Przez Somerset znów przetaczają się burze. Grzmoty wprawiają w drżenie szyby w oknach domku w Priddy i poruszają książkami na regałach. Stojący na biurku komputer rozjaśnia bladą poświatą sypialnię, w której siedzi na skraju łóżka Caffery z twarzą ukrytą w dłoniach. Wokół niego walają się papiery, a on przyciska mocno palce do czaszki, próbując pokonać ból, który kąsa go w głowę przez cały wieczór.
To śledztwo, to zwariowane wyzwanie, jakim jest próba odnalezienia właściciela Miśka, wymyka mu się z rąk. Przebadał pierwszych dziesięć firm, które podpowiedziała mu Cheryl, stuknięta kadrowa. Miała rację, wszystkie mają coś wspólnego z techniką laserową, a część jest powiązana z firmą Columbus, która zgodnie z relacją Cheryl, przeszła w latach dziewięćdziesiątych restrukturyzację obejmującą sprzedaż działu militarnego. Od tego czasu rozmaite odgałęzienia i firmy-córki przechodziły liczne podziały i przebudowy, czego efektem jest gąszcz odrębnych korporacji. Zwariować można.
Caffery opuszcza ręce i zerka z ukosa na Miśka, który śpi kamiennym snem na brzegu łóżka. Porusza przy tym uszami, jakby śnił o niekończącym się biegu. O królikach i o rzucanych piłkach.
No dobra, myśli Caffery, wyłuskując telefon z tylnej kieszeni i przewijając listę kontaktów w poszukiwaniu numeru Johnny’ego Patela. Ostatnia szansa. Ostatni rozpaczliwy wysiłek.
Patel odbiera po siedmiu sygnałach, gdy wydaje się już, że włączy się poczta głosowa. Sprawia wrażenie zadyszanego.
– Cześć, cześć, Jack. Poczekaj. – Caffery słyszy, jak Patel zasłania dłonią telefon i coś szepcze. Coś trzeszczy. I odzywa się znów Johnny. – Czołem, Jack, przepraszam. Co tam?
– Chyba cię nie obudziłem?
– Nie, człowieku. Tacy jak my spać nie chodzą.
– Trudna sprawa, Johnny. Aż mi cię szkoda. Słyszę, że nie jesteś w biurze, to chyba sobie daruję tę prośbę.
– Tak się składa, że jestem. Bierz, póki dają, stary, bierz, póki dają. Co mogę dla ciebie zrobić?
Caffery wzdycha.
– Sam nie wiem. Walę głową w mur, mam przesrane, Johnny. To mój taniec ostatniej szansy. Spłynęło mi trochę szczątkowych danych.
– Masz ci los.
– No, z pięćdziesiąt firm, każda zatrudnia albo zatrudniała tak, bo ja wiem, z czterysta osób. Wszystko na papierze, ale mogę to zeskanować i spakować ci do pliku. Gdybyś porównał nazwiska pracowników z tymi twoimi aktami małżeństwa, to może by ci coś wyskoczyło.
– Jasne – mówi Patel. – Mówisz i masz. Chwila moment, tylko wcisnę mój klawisz „zestaw nazwiska żonatych z nazwiskami z zeskanowanych plików”. Mam go pod ręką, jest podświetlony na oczojebny róż, aż się prosi, żeby go wcisnąć. Czekaj, czekaj… o, już. Wynik za jakiś rok.
– Dobra, dobra, wiem, że to nie takie proste. Ale nie zostawiaj mnie, na pewno da się z tego jakoś wybrnąć. Masz już trochę odsianych nazwisk, więc porównanie ich z tymi z dokumentów nie powinno być chyba aż takie trudne?
– Słusznie, Jack, stary druhu, ale to może potrwać wieki. Całe dnie. Tygodnie. Nie mam czytnika znaków, a przynajmniej nie taki, który faktycznie robi to, co obiecują producenci. Może się to skończyć tak, że będę musiał wklepywać dane ręcznie.
– Ale da się to zrobić, teoretycznie? Nawet jeśli to trochę potrwa?
– No tak. Teoretycznie. Ale może już pora spojrzeć trzeźwo na to, co próbujemy robić. Szukamy igły w stogu siana. Jesteś pewien, że sprawa jest tego warta?
Caffery milczy przez chwilę. Od wczorajszego poranka spał tylko cztery godziny. Od czterech dni nie zbliżył się do celu ani o krok.
– Do dzieła – mówi.
Kończy rozmowę i pociera oczy. Nie rusza się z krawędzi łóżka jeszcze przez dobrych parę minut, walcząc z narastającym przygnębieniem. Nie ma mocnych – może się oszukiwać, że on i Johnny dadzą nura w tę gęstwinę i, abrakadabra, wyłonią się zaraz ze świeżutkim tropem, ale nic takiego się nie wydarzy. Za tydzień zostanie tylko z fakturą od Johnny’ego opiewającą na kilka tysięcy. To tak, jakby oznajmiono mu w najbardziej beznamiętny sposób, że zostanie utopiony. A on by odpowiedział: nie ma sprawy, oto kamień.
Potrząsa głową, unosi podbródek i zastanawia się, jak się pozbyć tego złego nastroju. Chętnie zadzwoniłby do znajomej, tej ze specjalistycznej jednostki poszukiwawczej. Na pewno miałaby coś do powiedzenia. W mgnieniu oka tchnęłaby w niego nowego ducha. Wpatruje się markotnie w telefon i wyobraża sobie, co by powiedziała. Pewnie, że powinien powstać i walczyć. Że ma się nie stawiać od razu na przegranej pozycji. A on pewnie w końcu by się na nią wkurzył i wszystko poszłoby się walić. Zamiast wybierać jej numer, odnajduje w szufladzie przy łóżku dwie pigułki paracetamolu, nalewa sobie whisky do szklanki, łyka je i popija jednym haustem.
Dolewa sobie whisky, rozkłada się na poduszkach, stawia szklaneczkę na piersi i przymyka oczy. Nie może dopuścić, żeby ta zagadka rozpłynęła się w powietrzu. Nie pozwoli, żeby niedomaganie, ból głowy i senne koszmary na nowo zagościły w jego życiu. Niektórzy ludzie mają w głowie specjalną przegródkę, do której chowają każdą niepożądaną myśl i więcej do niej nie zaglądają. Caffery nigdy tak nie umiał. Nigdy.
Ostatni przekonujący wniosek, który przychodzi mu na myśl, jest taki, że to wszystko wina Piechura. Tego skurwiela Piechura, który gdyby tylko zechciał, w mig odpowiedziałby na jego pytanie. Zamknął tę sprawę i go uwolnił. Caffery powtarza to sobie w duchu. I jeszcze raz, na siłę, żeby ta myśl na dobre zakorzeniła mu się w głowie. A gdy ją powtarza, ogłuszony alkoholem i wyczerpaniem zapada wreszcie w głęboki sen.