Zachód słońca

Zdawać by się mogło, że wieczór nad domem „Pod Wieżyczkami” zapada dziś wcześniej. Cienie wydłużają się znienacka i znad krańca nieba pozornie przed czasem podkrada się plama mroku. Ian poszedł na koniec podjazdu po samochód służbowy, który zostawili tam wcześniej, a teraz stoi już z powrotem przy domu, przy skrzynce przyłączeniowej do gniazd telefonicznych. Pali cygaro i wpatruje się w nieliczne chmury na horyzoncie. Ma lat trzydzieści trzy i jest pewien, że większość jego rówieśników nie miała okazji oglądać zachodów słońca w tylu krajach co on. Widział zorzę polarną i afrykańskie niebo. Nigdzie nie zagrzał miejsca dłużej.

Gasi cygaro, zgniatając końcówkę. Czeka, aż popiół spadnie na ziemię, i chowa niedopałek na później. Nie wyrzuca takich rzeczy, to wbrew wszystkiemu, czego go nauczono. Pięć lat przesłużył w Legii Cudzoziemskiej, a w legii uczą człowieka żyć jak zwierzę, niczego nie marnować. To ciężki żywot, żywot dla straceńców. Dla igrających z losem. Dla każdego, kto ma tak mało do stracenia, że może przejść przez drzwi w Marsylii ze szczoteczką do zębów, pięcioma parami gaci w torbie i świadomością, że jego życie całkowicie się odmienia. To jak rola w jakimś pokręconym filmie – jak w Matriksie – ciach! Bierzesz czerwoną pigułkę i wszystko wygląda inaczej. Ale to było doskonałe przygotowanie do tej roboty, którą wykonuje teraz.

Kiedy opuszczał legię, jak większość kolegów próbował się zahaczyć w ochronie. Jedna firma zainteresowała go szczególnie: Gauntlet Systems. Słynęła ze stosowania systemu Wilk i krążyły pogłoski, że inspiracją dla jego pomysłodawców były zabójstwa popełnione przed laty właśnie tu, pośród wzgórz Mendip. „Wilczy mord” pozostawił ślad w każdym, kto zamieszkiwał w tym czasie tę okolicę, i Ian nie należał do wyjątków. Do firmy przyciągnęła go ciekawość, chociaż nie przewidział, że ta decyzja ostatecznie doprowadzi go z powrotem tutaj, do Litton.

Ianowi jest zimno. Stoi przy tej skrzynce przyłączeniowej już prawie pół godziny, a ma na sobie tylko koszulkę. Zbiera narzędzia i wraca do środka.

W kuchni świeci się światło. Honig półleży w wygodnym skórzanym fotelu Olivera Anchora-Ferrersa. Nogi wyciągnął, jest rozluźniony. Ma na sobie bordową koszulkę polo i dżinsy, ale gołe stopy. Przed nim migocze obraz z telewizora – kanał komediowy – a po pomieszczeniu niesie się nagrany śmiech. Na podłokietniku fotela spoczywa talerz z kawałkiem ciasta pani Anchor-Ferrers. Honig posila się powoli, nie spuszczając wzroku z ekranu.

Ian odchrząkuje, żeby przyciągnąć jego uwagę.

– Przyprowadziłem samochód, ale nie udało się podłączyć z powrotem telefonu.

Zdaje się, że Honig przerwał na chwilę przeżuwanie, ale tylko na mgnienie oka, już wrócił do jedzenia, nie odrywając wzroku od telewizora i nie dając po sobie poznać, że słyszał. Ekranowa publika zaczyna się śmiać, a on wtóruje. Leniwym, zasapanym śmiechem, który wydyma mu policzki. Ian czeka, aż ustanie telewizyjny zgiełk i rozlegnie się przyciszona muzyka, i próbuje ponownie.

– Tak do twojej wiadomości: odłączyłem, ale nie umiem przyłączyć z powrotem. Coś tam nie pasuje.

Honig znów odchyla głowę i śmieje się z czegoś obejrzanego na ekranie.

Ian czeka.

– No więc… – zaczyna, tym razem głośniej. – Zgłaszam, że nie mogę podłączyć telefonu.

W końcu Honig przenosi oczy z ekranu na Iana. Wyblakłe i spokojne. I najzupełniej obojętne.

– Myślałem, że jesteś specem od spraw technicznych, przecież miałeś dość czasu, żeby wybadać grunt.

Ian odłączał telefon wczoraj o świcie i bardzo się spieszył. Miał tyle innych spraw do załatwienia przed przyjazdem Anchorów-Ferrersów. Z Gauntlet płynęły niespokojne sygnały o nieścisłych informacjach o systemie alarmowym; coś się nie zgadzało, jakby Oliver Anchor-Ferrers dołączył do systemu jakiś element, którego nie udało się zidentyfikować. Ian nieszczególnie się tym przejmuje; w głębi duszy jest przekonany, że nic się przed nim nie ukryło. Choć musi przyznać, że wyłączenie alarmu, który uruchomiłby się po odcięciu linii telefonicznej, było szczytem jego umiejętności technicznych.

– Jutro zerknę jeszcze raz.

– Jutro będzie futro. Musimy przesłać filmiki.

– Nie potrzebujemy ISDN-u, możemy je przesłać z komórki.

– Taki duży plik?

– Tak. Możemy go trochę podrasować, zrobić z niego dzieło sztuki.

– To do roboty.

Honig wyłącza telewizor, podrywa się z fotela, wpycha bose stopy w buty i wkłada kurtkę. Zabiera ze stołu kluczyki i już ma ruszyć w stronę bocznych drzwi, ale zamiera na chwilę. Odwraca się z powrotem w stronę kuchni i mocno pociąga nosem.

– Co się stało?

Honig kręci głową.

– Czujesz?

Ian wciąga nosem powietrze.

– A co mam czuć?

– To pewnie te jebane bebechy. Trzy dni – nic dziwnego, że jadą. Rano trzeba je zabrać z komórki i wynieść do lasu. Pozbyć się smrodu.