Ginny van der Bolt zmarła cztery dni temu. Dzień był słoneczny, wiał łagodny wietrzyk, nic nie zwiastowało kłopotów, i gdy Ian wchodził po ogromnych kamiennych schodach domu „Pod Wieżyczkami”, niczego się nie spodziewał. Dopiero gdy zobaczył, że drzwi frontowe są lekko uchylone, zrozumiał, że nie będzie łatwo. Pchnął drzwi i wszedłszy cicho do holu, usłyszał, że w kuchni gra radio, poczuł zapach środków czystości i zobaczył przed sobą kosz ze świeżo ściętymi kwiatami.
Za wytartym kilimem rozłożonym na kamiennych płytach, w łazience na parterze, mignęła mu postać Ginny van der Bolt, która odwrócona do niego tyłem szorowała na kolanach toaletę. W dżinsach i podkoszulku, z upiętymi w kucyk blond włosami i wypiętym krągłym tyłkiem.
Usłyszała szczęk zasuwy. Uniosła głowę. Pasmo włosów opadło jej na czoło, wokół wytrzeszczonych z przerażenia oczu ujawniły się grudki tuszu. Ściągnęła pospiesznie gumowe rękawiczki i zaczęła grzebać w kieszeni w poszukiwaniu telefonu. Może rozpoznała go sprzed wielu lat, gdy mieszkał w tej okolicy, a może miała wątpliwości co do zamiarów intruza, w każdym razie przeraziła się nie na żarty.
– Nie zbliżaj się do mnie – powiedziała, wstukując numer telefonu. – Kimkolwiek jesteś, uszanuj położenie bezbronnej kobiety.
Ian zrobił jeszcze jeden krok w jej stronę i to już wystarczyło. Zaczęła wrzeszczeć. Wydostała się z łazienki i popędziła do kuchni. Poszedł za nią i zastał ją przy tylnych drzwiach; z telefonem w ręce mocowała się z zamkiem. Od razu wiedział, co musi zrobić.
Wilcza natura jeszcze w nim drzemie. Mimo upływu lat. Może i okrążył po drodze Ziemię, ale morderczy instynkt go nie opuścił.
Gdy zatrudniał się w Gauntlet, nie wiedział, że tu wróci, żeby to wszystko odtworzyć. Przyciągnął go tu przypadek, któremu tylko odrobinę pomógł. Kiedy Pietr Havilland zlecił mu wykorzystanie wątku zabójstwa Hugona i Sophie do zastraszenia rodziny, początkowo wzdragał się przed tym pomysłem. Szybko jednak zauważył, że w ten sposób tylko niepotrzebnie zwraca na siebie uwagę, a teraz, gdy już się zgodził, paradoksalność tej sytuacji jest wręcz rozkoszna. Pietr Havilland niechcący zatrudnia Iana Geeka do odegrania jego własnych zbrodni? To jego prywatny żarcik, dziwaczny wybryk losu. Śmierć Ginny van der Bolt też spadła na niego znienacka. Rzucił ją tam ślepy los. Ian postąpił, jak umiał najlepiej. Dopuścił do głosu instynkt.
A teraz jest tu. Na początku końca.
Przed nim stoi Honig. Z wypiekami na rozpalonej twarzy. Ściąga zapaskudzoną bluzę, rzuca ją na podłogę i siada przy stole, opuściwszy bezwładnie na boki upaprane ręce. Patrzy i patrzy i patrzy.
– Na co się gapisz? – pyta Ian.
– Na ciebie.
– A co?
– Jesteś miejscowy – mówi beznamiętnie. – Dlatego Havilland wyznaczył cię do tego zadania.
– Zgadza się. – Ian kiwa głową.
– A Minnet Kable? Co on…?
Ian sączy powoli wino. Odstawia kieliszek jak najstaranniej – dokładnie na to samo miejsce, na niewyraźny okrągły ślad na drewnie blatu. Następnie starannie wyciera dłonie serwetką.
– Skłamałbym, mówiąc, że miałem w życiu szczęście, ale jeśli chodzi o Minneta Kable’a, to… – Rozkłada ręce. – Co tu dużo gadać? Kto by przypuszczał? Gdybyś poczytał raporty, nie uwierzyłbyś, jak niedbale poprowadzili to śledztwo. Dwoje nastolatków? W miejscu schadzek? W tych lasach poniewiera się więcej DNA niż na posadzce burdelu. Gliny szukały po omacku. Kable był jak…cud. Owszem, to winowajca-ochotnik, spadł mi jak z nieba.
Honig bardzo powoli kręci głową.
– Winowajca-ochotnik?
Ian potakuje. Ten nieoczekiwany bajeczny incydent daje mu schronienie od piętnastu lat. To, że ktoś wchodzi do komisariatu i przyznaje się do zbrodni, której nie popełnił, nie jest aż tak niespotykane, ale jak to się stało, że policja mu uwierzyła? Że trafił przed sąd i został skazany? To cud, trudno to inaczej nazwać. Kable i tak miał iść siedzieć za szereg innych wykroczeń i wolał trafić do zakładu psychiatrycznego niż karnego, więc przyznał się do zamordowania Hugona i Sophie. W końcu te zbrodnie popełnił bez wątpienia jakiś szajbus. Ian woli myśleć, że skazanie Kable’a było znakiem od opatrzności, kosmosu i wszelkich znanych człowiekowi przewodników duchowych, że pozostaje pod boską opieką. Że jest ponad prawem.
– No wiem, no wiem. Niesłychane, ale prawdziwe. – Uśmiecha się z zakłopotaniem i odchrząkuje. – Przepraszam, masz rację. Nieładnie z mojej strony, że nie powiedziałem ci wcześniej.
W oczach Honiga maluje się nieskończone niedowierzanie. Ian może się już tylko pochylić w zadumie nad cierpieniem tego człowieka, katuszami, jakie przeżywa w obecności takiego zwyrodnialca. Tak jakby Ian zionął jadem, a Honig tkwił pod szklanym kloszem, w krainie piękna i dobra. Czysty i nieskażony, wcielenie uczciwości. Z tą jego prowincjonalną żonką odzianą w tunikę w kolorze truskawek rozbielonych śmietanką. Z Gumą Balonową w kieszeni jak z poświęconym różańcem. Honig naprawdę ma jaja, skoro sądzi, że ma monopol na szokowanie – szczególnie po tych wszystkich opowieściach o sadyzmie, okrucieństwie, torturach. Nadal wierzy, że sam jest inny. Nadal wyobraża sobie, że on jeden musi zapracować na miłość kobiety. Niezupełnie. Niezupełnie.
– To nie może być prawda. – Honig obraca dłonie na wszystkie strony i przygląda się oblepiającym je wydzielinom, jakby dopiero teraz je zobaczył. Światło wiszącej mu nad głową lampy odbija się słabo od jego łysiny. Honig wyjmuje z kieszeni paczkę chusteczek antybakteryjnych, odkleja foliowe zabezpieczenie, wyjmuje kilka sztuk i zaczyna wycierać dłonie.
Ian prostuje palec, wyciąga rękę i dźga go w czubek łysiny.
Honig podrywa gwałtownie głowę, wzrok ma błędny.
– No co? No co?
– Przestań już. Przestań. – Ian otwiera dłoń. – Dawaj tę chusteczkę. Zostaw to i skup się na tym, co się dzieje.
Honig strzela oczami na boki. Próbuje oszacować swoje szanse. Ale podaje Ianowi chusteczkę i zapada się w sobie; ręce opadają mu bezwładnie na stół, jakby należały do kogoś innego.
– Proszę, tylko nie daj się ponieść emocjom.
– Ale po co? Po co tu, do cholery, jesteś? Jak ty… no, wiesz. Z tym wszystkim?
– Kasa jest niczego sobie. To premia, porządna premia, ale moja największa nagroda kryje się… – Wskazuje głową sufit. – Kryje się tu. Anchorowie-Ferrersowie. To na nich najbardziej mi zależy.
Honig rozumie, że to nie żarty, i szczęka opada mu ze zdumienia. Ianowi chce się śmiać. Co za gość, co za pozer, bajerant, bubek, chwalifiutek; a pomyśleć, że jakoś zupełnie mu umknęło, że cała ta akcja, włącznie z przekazaniem Gauntlet informacji o książce Olivera, została zaaranżowana. Ian nie przebiera w środkach: codziennie, w każdej godzinie, w każdej sekundzie wszystko w jego życiu zmierzało do tego, żeby się tu dostać i skatować Anchorów-Ferrersów.
– A co oni ci, do cholery, zrobili? – pyta Honig. Głos ma drżący i słaby. – Co takiego ci zrobili?
Ian parska śmiechem. Odchyla głowę w tył. Porusza nią na boki, aż rozlega się chrzęst. Jego wzrok wędruje w stronę sufitu.
– Może powinieneś zapytać raczej, co, do cholery, ja zrobię im?