Wejdź w moją skórę

Oliver nie przypomina sobie, kiedy ostatnio płakał, ale teraz nie ma już odwrotu. Zdaje mu się, że oczy, obolałe jeszcze od przymusowego otwarcia, zmieniły się teraz w gejzery. Łzy płyną, płyną i płyną.

Mężczyźni nie zgwałcili Matildy. Pozwolili jej zejść i się ubrać. To oczywiście nie ma znaczenia, bo tak jak z tym filmem, którym Honey nakazał im się nie przejmować, świadomość zagrożenia tak mocno zakorzeniła mu się teraz w głowie, że nie zniknie już nigdy. Wyobraźnia bez końca podsuwa mu obraz Honeya przystawiającego długopis do białego brzucha Matildy. Obu mężczyzn uśmiechających się na widok Lucii. To gorsze niż ból po operacji. Oliver siedzi podparty o ścianę jak zepsuty pajacyk: zwieszone bezradnie ręce, otwarte usta, łzy spływające po policzkach. Bezsilny, powłóczący nogami starzec, niezdolny stanąć prosto, a co dopiero ochronić najbliższych.

O wiele, wiele później, dopiero po zapadnięciu zmroku, zaczyna się powoli uspokajać. Z głębi domu nie dochodzą go prawie żadne dźwięki. Mężczyźni wyszli – słyszał odgłos uruchamianego silnika. Wyszli i jeszcze nie wrócili.

Przed oczami jawi mu się jakaś postać. Mężczyzna, śniady i smukły. Ubrany w skromny garnitur, z wieszaka, żaden tam szpan, ręce trzyma w kieszeniach. Wchodzi do pokoju, porusza się wolno, z rozwagą, i rozgląda bacznie wokół.

John Bancroft. Sceptyczny umysł naukowca nie dowierza, ale Oliver ma głębokie przekonanie, że widzi Bancrofta wchodzącego do pokoju wtedy, gdy jest już po wszystkim. Gdy wszyscy są już martwi.

Teraz Bancroft zatrzymuje się nad czymś leżącym na podłodze. Nad ciałem Olivera. Bancroft zauważa je, ale reaguje spokojnie. Nie panikuje. Jest profesjonalistą, nie takie rzeczy widywał. Rozgląda się po pokoju, jakby szukał czegoś wzrokiem, czegoś nieuchwytnego, co naświetli mu to, co niepojęte. Staje przy oknie i przymyka na moment oczy, jakby próbował się wyłączyć i usłyszeć to, co ważne. Oliver unosi bezwiednie dłoń do tej zjawy, jakby chciał dotknąć jej czoła. Przekazać jej wiadomość.

– Wejdź w moją skórę – szepcze. – Wejdź w moją skórę.

John Bancroft ani drgnie.

– No już, wejdź w moją skórę – spójrz na dywan.

Bancroft otwiera oczy zaskoczony. Odwraca się powoli do Olivera. Podchodzi i kuca obok niego. Spogląda na dywan. Oliver, przeświadczony, że uczestniczy w czymś metafizycznym, podnosi róg dywanu, wydłubuje z kryjówki flamaster i zaczyna gorączkowo pisać:

To, że ci mężczyźni nadal wykorzystują moje związki z Minnetem Kable’em po to, żeby grać nam na nerwach, jedynie utwierdza mnie w przekonaniu, że pracują dla jednej z firm, którym sprzedałem system Wilk. Spisałem swoje wspomnienia, możliwe, że któraś z opisanych firm poczuła się tym zagrożona. Broń sprzedawałem jednak tylu korporacjom na całym świecie, że nie sposób ich tu wszystkich wymienić. Powstałaby gmatwanina nazw i wątków.

Bancroft dotyka dywanu opuszkami palców i marszczy nieznacznie brwi. Nie ma punktu zaczepienia.

Oliver myśli intensywnie nad innymi wskazówkami. Gdyby znał nazwę firmy, mógłby wziąć odwet. Albo w razie jego śmierci wyręczyłby go Bancroft. Jeśli ma się czegoś dowiedzieć, to wyłącznie teraz, gdy mężczyźni są obok i można subtelnie nawiązać do ich tożsamości. Kłopot w tym, że z niczym się nie zdradzają. To widocznie ważny zapis w ich umowie: nigdy nie ujawniać, dla kogo pracują. Czuje, że uwaga Bancrofta już się osłabia.

– Nie odchodź – błaga. – Proszę, nie odchodź.

Ale Bancroft ma dość czekania. Prostuje się nieznacznie, kieruje wzrok w stronę okna, jakby ktoś go wzywał, po czym zaczyna się rozpływać w powietrzu. Jego obraz migocze i znika jak gaszona świeca. Zostaje tylko pusty pokój.