Matilda słyszy, jak ktoś zatrzaskuje tylne drzwi. Obserwuje snop światła reflektorów zataczający łuk po suficie i nasłuchuje warkotu silnika samochodu wycofywanego spod starego budynku gospodarczego za domem. Znów zapięli jej kajdanki na kostce, choć to właściwie niepotrzebne. Nie ma już woli walki. Jej ciało jest przezroczyste, została sama powłoka, bez treści, bez żadnej motywacji.
Honey zmusił ją do obnażenia się. Upokorzył. Ale ostatecznie na tym stanęło. Atak, którego się spodziewała, nie nadszedł. Honey nakazał jej się ubrać i przyprowadził ją z powrotem do pokoju.
– Wygląda już pani o wiele korzystniej, pani Robinson. Nie twierdzę, że wygląda pani lepiej w ubraniu, to by było niegrzeczne. Chodzi mi o pani twarz – wygląda już prawie normalnie.
Matilda przycisnęła grzbiet dłoni do oczu i zaczęła markować odgarnianie włosów z twarzy. Nie rozpłacze się. Ani myśli się rozpłakać.
– Dziękuję – powiedziała, gdy już ją przykuł do grzejnika. – Dziękuję.
Honey – czy jak tam się naprawdę nazywa – mógłby być ojcem, myśli sobie. Niewykluczone, że ma dzieci, bo wie, jak dokręcić śrubę. Wie, co w trawie piszczy. Nie zgwałcił jej, zrobił coś gorszego, bo bez względu na to, jak bardzo ją upokorzył, to jest to nic, absolutnie nic w porównaniu z lękiem, który w niej zasiał, lękiem, że następnym razem – nieważne kiedy: wieczorem czy jutro – przyjdzie kolej na Lucię.
Ten lęk utkwił jej w gardle jak kamień, nieruchomo, niesłabnąco. Na tym polega cały spryt tych ludzi: doskonale wiedzą, jak skrzywdzić rodzica.