Molo

Oliver płynie, śni, że jest przy nim Matilda. Stoją na molo w Lyme Regis, w dniu, w którym poprosił ją o rękę. Nie wyobraża sobie bardziej romantycznego miejsca – są tu jeszcze przed tym, jak film Kochanica Francuza stał się międzynarodowym hitem i molo nie jest jeszcze wypełnione turystami. Najbardziej kocha tu spacerować zimą, gdy wiatr smaga po twarzy, a światło jest tak krystalicznie czyste, że aż trzeba mrużyć oczy.

Dziś jego urodziny, trzynasty grudnia. Wiatr ubija fale w mleczną pianę, a gdy Oliver wsuwa Matildzie pierścionek na palec, ten wchodzi gładko, nie marszczy ani nie odkształca skóry, wilgotnej od słonej wody. Potem idą do pubu i siadają przy kominku. Matilda co chwila obraca dłoń, żeby złapać refleks światła na pierścionku. Woda morska na jej twarzy i włosach zasycha powoli w misterny biały szron.

Ta biel powraca do niego we śnie. Tyle że teraz to nie szron, lecz łuski. Matilda się uśmiecha. Za sprawą tego uśmiechu część łusek pęka. Spadają z brzękiem tłuczonego szkła. Skóra pod nimi jest czerwona i obtarta.

– Owszem, spotkałeś już Molinę – mówi powoli Matilda. – Ale nie w Gauntlet. Spotkałeś go wcześniej. Wiele, wiele lat temu. Nie spodobał ci się wtedy. – Dotyka twarzy Olivera dłonią delikatną jak babie lato. – Wydaje mi się, że w głębi duszy zawsze znałeś prawdę.

Oliver budzi się; serce kołacze mu w piersi. W pokoju panuje cisza, przez okno wpada pierwszy różowy poblask świtu. Twarz Matildy wymyka mu się jak rozbite światło. Oliver leży nieruchomo, nagle wstrząśnięty, jakby uderzyła w niego zimna fala z Lyme Regis. To, co powiedziała we śnie Matilda, naderwało mu jakąś powłokę w pamięci. Pod nią widnieje prawda, okropniejsza niż każda prawda, której musiał się w życiu domyślić. Tak okropna, że początkowo nawet nie chce jej do siebie dopuścić.

W końcu podciąga się z trudem do pozycji siedzącej i mrużąc powieki, wydłubuje flamaster spod listwy podłogowej. Zaczyna pisać.

Do tej pory tylko tak podejrzewałem w jakimś osłoniętym zakamarku świadomości… z czymś takim żaden człowiek nie zmierzyłby się od razu. Sam nie wiem, dlaczego dopiero teraz jestem gotów to przyznać, bo z pewnością żywiłem to podejrzenie od dawna, ale skrywałem je gdzieś głęboko, głęboko.

Kable, gdziekolwiek się znajduje, jest niewinny.

Oliver przerywa. Prostuje kark i próbuje sobie wyobrazić Johna Bancrofta. Widzi go, jak stoi pośrodku dywanu, tuż przed lustrem. Widzi, jak się rozgląda, chłonie ten widok.

– Spójrz na mnie – szepcze Oliver. – Popatrz na mnie. Proszę cię, popatrz. Proszę, zobacz, co piszę.

John Bancroft odwraca się powoli. Podchodzi i kuca przy Oliverze. Stary człowiek drżącymi rękami wskazuje mu dywan.

– Czytaj, proszę cię, czytaj.

Bancroft czyta. Gdy kończy, Oliver dopisuje coś jeszcze.

To niebywałe, a jednak możliwe, nawet w dzisiejszych czasach. Sądzę, że niesłusznie go skazano. Podczas procesu nie przekonywał o swojej niewinności, pewnie dlatego wyrok zapadł tak szybko. Gdyby się nie przyznał, trudno by mu było cokolwiek udowodnić – na miejscu zbrodni nie znaleziono żadnych śladów DNA, które mogłyby świadczyć o jego udziale w zabójstwach. Być może moje podejrzenia są bezpodstawne, ale myślę, że gdy Ty – kimkolwiek jesteś (John?) – gdy Ty to przeczytasz, wykorzystasz tę wiedzę jako element większej układanki. Sam nie wierzę w to, co za chwilę napiszę. A jednak uważam, że taka jest prawda.