Breanne

 Podać wody?

Caffery otwiera oczy. Naprzeciw stoi kobieta, w rozczapierzonych palcach trzyma wachlarz kufli. Musi mieć dobrze po czterdziestce, ale ubrana jest jak dwudziestoletnia laska harleyowca – w czarne skórzane spodnie i obcisłą czarną koszulkę na ramiączkach. Długie włosy ufarbowane ma na kolor oberżyny i zaplecione w dwa warkocze, które sięgają jej do pasa. Ale jej najbardziej charakterystyczną cechą jest blizna na szyi i twarzy. Zaczyna się pod nosem i ciągnie przez szyję aż do klatki piersiowej. Musiała mieć kilkakrotnie przeszczepianą skórę, bo dolna część twarzy wygląda inaczej: jest naciągnięta, ale jednolita, biała i nieskazitelna, tymczasem górna jest opalona, a na nosie nakrapiana piegami. Wygląda to tak, jakby przecięto jej twarz w połowie i doszyto inną dolną część.

– Spoko, może pan zrobić wielkie oczy. Przyzwyczaiłam się.

– Przepraszam. – Caffery kręci głową. – Zagapiłem się. Ale ze mnie gbur.

– Ludzie tak mają. Żaden tam gbur, normalny człowiek. Każdy się gapi, kiedy nie jest pewien, co widzi – jakby chciał się upewnić, czy nie stanowię zagrożenia. Na tym też polega szufladkowanie: człowiek dba w ten sposób o własne bezpieczeństwo. Psychiatra mi to wszystko ładnie wyjaśnił. I proszę mi wierzyć, jest pan najnormalniejszy w świecie.

– Serio?

Kobieta milknie na chwilę i przypatruje mu się badawczo. Wreszcie uśmiecha się półgębkiem, z ironią. Na tle jej twarzy, ściągniętej i zbolałej, ten uśmiech ma w sobie coś dziwnie seksownego.

– To, że się pan na mnie gapi, to normalka – mówi w końcu. – A reszta? Kto wie? Nie mnie sądzić. A wracając – kiwa głową w stronę Miśka – podać wody dla psa czy nie? My tu się troszczymy o zwierzaki, nasz pub jest z tego znany. Z takiej szczególnej gościnności.

– Dziękuję. – Caffery siada prosto i pociera powieki, czując się nagle tak, jakby dopiero się obudził. – To miłe z pani strony.

Kobieta odnosi kufle do baru, wraca z miską wody i stawia ją przed Miśkiem. Nachyla się i drapie go po łbie.

– Pies? Suczka?

– Pies.

– Mieszaniec border collie, prawda?

– Nie jestem pewien.

– Tak mi się wydaje. Miałam kiedyś suczkę tej rasy. Jeździła ze mną motorem. Lubiła czuć wiatr w kudłach, miała swoją bandankę – widzi pan?

Wskazuje ścianę, gdzie wisi oprawione zdjęcie lśniącego motocykla. W tyle siedzi pies z wywieszonym językiem.

– A tak wyglądałam przed.

Fotografia obok przedstawia szeroko uśmiechniętą młodą kobietę w harleyowej koszulce stojącą przed amerykańskim barem. Ciemne kręcone włosy opadają jej ciężko na ramiona. Zęby ma białe, uśmiech szeroki, oczy błyszczące. Ładna była. Bardzo ładna.

– Jak się wabisz, staruszku? Co?

Kobieta siedzi już w kucki i ująwszy psa za uszami, przystawia jego łeb bliżej swojej twarzy.

– Jak się wabisz, przystojniaku? Piękny z ciebie pies.

Zerka na Caffery’ego, czekając na odpowiedź, na imię psa. Caffery z trudem odrywa się od zdjęcia.

– Misiek.

– Misiek? W ogóle nie wygląda na miśka, najwyżej na niedźwiedziątko. Dlaczego Misiek?

– Sam nie wiem.

Kobieta marszczy brwi.

– Niezbyt wiele pan wie o swoim psie.

– To nie mój pies.

– Uprowadził go pan? Czyli jest pan hyclem. Racja, nie jest pan taki normalny, na jakiego wygląda.

– Co się stało?

– Z moją twarzą?

– Tak. Z pani twarzą.

– Kwas.

– O! – mówi Caffery, nie wiedząc, co powiedzieć.

– No właśnie. – Uśmiecha się. – O!

Caffery ku własnemu zaskoczeniu odkrywa, że studiowanie jej twarzy już go nie krępuje. Niemal jakby sama się o to prosiła. Jakby ta zerwana skóra zmusiła ją do obnażenia się przed światem i poświadczenia, że w tej skórze czuje się równie swobodnie jak w każdej innej.

– Jak do tego doszło?

– Czy gdybym powiedziała panu, że uczestniczyłam w operacji rozbrajania min w Afganistanie, to byłoby mi łatwiej czy trudniej panu zaimponować?

– A chce mi pani zaimponować?

– Przystojny z pana mężczyzna, pewnie pan o tym wie. A ja jestem człowiekiem. Nie tak łatwo go we mnie rozpoznać, to fakt, ale jednak nim jestem. Oczywiście, że chcę panu zaimponować.

Caffery bez końca obraca kufel na stole. Zostaje po nim okrągła mokra plama i Caffery nie spuszcza z niej oczu, bo myśli, że gdy podniesie wzrok i napotka spojrzenie kobiety, zobaczy kadry z jej historii.

– No i? – odzywa się kobieta. – Zaimponowałam panu?

– Zależy. To naprawdę była bomba w Afganistanie?

Kobieta parska cichym, lekceważącym śmiechem. Prostuje się, przyciąga stołek barowy i założywszy ręce na piersi, siada naprzeciw. Ma bardzo długie, szczupłe nogi i bardzo małe piersi. A skórę na rękach i dłoniach gładką i lekko opaloną.

– Nie. Niestety nie. Chętnie bym powiedziała, że to bomba albo wypadek śmigłowca w czasie akcji ratunkowej, bo jako że nasz pub mieści się tak blisko koszar, co drugi klient ma do opowiedzenia podobną historię. Ale nie. Pochodzę stąd. – Toczy ręką wokół. – To lokal mojego taty i to on pana obsługiwał. Ma depresję maniakalną, dwubiegunówkę czy coś takiego. Nie do końca umiemy to rozgryźć. Dla otoczenia potrafi być naprawdę uroczy, ale sam siebie jakoś nie umie zadowolić. A jest niegłupi – z wykształcenia fizyk, ale nie mógł znaleźć pracy w swojej dziedzinie. I tak powstał ten lokal.

– A pani? Wojsko?

– Nie, nie, nie. Ze mnie to jest leserka, zresztą trzeba doglądać interesu, mama i tata nie do końca sobie radzą. Nie, miałam dwadzieścia lat, pracowałam tutaj, umawiałam się z chłopakami z jednostki – z sygnalistami – sam pan rozumie. – Kiwa głową w stronę okna. – Jak się mieszka tak blisko, to normalna rzecz, że człowiek się szlaja z wojakami. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że miałam w czym wybierać, ale postawiłam nie na tego chłopaka co trzeba. Stale próbował robić na mnie wrażenie, stale się popisywał, a ja to uwielbiałam. Kiedyś w nocy przemycił mnie do jednostki. Mógł za to trafić przed sąd wojskowy, ale i tak to zrobił, bo tak chciałam – byłam ciekawa, co jest grane za murem. On odpowiadał za dostawy dla jednego z pułków i oprowadził mnie tu i tam, pokazał ciężarówki i warsztaty i… – Urywa na chwilę, żeby odtworzyć te zdarzenia w pamięci. Potem kręci głową. – W każdym razie mieli tam jakiś problem z klimatyzacją. Akumulatory z ciężarówek powinny mieć przewiew, bo wydzielają jakiś tam gaz, który jest łatwopalny, wręcz wybuchowy. A my tam… no, zrobiliśmy sobie przerwę, on zapalił papierosa i bum! Stałam przy samym akumulatorze i dostałam w twarz. A jemu nawet włos z głowy nie spadł. Jest teraz majorem. Jakiś miesiąc temu widziałam go w wiadomościach, w korespondencji z Afganistanu.

Milknie i przekrzywia głowę. Szuka spojrzenia Caffery’ego, żeby zbadać jego reakcję. A on zachowuje kamienną twarz. Tego właśnie się nauczył przez wszystkie lata: spuszczać na twarz zasłonę, żeby ludzie przestali zaglądać. Kobieta patrzy na niego z uśmiechem, ale nie może się przebić. Wstaje więc i sięga po jego kufel.

– Napije się pan jeszcze?

Powinien odmówić. W przeciwnym razie nie będzie mógł prowadzić co najmniej do dziesiątej rano. Będzie musiał tu siedzieć przez trzy godziny o suchym pysku, tylko przy kawie.

– Tak – mówi. – Dobry pomysł.

Kiedy kobieta wraca z kuflem i stawia go przed nim, Caffery wyciąga rękę i wypija duszkiem połowę. Odstawia kufel i wszyscy – on, kobieta, pies – przez chwilę patrzą na niego w milczeniu. Coś zawisło w powietrzu. Wiedzą o tym i on, i ona. Caffery podnosi kufel i dopija piwo jednym haustem, odstawia na stół i ociera usta grzbietem dłoni.

– Jestem Jack – mówi.

– Breanne.

– Miło mi cię poznać, Breanne. Jak daleko sięga ta blizna?