Pokój miętowy

Matilda siada wyprostowana i opiera się o kaloryfer. Włosy ma w nieładzie, oczy szeroko otwarte. Kostkę ma skaleczoną i zakrwawioną od nożyczek, ale jej gorączkowe próby uwolnienia się z kajdanek spełzły na niczym.

W holu coś trzeszczy. Ktoś tam jest. Jeden z mężczyzn wchodzi po schodach. Stara się to robić cicho. Matilda próbuje pospiesznie oszacować odległość od drzwi do miejsca, w którym się znajduje. A potem możliwie bezszelestnie stara się zmienić pozycję, sunąc siedzeniem po podłodze i przekręcając się tak, że jej skuta kajdankami noga skierowana jest w stronę drzwi, a tułów leży bliżej kominka. Unosi prawe kolano i wtyka stopę za lewą nogę, która pozostaje wyprostowana, przysunięta do kaloryfera. Na koniec przetacza się na prawą stronę i wtula w ścianę. Nożyczki ma rozłożone, ostrza gotowe, ukryte pod ciałem. Znów trzeszczenie schodów. Pot spływa Matildzie po rękawach i przesącza się przez bluzkę. Ma nadzieję, że to Molina, ten niższy, a nie ten postawny, wysoki, łysiejący Honey. Zdaje jej się, że jego by nie pokonała – za dużo ma ciała. Otwierają się drzwi. Jej serce jest jak zwierzyna, która rzuca się do ucieczki. A ona przezwycięża strach oddechem, cichym i głębokim.

Włącza się światło. Matilda zaklina powieki, żeby nie trzepotały i jej nie zdradziły. Stąpnięcie przy łóżku, ciche, jakby szedł na palcach. Matilda udaje, że śpi, jej żebra rytmicznie się wznoszą i opadają. To Honey, jest tego pewna. Tylko on jest dość perfidny, żeby tak się zakradać. Stoi już za nią, jakąś stopę w górę i w lewo od jej twarzy.

Ośmiela się otworzyć jedno oko, przez zasłonę włosów dostrzega but i od razu go rozpoznaje.

Porządne buty. Tak, to Honey.

– Pani Anchor-Ferrers – szepcze. – Spokojnie, proszę nic nie mówić.

Czuje jego dłoń na ramieniu, próbuje ją zwrócić ku sobie. Matilda cała się napina. Jedno bicie serca, krótka chwila i wszystko mogłoby wyglądać inaczej – ale już za późno. Obraca się i jednocześnie bierze zamach nożyczkami. Udaje jej się jeszcze dostrzec zaskoczenie na jego twarzy, palec uniesiony do ust, jakby Honey chciał powiedzieć ciiii, a potem cienka i wąska końcówka ostrza ląduje z boku jego stopy, tuż nad eleganckim butem. Wchodzi gładko. Matilda czuje i słyszy cichy trzask skóry pod skarpetką.

Honey, całkowicie zaskoczony, zgina się wpół z bólu i upada na kolana. Matilda wyjmuje nożyczki i uderza jeszcze raz. Tym razem wbija mu ostrze w szyję, tuż obok kołnierzyka.

– Co jest…? – Honey stęka. – Co…?

Pod ostrzem zbiera się krew. Płynie jej po palcach, zmieniając jej dłoń w jedwabistą pąsową rękawiczkę. Matilda wyjmuje ostrze. Coś upada z łoskotem na podłogę i Honey drżącymi rękami szuka jej po omacku, żeby ją powstrzymać. Matilda niezgrabnie przerzuca nogę i klęka przed nim. Honey nie próbuje się odsuwać, przyciska tylko dłoń do szyi i kołysze się lekko na kolanach jak drzewo na wietrze. Spomiędzy palców tryska mu rytmicznie krew; kołnierzyk przesącza mu jaskrawa, prawie odblaskowa czerwień, jak rozlany atrament z pióra wiecznego, które miał w dzieciństwie.

– Co… co…?

Wykrzywia twarz, jakby do jego uszu doszedł jakiś okropny dźwięk, i padając na wznak, z głośnym brzękiem uderza twarzą o kaloryfer. Matilda zamierza się raz jeszcze – odrętwiała, z zesztywniałymi z szoku kończynami i oczami pełnymi łez, które rozmywają jej obraz. Sama nie wie dlaczego, ale wydaje jej się, że dobrze celować w tył głowy. Koniuszek ostrza wchodzi w delikatne zagłębienie na górze szyi. Honey rzuca się gwałtownie w przód, ale to nie jego ruch, lecz siła ciosu. Z ust tryskają mu żółtawe wymiociny, a jego dłonie poruszają się chaotycznie w powietrzu, jakby próbował odgarnąć z twarzy pajęczynę. A potem, dość nieoczekiwanie, zastyga nieruchomo.

Matilda przysiada na piętach i ciężko dyszy. Pod rozłupaną głową widać zakrwawioną zawartość czaszki. Jak szybko. Jak szybko i jak łatwo.

Wypuszcza z dłoni nożyczki i zaczyna drżeć na całym ciele. Dlaczego do tego doszło? Jak to się stało?