Międzynarodowa szajka złodziei dzieł sztuki

– Szczęściara z tej kobiety, która ma tak z tobą na co dzień.

Jest ranek i Breanne leży na plecach z jedną ręką pod głową, a drugą, w której tli się papieros, złożoną na pościeli.

– Takie dymanko co noc.

Caffery leży obok niej na brzuchu, z rękami pod przekrzywioną głową. Zerka na nią ukradkiem jednym okiem. Okazuje się, że blizny spełzają po piersi i zatrzymują się tuż nad sutkami. Kwas przeżarł koszulkę, którą miała na sobie tej nocy, ale biustonosz ochronił piersi. Nad pępkiem, w miejscu, gdzie rozprysnął się kwas, widać kolejne wąskie pasmo ściągniętej skóry. Skóra na twarzy w miejscu, gdzie przeszczepiona tkanka styka się z właściwą skórą, jest wybrzuszona. Zachęciła go, żeby jej dotknął – ujęła jego dłoń i przyłożyła tam palec. Jeszcze później sunął po wypukłości językiem, smakując urozmaiconą powierzchnię.

Jest tylko jedna kobieta, z którą chciałby się kochać codziennie, i choć Breanne także go kręci, nie o niej tu mowa, a o pewnej sierżant policji dowodzącej jednostką poszukiwawczą, kobiecie, z którą w ciągu wielu lat dzielił tyle sekretów. Po raz kolejny zastanawia się, dlaczego właściwie nie zrobił pierwszego kroku. Może to ma jakiś związek z Jacqui Kitson i prawem do szczęścia. Psychologowie są zgodni: ten, kto sam jest poraniony, nie ma co liczyć na zbudowanie relacji z drugim człowiekiem, a on ma dziwną pewność, że będzie jej unikał dopóty, dopóki nie dowie się, co się stało z Ewanem.

Breanne wydmuchuje długą smugę dymu w stronę sufitu.

– Jeszcze ci nie przeszła złość.

Caffery robi wielkie oczy i podnosi głowę.

– Co takiego?

– Kurwicę w łóżku wyczuwam na odległość, a z nami tak właśnie było. – Oblizuje palec i przyłożywszy mu go do ramienia, wydaje przez zęby syk palonego ciała. – Aż się w tobie gotuje. O kogo chodzi? O kobietę?

Kiedy Caffery nie odpowiada, Breanne przetacza się na bok, przerzuca rękę przez krawędź łóżka i szuka czegoś na podłodze. Światło wpadające przez na wpół zasunięte zasłony wyłapuje delikatne niewidoczne włoski na jej skórze i nadaje im złocisty odcień. Caffery się nie porusza, podąża tylko wzrokiem za jej ręką.

– No więc… – Odnalazła to, czego szukała, i przetacza się z powrotem na plecy. W ręce trzyma czarne etui skrywające jego legitymację policyjną. Podpiera się na łokciu, rozciąga powoli usta w uśmiechu i upuszcza etui tak, by się otworzyło. – Czy wczoraj nie zapomnieliśmy przypadkiem o czymś pogadać?

– Miałem inne sprawy na głowie.

– Bardzo pięknie. Ale dobre wychowanie nakazuje wspominać o takich rzeczach. No wiesz, wcześniej. Nie po fakcie. To jak rozmowa o kondomie. Czy to dlatego jesteś tak daleko od domu? Nie uwierzyłam, że po prostu korzystasz z ładnej pogody i wybrałeś się na przejażdżkę.

– No to kiepski ze mnie aktor.

– Gorszego nie widziałam. A oglądam sporo filmów.

– Przyjechałem do jednostki. Próbowałem namierzyć kogoś, kto służył w łączności. Lata temu.

W oczach rozbłyskują jej złośliwe ogniki.

– A kogo szukasz? Kogoś z międzynarodowej szajki złodziei dzieł sztuki? No, gadaj. Zabójcy? Terrorysty?

– Wszystkich trzech. I żadnego z nich.

– A, taka zagadka. Nie łapię.

– Chodzi o to, że sam nie wiem, kogo szukam.

Objaśnia jej sprawę obrączki, wizerunku Merkurego i imion: Matilda i Jimmy. Breanne zapala następnego papierosa i uważnie słucha.

Gdy Caffery kończy wyjaśnienia, Breanne siada, zwiesza nogi z łóżka, podchodzi do szafy, wyjmuje z niej białą koszulę i wkłada ją na gołe ciało.

– Wybieramy się gdzieś?

– Tak. Idziemy pogadać z moim ojcem.

– Bomba. Ale chyba trochę za wcześnie na rozmowy o ślubie.

Breanne przerywa zapinanie koszuli i rzuca mu cierpliwe, niewzruszone spojrzenie.

– Prowadzi ten pub od trzydziestu pięciu lat, a pamięć ma jak encyklopedia. Trzeba się było najpierw zgłosić do niego, a nie do jednostki.