Sudoku

Oliver cierpi katusze. Odsłonięte oczy pieką nieznośnie od suchego powietrza. Udaje mu się je odrobinę nawilżyć, gdy porusza nimi na wszystkie strony. Kręci mu się od tego w głowie, więc stara się siedzieć nieruchomo, marząc, by egzystencjalny spokój okazał się silniejszy niż słabość ciała. Mijają minuty i nic się nie dzieje. W holu słychać czyjś oddech, ale z dołu nie dobiega żaden ruch, absolutnie nic. Ten brak danych zmysłowych jest celowy, myśli.

– Tato?

Oliver podrywa głowę. Próbuje się odwrócić w kierunku, z którego dobiega głos, ale skrzynka wpija mu się w obojczyk. Tkwi zwrócony twarzą do holu i może tylko obracać obolałe oczy.

– Tato. Boję się. Co się dzieje?

Zanim zdąży odpowiedzieć, z dołu dobiega stłumiony odgłos szamotaniny. Zamyka usta i skupia się na dźwięku; czuje nieomal pracę mięśni uszu, strzyże nimi niczym zwierzę. Coś się porusza na schodach, a potem na półpiętrze, tuż pod zawieszonym w powietrzu ciemnym kształtem.

Czeka z zapartym tchem. A potem z dołu dochodzi do niego oschły głos Honeya.

– Światło, proszę, panie Molina.

Rozbłyskują światła. Oliver szarpie się na krześle.

Około trzech metrów od niego, na poziomie wzroku osób znajdujących się na galerii, wisi do góry nogami Matilda, ze stopami związanymi liną przeciągniętą przez jeden z dźwigarów na suficie. Obraca się powoli na linie, jakby zawiewał lekki wietrzyk. Jej ręce, jak u groteskowej poczwarki, przytwierdzono do piersi za pomocą taśmy samoprzylepnej. Zaklejono też usta. Włosy zwisają luźno z głowy, jaskrawoczerwonej od napływającej krwi. Nogawki spodni zsunęły się z kostek i zmarszczyły na udach, odsłaniając sporą powierzchnię ciała. Na stopach ma wciąż jaskrawozielone tenisówki o podeszwach poznaczonych jeszcze ziemią i trawą po wczorajszych pracach ogrodniczych.

Oliver gorączkowo poszukuje u niej oznak życia. Jej twarz, przynajmniej ta część dla niego widoczna, jest opuchnięta i tak czerwona, że prawie purpurowa. Początkowo wydaje mu się, że ktoś ją okładał pięściami, ale potem dociera do niego, że to nie to – po prostu tak długo wisiała głową w dół, że spłynęła tam krew.

Oliver nie widzi, żeby Matilda oddychała. Modli się, żeby dała jakiś znak życia, ale nic z tego.

Tuż pod nią i za nią znajduje się półpiętro, gdzie na otomanie, plecami do holu, siedzi Honey, pozornie całkowicie pochłonięty robieniem notatek. Obok niego stoi filiżanka z kawą, a sam Honey ma na sobie jeden ze swetrów Olivera. Od strony włącznika światła zbliża się nonszalanckim krokiem poziewujący Molina. Siada na krześle przy otomanie i mości się wygodnie; krzyżuje ramiona i zakłada nogę na nogę. Żaden z nich nawet nie spojrzał na zawieszoną powyżej Matildę.

W Oliverze narasta jęk. Skowyt. Dusi go w sobie. Po przeciwnej stronie galerii, jakieś piętnaście jardów od niego, siedzi Lucia przywiązana do krzesła. Nie zaklejono jej powiek, ale jest spętana. Ona także ma na sobie to, co nosiła wczoraj – podkoszulek zsunął jej się nieco z ramienia i odsłonił białą skórę dekoltu. Wpatruje się w matkę tępym, nieruchomym spojrzeniem. Udaje twardą, ta jego Lucia, ale to wciąż jego mała córeczka i Oliver niczego bardziej nie żałuje niż tego, że nie zostali wczoraj rano w Londynie.

Teraz Honey ziewa. Odkłada kajet – to nie notes, lecz książeczka z sudoku – i nakłada nasadkę na długopis. Rzut oka na Matildę.

– Nieźle się sprawuje, nieprawdaż, panie Molina?

– Ale do rozmownych nie należy.

– Co prawda, to prawda.

Prostuje ręce nad głową i wykonuje ruch, jakby chciał się pozbyć skurczu w karku.

– Wszystko u ciebie gra, kochanieńka?

Zlepek kolorów i wzorów, w którym Oliver rozpoznaje Matildę, nie odpowiada na zaczepkę. Cokolwiek, choćby drobne drgnięcie, dałoby mu nadzieję. Może żyje, tylko straciła przytomność i dlatego nie reaguje. A może się nie rusza, bo uznała, że nie ma sensu stawiać oporu.

– To podobno służy urodzie – mówi Honey. – Taki zwis do góry nogami wspaniale robi na cerę.

Łapie Matildę za ramiona i zaczyna spektakl: zakręca nią w powietrzu, aż Oliverowi robi się niedobrze. Honey cofa się i rozkładając ręce teatralnym gestem, obdarza Molinę promiennym uśmiechem. Jak iluzjonista z Las Vegas, który udowadnia widowni, że jego rekwizyty nie są spreparowane.

Matilda trzepocze powiekami i świńskie serce podrywa się Oliverowi w piersi. Matilda żyje. Zaczyna się szamotać, ale jest zbyt wyczerpana i jej starania przypominają senne ruchy motyla, który usiłuje się wydostać z kokonu.

Honey podnosi głowę i patrzy na galerię, na Olivera i Lucię. Uśmiecha się do nich i unosi rękę w przyjaznym geście, jakby właśnie mu pomachali, a on chciałby im życzliwie odpowiedzieć.

– Panie Molina, proszę. – Wskazuje Matildę, jakby sugerował, że ten obraz zaczął w nim nagle budzić głęboki niesmak i nie może już na niego dłużej patrzeć. – Niechże pan coś z tym zrobi.

Molina majstruje przy końcówce liny przywiązanej do poręczy. Lina opuszcza się z głośnym skrzypieniem i Matilda leci w dół. Przez chwilę wydaje się, że spadnie na głowę, ale nie, lina zatrzymuje ją mniej więcej metr nad podłogą. Molina obsuwa Matildę powoli dalej, podstawiając stopę pod jej głowę, tak że zgina się w karku i ziemi dotykają najpierw ramiona. Łapie ją wpół i pozwala, by reszta ciała opadła na posadzkę półpiętra.

– No i? – Honey krzywi się, nadal nie podnosząc wzroku. – No i?

– Jeszcze żyje – odpowiada Molina. Łapie ją za pulower, unosi górną część tułowia i ciągnie do tyłu. Wlecze ją po podłodze, wciąga na otomanę i sadza. Matilda kołysze się bezwładnie, tułów opada jej w przód, a Molina staje za nią i opiera jej plecy o swoją nogę, żeby utrzymać ją w pozycji siedzącej. Honey odwraca pogardliwie głowę, po czym widząc, że Matilda siedzi, podchodzi do niej ostrożnie i nachyliwszy się, spogląda jej w twarz.

– Na pewno żyje?

– Na pewno.

Honey powoli, z zaciekawieniem, odrywa jej z twarzy taśmę. Ten bodziec przywraca Matildzie przytomność. Mruga powiekami i szarpie głową w tył. Łapie gwałtownie powietrze, ale nie prostuje się. Wisi tylko zgięta wpół, kołysząc się lekko. Z ust ścieka jej na kolana strużka śliny.

Honey powoli odwija taśmę mocującą jej ręce do piersi. Ubrania Matildy są wygniecione i ubrudzone klejem z taśmy. Pan Molina, zadowolony, że przestała się kołysać i może siedzieć o własnych siłach, sięga za otomanę i wyjmuje kamerę. Włącza ją i nie odrywając wzroku od wyświetlacza, ustawia przez chwilę ostrość, po czym przesuwa na próbę kamerę od Olivera do Matildy.

– Pani Robinson? – Honey kuca przed nią, tyłem do galerii. Kładzie jej palec pod brodą i unosi ją, niemal czule. – Hej! – szepcze. – Hej!

Matilda nie odpowiada. Jeszcze się kołysze, jeszcze nie odzyskała równowagi.

– No, dalej, pani Robinson, no, dalej. – Patrzy na Molinę, który kieruje na niego oko kamery. – Wygląda na trochę zmordowaną. Mam nadzieję, że nie wisiała za długo.

– Sam nie wiem – mamrocze Molina, ale nie przychodzi na pomoc. Nagrywa.

Honey prostuje się i zdejmuje Matildzie ręce z kolan. Podciąga ją do pozycji stojącej. Matilda stoi niepewnie, cały ciężar ciała spoczywa na jednej nodze. Próbuje unieść głowę, ostrożnie, jakby każdy ruch sprawiał jej ból.

– Do góry. – Honey poklepuje otomanę. – Zapraszam tu do góry.

Kiedy Matilda nie odpowiada, Honey nachyla się i chwyta ją za kolano lewej nogi. Unosi ją tak, że stopa spoczywa na otomanie. Następnie, podpierając jej plecy barkiem, popycha ją, aż Matilda wdrapuje się niezdarnie na siedzenie. Honey wchodzi tam za nią i stojąc obok, trzyma ją za ramiona, żeby uchronić przed upadkiem.

– Ej – mówi do Moliny, który zmienił pozycję i filmuje ich teraz z dołu. – Wiesz, jakie zadam teraz pytanie?

Molina nie odpowiada od razu. Opuszcza kamerę i powoli przenosi spojrzenie na Honeya.

– Jakie?

– Hot or not? Pamiętasz tę grę, w którą się kiedyś grało – ładna czy szkaradna? Stąd się wziął Facebook – wiedziałeś?

– Tak, wiedziałem.

– No i? – naprowadza go niecierpliwie. – No i?

– No i co?

– Pani Anchor-Ferrers. Ładna? Czy szkaradna?

Molina bierze głęboki oddech. Nawet jeśli waha się przez chwilę, nie daje tego po sobie poznać. Patrzy na Matildę. Podpiera brodę palcem, jakby podziwiał dzieło sztuki w galerii. Powoli taksuje ją wzrokiem.

– Babeczka niczego sobie.

– Niczego sobie w sensie, że byś ją tentego? Czy niczego sobie w sensie: do oglądania? Gdyby była, powiedzmy, matką twojej nowej dziewczyny?

– W sensie: do oglądania.

– Czyli byś jej nie posunął?

– Czy ja wiem. A ty?

W oczach Honeya pojawia się błysk, ale zaraz gaśnie.

– No nie wiem – mówi. Pociera skronie, jakby poważnie się zastanawiał. – Zależy jak leży. Tu trzeba wziąć pod uwagę poziom desperacji. Czaisz – czasem człowiek jest tak zdesperowany, że dmuchnąłby butelkę. Pod tym względem nie jestem lepszy od innych. Mówię ci, waliłem takie rzeczy, że moja matka by padła trupem. Ale jeśli chodzi o panią Anchor-Ferrers, nie jestem pewien, czy potrzeba aż desperata.

Puszcza Matildę. Zastyga na chwilę, żeby się upewnić, czy się nie przewróci, a potem schodzi zręcznie z otomany. Kładzie Molinie dłoń na ramieniu.

– Sam nie wiesz, jasna sprawa. No to do dzieła. Chodźmy krok dalej.

Uśmiecha się do Matildy, która stoi ze zwieszoną głową i twarzą zasłoniętą przez włosy.

– Pani Robinson. Niech pani rozepnie bluzkę.

Atmosfera w holu nieznacznie gęstnieje. Jakby wszyscy zebrani wciągnęli powietrze, nagle wstrząśnięci.

Matilda powoli podnosi oczy na Honeya.

– Słucham? – mamrocze.

– Tak, dobrze pani słyszała. Niech pani rozepnie bluzkę.