Ian Geek stoi przy kuchennym zlewie i szoruje zawzięcie ręce: zalewa je po łokcie obfitymi strumieniami płynu do mycia naczyń i namydla porastające je rude włosy, jakby to była sprawa życia i śmierci. Przechodzący przez kuchnię Honig rzuca mu pogardliwe spojrzenie. Jest wprost niewyobrażalnie wstrząśnięty. Co chwila zatrzymuje się i wygląda przez okno na długi podjazd.
To dopiero fiut z tego Iana Geeka, myśli z goryczą. Ludzkie szczątki – ta durna cipa zebrała ludzkie szczątki. Gdzieś tam leżą zwłoki i ktokolwiek pozbawił tego człowieka życia, postanowił zrobić z jego jelitami dokładnie to samo co piętnaście lat temu Minnet Kable.
– To on – mówi. – Jebany Minnet Kable.
Geek gwałtownie kręci głową.
– Niemożliwe. To nie może być on. To za bardzo przypadkowe. Przecież nas uczyli, żeby nie wierzyć w zbiegi okoliczności.
– No, i zaczynam dochodzić do wniosku, że nasze szkolenie jest gówno warte. Stary, życie składa się ze zbiegów okoliczności. Stąd wzięła się nazwa: ko-in-cy-dencja. Nie wymyśla się słów opisujących rzeczy, które nie istnieją.
Zatrzymuje się przy oknie i patrzy przez szybę na szare od mgły drzewa. Nie widać nawet końca podjazdu. Ten dom, całkiem odcięty od reszty świata i wystrzelający wieżyczkami ponad chmury, mógłby udawać zamek olbrzyma z baśni o Jasiu i magicznej fasoli.
– To było daleko stąd?
– Ale co?
– No, jama. – Honig odwraca się i patrzy na Geeka. – Miejsce, w którym zabił tych nastolatków. Znasz te okolice, no nie? To dlatego cię zatrudnili.
Geek ledwo dostrzegalnie kiwa głową. Widać, jak drga mu szczęka.
– Przy końcu doliny. Jakąś milę w tamtą stronę.
Honig patrzy na zegarek. Jest wpół do dziewiątej. W londyńskich firmach niedługo zacznie się życie. Havilland obwarował umowę wieloma warunkami, ale ostateczny cel jest jasny: udaremnić publikację książki Olivera. Zgodnie z tym założeniem rozplanowano też honorarium: lwia część kwoty – 30 procent – zostanie wypłacona dopiero wtedy, gdy Oliver zleci swojemu agentowi literackiemu wycofanie rękopisu Luciente. Jeśli skrócą robotę i wyjadą już teraz, stracą premię za filmowe dowody rodzinnych męczarni, które Havilland tak lubi. Ale czasem człowiek musi korzystać, ile się da, i zmykać, póki żyw. Serce wyrywa mu się już do Marylandu i centrum handlowego.
– Mogę cię o coś zapytać? – odzywa się Geek.
Honig podnosi wzrok. Ian przerwał szorowanie. Stoi z rękami w zlewie, po łokcie w mydlinach.
– Ty jeszcze nigdy nikogo nie zabiłeś, co?
Honig nie spuszcza go z oka, a Geek odwzajemnia spojrzenie. Oczy ma jak spodki, na czole zebrały mu się krople potu. Ian Geek odczytuje wszystko ze spojrzenia Honiga i kręci ponuro głową.
– Jezu. A ja liczyłem, że chociaż kogoś zraniłeś. Czyli ta cała pyskówka była tylko na pokaz?
Honig chwyta ręcznik kuchenny i ciska w niego.
– No, wycieraj się – mówi. – Mamy dwie godziny na odegranie roli do końca.
– Dlaczego? Co się dzieje?
– Zmieniamy reguły, żeby dostosować się do sytuacji. Skracamy operację. Pora spadać.