Hatton Garden

Oznaczenie producenta wskazuje na pracownię „Beale, Cohen and Dartford”, a pantera oznacza Londyn. No pewnie, że Londyn, myśli gorzko Caffery. Szukaj, bracie, wiatru w polu.

London Calling. W głowie odtwarzają mu się na okrągło pierwsze akordy starego kawałka The Clash. Wystukuje rytm na kierownicy i rzuca poirytowane spojrzenia na kierowców z sąsiednich pasów ruchu. Wszystkich przyciąga żywe bijące serce. Londyn wzywa. To magnes, czarna dziura, która ostatecznie zasysa wszystko, co w nią wpadnie.

Sam jest londyńczykiem, zna miasto od podszewki, ale to nie znaczy, że przyjazd tutaj nie jest dla niego czasochłonny, kosztowny i skomplikowany. W tych poszukiwaniach nie może sobie pozwolić na luksus, jakim jest zwrot kosztów podróży służbowej, i chociaż zgromadził trochę oszczędności w banku – całymi latami nie miał ich na co wydawać – i tak wzdryga się z niezadowolenia na myśl o rachunkach za benzynę i opłatach za wjazd do centrum i parkowanie.

Od zawsze wydaje mu się, że dzielnica Hatton Garden ma dość kuriozalne położenie. Tuż przy Fleet Street i siedzibach gigantów prasowych, którzy w czasach jego dzieciństwa nie przenieśli się jeszcze ze wschodniej dzielnicy portowej; nadal nie rozumie, jak to się stało, że te dwa światy funkcjonowały tak blisko siebie. Budynki prasowe znikły, ale pracownie jubilerskie mają się dobrze; rozległe wzgórze Hatton Garden ciągnące się w cieniu białego budynku Zigguratu od Holborn do Clerkenwell i otoczone z obu stron rzędami sklepów jubilerskich, gdzie handluje się kruszcem i diamentami. Niektóre to tylko zamykane na rolety otwory w ścianach albo betonowe klatki schodowe na tyłach anonimowych budynków. Inne mają lśniące, pozłacane witryny i połyskujące gabloty. Jak na planie filmowym Harry’ego Pottera.

Odnajduje pracownię w bocznej uliczce mniej więcej w połowie wzgórza. Nie jest okazała, ale właściciele postarali się o zabezpieczenie wejścia: znajduje się tu najeżony kamerami i zbudowany na podobieństwo śluzy przedsionek, w którym musi poczekać każdy, kto chce zostać wpuszczony lub wypuszczony. Caffery czeka cierpliwie z ręką w kieszeni, przesuwając między palcami obrączkę i pierścionek, które tam włożył. W sklepie panuje mrok, ale po chwili pojawia się jakaś postać. Chodzi po ciemnym pomieszczeniu i włącza światła, a gabloty ożywają jedna za drugą.

– Przykro mi. – Caffery pokazuje legitymację, gdy mężczyzna podchodzi otworzyć wewnętrzne drzwi. – Nie jestem klientem. Nie musi pan marnować prądu.

Mężczyzna wpuszcza go, a potem znów obchodzi wnętrze i posłusznie gasi światła. Jest bardzo niski i mniej więcej w wieku Caffery’ego. Ma na sobie porządny garnitur i krótko przystrzyżone włosy, i Caffery początkowo nie wie, skąd może pochodzić. Na pierwszy rzut oka postawiłby na któryś z krajów Lewantu – w kształcie jego czaszki jest coś kanciastego – ale z drugiej strony mężczyzna ma jasną karnację i blond włosy, do tego mówi z autentycznym wschodniolondyńskim akcentem. Pewnie w jego żyłach płynie żydowska krew, ale on sam jest takim mieszańcem jak i cały Londyn.

– Michael Beale. – Jubiler ściska dłoń Caffery’ego, a jego spojrzenie prześlizguje się po odznace policyjnej. Zauważa ją, ale nie wydaje się zbity z tropu. W takim miejscu podobne wizyty są pewnie na porządku dziennym. – Witam. Proszę wejść. Czy chce pan usiąść w jakimś ustronnym miejscu? Może na zapleczu? Zapewniam pana, że jeśli usiądziemy tutaj, to ktoś nam przeszkodzi.

– W takim razie na zapleczu. – Caffery chowa legitymację. – Proszę prowadzić.

Wchodzą do biura. To tylko klitka, ale urządzona jak wiejski pensjonat: na papierowej tapecie zawieszono tandetne ramki ze zdjęciami zwierząt domowych. Brudne okno przysłania poplamiona firanka. Choć nic więcej nie widać, Caffery domyśla się, co znajduje się za szybą. Schodki przeciwpożarowe, pojemniki na śmieci i gołębie. Śmieszna sprawa. Od dwóch lat mieszka na wsi, a miasto nadal trawi go od środka jak kwas miedzianą płytkę.

– Co mogę dla pana zrobić? – Michael włącza czajnik elektryczny i zaczyna przepłukiwać stłoczone w zlewie brudne kubki. – Czyżby znów włamanie?

– Nie. Jestem nietutejszy.

Wyjmuje z kieszeni łańcuszek i kładzie go na stole. Michael przerywa mycie. Nie wypuszczając z ręki kubka, nachyla się i zerka na łańcuszek.

– Powlekany. Bez cechy. Jeśli chce pan określić pochodzenie, to obawiam się, że daleko pan nie zajdzie.

– A to?

Michael znów się pochyla i patrzy teraz na obrączkę. Jej już tak szybko nie odrzuca. Marszczy nos i okulary przesuwają mu się nieznacznie w górę. Przekrzywia głowę w jedną i drugą stronę i ściąga brew.

– Mam jeszcze zdjęcia.

Caffery zdążył zajrzeć do laboratorium kryminalistycznego w komendzie głównej. Nie jest wprawdzie na służbie, ale tam o tym nie wiedzą. Poprosił o sfotografowanie obrączki i przekonał ich o zarejestrowanie wniosku z datą wsteczną, tak żeby przypadał na okres jego pracy. Dostał dwa zdjęcia w formacie 20 na 25 centymetrów i właśnie je pokazuje Michaelowi.

– Tak. Nasza. Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty pierwszy. Trzydzieści trzy lata temu. Firmę prowadził wtedy mój ojciec.

– Pański ojciec? Żyje?

Michael kręci głową.

– Odszedł w dziewięćdziesiątym siódmym. I to, niech pan sobie wyobrazi, przez chorobę wściekłych krów. Jeden przypadek na dziesięć tysięcy osób – tak nam powiedziano. Tata twierdził, że skoro jeden na dziesięć tysięcy, to ktoś musi być tym jednym. Żeby dla tych pozostałych dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwości stało się zadość.

– To on zrobił tę obrączkę?

– On, to mała firma.

Caffery spogląda na stojącą w rogu zakurzoną szafę na dokumenty. Na górze leży stos wypchanych papierami niebieskich teczek.

– Widzę, że prowadzi pan księgi. Czy da się sprawdzić, kto złożył to zamówienie?

Michael podąża za spojrzeniem Caffery’ego, ale kręci głową.

– Nie, najstarsze wpisy pochodzą z lat dziewięćdziesiątych. Poza tym większość tego, co pan widzi, to wyceny, na potrzeby ubezpieczycieli.

Obraca obrączkę i ogląda ją przez zmrużone powieki.

– Złoto badano tu, w Londynie, to dość pospolity stop, ale…

Wstaje. Odkłada kubek na suszarkę i przechodzi do części sklepowej. Kilka chwil później wraca z lupą jubilerską. Podnosi obrączkę i ogląda ją uważnie.

– O co chodzi?

Michael w milczeniu obraca w palcach obrączkę, twarz ma skupioną.

– Znam tę obrączkę. Znam ją. Ten symbol. Ja…

Krzywi się, błądząc po omacku w pamięci. Caffery siedzi bez ruchu i czeka. Po dłuższej chwili Michael z triumfalnym uśmiechem odchyla się do tyłu na krześle.

– No, do jasnej cholery, to chyba nie przypadek? Ja ją pamiętam. Siedziałem tu, gdy ją odbierano. – Stuka palcem w stół. – O, tutaj, na tym krześle. Pamiętam, bo tata narzekał, że do wygrawerowania tych dwóch symboli musi zamówić specjalne rylce. Wtedy jeszcze nie używano grawerek laserowych. Miałem może… z dziewięć lat? Dziesięć?

– Kto ją zamówił?

– Facet od kosmicznego złomu.

– Facet od kosmicznego złomu?

– Tak, nigdy już nie spotkałem nikogo równie fajnego. Coś nie wyszło z tymi rylcami, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie tata kończył obrączkę i facet musiał poczekać, a ja w końcu tu z nim usiadłem. Zaczęliśmy rozmawiać – no wie pan, plotłem trzy po trzy, udając dorosłego.

– A o czym?

– O statkach kosmicznych. Dlatego go zapamiętałem. Opowiadał mi rzeczy, których nigdy nie zapomnę, bo naprawdę otworzyły mi oczy. Mówił, że wokół Ziemi rozciąga się ogromny pas planetoid, złożony między innymi z nieczynnych satelitów i porzuconych fragmentów statków kosmicznych. Powiedział, że pewnego dnia każda wysłana w kosmos rakieta będzie musiała się z czymś zderzyć. Że ilekroć dojdzie do kolizji, w orbitę wystrzelą nowe odłamki. Myślałem sobie wtedy, że nigdy nie słyszałem czegoś tak niezwykłego. Wprost kapitalnego. Do dziś mam obsesję na punkcie kosmosu.

– A jego nazwisko?

– Jimmy’ego? – Michael wzrusza ramionami. – Tego to już nie pamiętam. Pamiętam tylko tę historię o kosmosie. Dla mnie został już gościem od kosmicznego złomu. Bardzo często o nim rozmawialiśmy – to znaczy, ja o nim mówiłem. Już nie przestałem marzyć. Kazałem sobie zaprenumerować „Omni”, zwariowałem na punkcie Star Treka i tak dalej. Zdaje się, że zanudziłem rodziców na śmierć, taka jest prawda. Ale jego już nigdy więcej nie spotkałem.

– Nie może pan sobie przypomnieć niczego szczególnego? Jego zawodu? Miejsca zamieszkania?

– Wziąłem go chyba za kogoś z NASA. Wtedy wszędzie huczało od opowieści o wyścigu kosmicznym, jeśli pan sobie przypomina. Wszyscy jeszcze tym żyli. Uroiłem sobie w głowie, że jest astronautą czy kimś takim. – Kręci głową. – Co tu dużo gadać? Miałem mleko pod nosem.

– A jak wyglądał?

– Biały, wysoki – tak mi się zdaje, ale jak ma się dziesięć lat, to wszyscy wydają się wysocy. Zwłaszcza jeśli do tego samemu jest się kurduplem jak ja.

– A wspominał może, gdzie mieszka?

Michael przygryza wargę i wpatrując się w przestrzeń, skupia się usilnie.

– Minęło wiele lat, rozumie pan? Dopiero dziś sobie o tym przypomniałem.

Kręci głową.

– Nie. Przykro mi. Nic z tego.

Caffery sięga po lupę.

– Mogę?

– Proszę bardzo.

Ogląda obrączkę przez soczewkę. To niebywałe, jak lupa wyostrza oznaczenia. Najwyższa pora powtórzyć badanie wzroku.

– A symbole? Mówią coś panu? Ten trójkąt z rozbłyskającą gwiazdą?

– Ja bym stawiał na wolnomularzy. Nie żebym się na tym znał. W końcu – bez urazy – to chyba glina powinien wiedzieć więcej o loży?

– Zależy jaki. – Caffery rozsiada się na krześle i patrzy znów na zdjęcie. – A to: ta skrzydlata postać? Mówi coś panu?

– Nie. Na pewno nie ma związku ze sztuką jubilerską. Pierwszy raz coś takiego widzę.

– Nie przypomina pan sobie, żeby tłumaczył, co to takiego?

– Przykro mi. Naprawdę mi przykro. Sam pan rozumie. Minęło tyle lat i tak dalej.

Caffery wstaje.

– Niepotrzebnie się pan tłumaczy. To, że zapamiętał pan cokolwiek, jest już nie lada osiągnięciem. Zdziwiłby się pan, ale masa ludzi nie pamięta niczego z dzieciństwa. Wszystko im się zlewa.

– Pewnie zapominają, bo mają ku temu powód. Ja nie mam o czym zapominać. Miałem pogodne dzieciństwo. Chętnie bym do niego wrócił.

– Wobec tego ma pan więcej szczęścia niż większość ludzi. O wiele więcej szczęścia.