzonych siwych włosów, a wielki, niemal komiczny krzaczasty wąs upodabnia go do rzezimieszka z epoki edwardiańskiej. Policzki zaróżowiły mu się z wściekłości.
– Znalazł pan to, czego szukał? Panosząc się wszędzie jak u siebie?
Caffery podchodzi do niego ostrożnym, pełnym szacunku krokiem.
– Przepraszam, pan…?
– Moja sprawa, jak się nazywam. Jak pańska godność?
– Jack Caffery.
– I co z pana za jeden? Chcesz pan buchnąć następną kosiarkę? To panu chodzi po głowie?
Caffery odnajduje w kieszeni legitymację. Podsuwa ją mężczyźnie.
– Przepraszam. Dzwoniłem do drzwi.
Mężczyzna patrzy na legitymację i jego postawa natychmiast się zmienia. Głowa, dotąd agresywnie wysunięta, zapada się jak u żółwia. Wokół niej zbierają się fałdy skóry.
– A, tak. Cóż, skąd miałem wiedzieć. – Oblizuje wargi. – No więc? Policja? Co się stało?
– Prowadzę śledztwo w okolicy. Czy to pański dom?
– Tak, ale nie może pan wejść.
Caffery zastyga z legitymacją do połowy wsuniętą do kieszeni.
– Słucham?
– Powiedziałem, że nie może pan wejść. Mamy okropny bałagan – nasza gosposia nawaliła, a zresztą… – Pociera nos, wyraźnie skrępowany.
– A zresztą…? – nie ustępuje Caffery.
Mężczyzna kręci głową. Nos ma pokryty popękanymi naczynkami, a oczy tak zapadnięte, że widać wewnętrzne obwódki.
– Po prostu… po prostu nie może pan wejść. To nie jest dla nas stosowna pora. Ani dla mnie, ani dla mojej żony.
Caffery chowa legitymację.
– Rozumiem. Dobrze wiem, co to znaczy nie chcieć przyjmować gości, panie…?
– Pułkowniku. – Mężczyzna sięga do kieszeni i wyjmuje wizytówkę. Podaje ją Caffery’emu, a ten ją bierze i czyta.
– Pułkowniku Frink. Mam tylko jedno pytanie. Chodzi o tego psa. – Kiwa głową w stronę Miśka, który węszy w rabatkach. Jeśli los się do Caffery’ego uśmiechnie, może pies gdzieś tu się wypróżni. – Rozpoznaje go pan?
– Czy go rozpoznaję? Nie. Nie mam w zwyczaju przygarniać bezpańskich psów. Dlaczego miałbym go rozpoznawać?
– Wabi się Misiek.
– No i?
– Nie należy przypadkiem do któregoś z sąsiadów? To znaczy…
Caffery toczy ręką wokół; z tego miejsca widać liczne doliny, w których gdzieniegdzie majaczą nad drzewami czerwonawobrązowe dachy.
– Wprawdzie domy są tu rozrzucone, ale może zna pan niektórych sąsiadów.
– O tyle, o ile. Jesteśmy w takiej sytuacji, że nie bardzo mamy czas na spotkania towarzyskie – zresztą po co?
Caffery unosi brew.
– Po co?
– Żona jest chora. Stwardnienie rozsiane. Mamy emerytury wojskowe i przebywamy tu tylko tymczasowo, bo próbujemy sprzedać dom. Nie mamy już najmniejszej ochoty mieszkać w tej okolicy.
Jego spojrzenie wędruje ku ogrodzeniu, za którym ciągnie się tor rowerowy.
– Tak – dodaje oschle. – Im szybciej się wyniesiemy, tym lepiej.
– Nie podoba się państwu okolica?
– Nie, nie podoba. Kiedy przeszedłem na emeryturę, mieszkaliśmy w Niemczech. Wróciliśmy tylko ze względu na jej stan zdrowia. Żeby być bliżej rodziny.
– Wróciliście?
– Tu był nasz dom. Tu dorastały nasze dzieci, wnuki… – Milknie po słowie „wnuki”, jakby było naznaczone jakimś przykrym wspomnieniem. Potem odwraca się i patrzy na dom spojrzeniem pełnym głębokiego smutku, jakby te ściany uosabiały całe nieszczęście i niedolę tego świata. Ściany porasta bluszcz, kraty osuwają się bezsilnie, a wraz z nimi odpadają fragmenty kamiennej elewacji.
– Cholerny zarządca go zapuścił. W końcu się sprzeda, pewnie weźmie go deweloper. I wreszcie się stąd wyniesiemy.
– Nie odpowiada państwu życie na wsi?
Mężczyzna czerwienieje jeszcze bardziej.
– Panie Caffery…
– No tak, przepraszam. Wtykam nos w nie swoje sprawy. A więc na pewno pan nie rozpoznaje tego psa?
– Nie. Już mówiłem.
– A pani Frink? Może ona będzie coś wiedziała?
– Proszę – mówi pułkownik. – Niech pan nas nie obraża. Do mojej żony już od miesięcy nic nie dociera. Nie mówi, nie słyszy. Jeśli chce pan wiedzieć, to jesteśmy w cholernych tarapatach.
– Bardzo mi przykro.
Pułkownik zbywa tę uwagę machnięciem ręki.
– Czy to już wszystko?
Caffery chce zapytać: co takiego znajduje się za ogrodzeniem, w miejscu, gdzie biegnie tor dla BMX-ów, że tak niepokoi waszą pielęgniarkę? Ale nie robi tego, wyciąga tylko rękę na pożegnanie.
– Miło mi było pana poznać.
– Dziękuję. – Pułkownik ściska mu dłoń. – Dziękuję i do widzenia. Rozumiem, że trafi pan do wyjścia.
Obraca się, pomagając sobie laską i utykając niezgrabnie, rusza w stronę domu. Ramiona ma skulone, a głowę opuszczoną, jakby z trudem przeciwstawiał się grawitacji. Misiek z przekrzywionym łbem obserwuje jego odejście. Caffery milczy. Przez chwilę stoi nieruchomo, bo myśli, że gdy spotyka starszych ludzi, zawsze reaguje tak samo – dostrzega tylko ich wątłość. Wyobraża sobie wtedy matkę i zaczyna się zastanawiać, gdzie ona jest i co porabia. Czy żyje? A jeśli tak, to czy w ogóle pogodziła się z tym, że utraciła Ewana i została z drugim dzieckiem. Jackiem. Tym, którego wolałaby utracić, gdyby miała wybór.
– Chodź – mówi do Miśka, gdy po trawniku niesie się trzask zamykanych drzwi. – Zajrzymy między te drzewa.