Oto początek końca. Matilda nie ma co do tego wątpliwości. Spojrzenie Lucii powiedziało jej wszystko, gdy tak stała w progu, blada, w pogniecionym ubraniu, jak wtedy, gdy była nastolatką i zasypiała w ubraniu; przybrała ten swój charakterystyczny wyraz twarzy, którego Matilda nie umie precyzyjnie opisać. Trwało to ledwie parę sekund, po czym Molina pociągnął ją przez korytarz. A jednak to spotkanie wyraźnie dało Matildzie do zrozumienia, że koniec musi być już bliski.
Nachodzi ją jakieś przemożne uczucie, pradawne pierwotne doświadczenie ludzkiego jestestwa w obliczu śmierci, która może być całkiem blisko. Niesie z sobą jakiś rodzaj doniosłej powagi, która swoim ogromem dorównuje chyba tylko wszechświatowi.
Matilda przestaje płakać i pozwala sobie na odpoczynek. Zasychająca krew Honiga napręża i wysusza jej skórę. Nożyczki zostały odłożone wysoko na łóżko, kątem oka dostrzega błyszczące ostrze. Daleko poza jej zasięgiem, nawet nie ma co próbować. Zresztą na pewno coś się zaraz zdarzy… Coś. Oddycha głęboko i podparłszy się na wyprostowanych rękach, odwraca się w stronę drzwi.
I rzeczywiście, kilka chwil później wraca Molina, tym razem w lateksowych rękawiczkach. Zaczyna odpinać jej kajdanki. Dotąd nawet się nie zająknął o śmierci Honiga. Co więcej, wydaje się zbyt spokojny, prawie nonszalancki – daje do zrozumienia, że choć sprawy przybrały trochę nieoczekiwany obrót, to on z całą pewnością panuje nad sytuacją.
Ale te rękawiczki…
– I co teraz będzie? – pyta cicho, unosząc głowę. Ta… ta bliskość fizyczna niemal ociera się o zażyłość. – Co się dzieje? Co pan z nami zrobi?
Molina nie odpowiada. Jakby spuścił na oczy żaluzję. Być może to nie tylko pospolity przestępca, myśli Matilda. Może do tego jest obłąkany. Tak obłąkany jak Minnet Kable; może nawet słyszy głosy. A może jest tylko zdesperowany.
Molina chwyta ją za łokieć i stawia na nogi. Matilda chwieje się lekko i pozwala się podtrzymać z nadzieją, że jeśli Molina uwierzy w jej uległość, jego czujność zostanie uśpiona, a ona będzie miała sposobność do ataku. Tymczasem prowadzi ją w stronę drzwi. Matilda idzie, a każdy krok ma ciężar ołowiu, jakby zmieniła się w stworzone przez Frankensteina monstrum w metalowych buciorach. Jej spojrzenie pada na nożyczki – zaraz znikają z jej pola widzenia i ma tak głębokie poczucie straty, jakby chodziło o rozstanie z kochankiem.
Molina popycha ją w stronę pokoju Lucii – pokoju ametystowego. Są coraz bliżej i Matilda patrzy na powiększające się panele na drzwiach. Wydaje jej się, że wie, co zobaczy po drugiej stronie. Olivera i Lucię.
Molina otwiera drzwi i ukazuje jej się pokój, co jest jeszcze gorsze, bo jego swojskość przypomina jej, jak brutalnie wtargnięto w ich życie. Ze światłem wpadającym przez wysokie okna z szerokimi parapetami przypomina raczej wnętrze muzeum. Zwiewne zasłony w czaszki poruszają się lekko na wietrze z otwartych okien; wszystkie plakaty Lucii są nadal na swoich miejscach, nietknięte. Cała jej czarna biżuteria na stojaku w kształcie czaszki ze skrzyżowanymi piszczelami na parapecie też jest na swoim miejscu. Ale to już nie jest ten sam pokój.
Na podłodze pod oknem siedzi Oliver. Ma na sobie ubranie sprzed trzech dni i jest nieogolony. Na jego zapadniętych policzkach pojawiła się szara szczecina. Ma brudną koszulę. Podnosi ku niej wzrok i uśmiecha się mężnie, ale Matilda nie daje się zwieść. To klęska.
– Matildo – mówi on. – Matildo.
Lucia siedzi jakiś metr dalej, u stóp łóżka – nieskrępowana. Twarz ma białą, a czarne włosy potargane; w ostatnich dniach wyraźnie straciła na wadze, bo kości przezierają jej przez skórę jak cienie. Ale w jej pozie jest coś wytwornego i subtelnego. Jej stopy w różnokolorowych glanach, które tak uwielbia, zwrócone są czubkami do siebie, a fioletowa narzuta, którą kupiła w pewnym sklepie na londyńskiej King’s Road i przywiozła tutaj, gdy urządzali ten pokój, jest starannie rozłożona i nieskazitelna. W innych okolicznościach można by pomyśleć, że Lucia pozuje do rozkładówki luksusowego magazynu. Patrzy i patrzy na Matildę, jakby jej matka zmieniła się w zjawę.
– Skarbie – mówi Matilda i łzy napływają jej do oczu. – Skarbie. Kocham cię. Oboje cię kochamy.
Lucia przełyka z trudem ślinę. Na jej długiej bladej szyi widać pulsującą szaleńczo żyłę, ale jej twarz pozostaje nieporuszona. Zawsze umiała doskonale skrywać uczucia – to jeden z jej talentów.
– Mamo. Jesteś we krwi. Cała.
Matilda patrzy na siebie. Lucia ma rację – krew jest wszędzie. Mimo że wytarła się ręcznikiem, ubrania tak nią przesiąkły, że lepią się jej do ciała. Wątłe ramiona ma nią oblepione. Zaczyna coś mówić, ale stojący za nią Molina popycha ją na wolne krzesło. Za pomocą kajdanek przypina jej prawą stopę do jednej z nóg. Jednym szarpnięciem odciąga jej w tył prawą rękę. Matilda musi wyrzucić ciało do przodu pod dziwnym kątem, żeby nie zwichnąć barku. Molina przywiązuje jej rękę do podstawy oparcia krzesła za pomocą czegoś cienkiego, chyba opaski zaciskowej.
Cofa się, a ona, mimo bolesnej pozycji, może teraz rozejrzeć się po pokoju. Oliver po lewej, Lucia na wprost, a za łóżkiem Molina, który zwrócony do niej plecami zamyka drzwi. Lucia nie jest w żaden sposób unieruchomiona – po prostu sobie siedzi. Matilda nie wie, dlaczego Molina jej nie związał – ale jeśli sądzi, że Lucia się nie ruszy, to znaczy, że jej nie docenił. Z dwójki ich dzieci to Kiran odniósł większy sukces, ale Lucia jest sprytniejsza – potrafi być jak kocica. Gdy obserwuje teraz ponuro Molinę spod zmierzwionej czarnej grzywy, jej ciemne, bystre oczy rejestrują wszystko, co on robi. Wyraźnie coś knuje i według Matildy Molina jeszcze pożałuje, że jej nie związał.
Molina odwraca się w ich stronę. Wyjmuje z kieszeni nożyk do tapet. Oliver wciąga gwałtownie powietrze, prostuje się i usiłuje wstać. Molina nie zwraca na niego uwagi. Patrzy ze zmarszczonymi brwiami na nożyk i bez końca obracając go w dłoniach, przygląda mu się uważnie, jakby nigdy wcześniej nie widział niczego podobnego i jest ciekaw, jak się nim posługiwać, do czego służy.
Podchodzi do okna i wygląda; wpatruje się w drzewa, jakby coś wspominał. Nożyk trzyma u boku. Siedzący obok Matildy Oliver bierze następny słaby oddech, ale milczy, a gdy Matilda obraca głowę, widzi, że Oliver cicho popłakuje. Siedząca na łóżku Lucia ani drgnie. Pięści ma zaciśnięte na satynowej narzucie.
– Proszę – wyrywa się Matildzie. – Proszę, niech pan to jeszcze raz przemyśli, dla własnego dobra.
Molina odwraca wzrok od okna.
– Słucham panią?
– Niech pan to przemyśli. Czy pan rozumie, co pan robi? Czy pan naprawdę rozumie?
– Czy ja naprawdę rozumiem? – przedrzeźnia ją. – Naprawdę naprawdę naprawdę? A jak się pani zdaje? Czy według pani wyglądam na takiego, który naprawdę naprawdę rozumie?
Matilda przełyka ślinę i odchyla w tył głowę.
– Powiem panu, co mi się zdaje. Zdaje mi się, że pan nie rozumie. Zdaje mi się, że pan nie ma pojęcia. Na pewno ktoś pana kocha. Któreś z rodziców? Siostra, brat, a może synek? Żona, dziewczyna?
– Że co? – szepcze on, jakby nie mógł uwierzyć, że Matilda ma czelność się odzywać. – Coś ty teraz powiedziała?
– Dobrze pan słyszał. Ma pan kogoś, kto pana kocha?
Molina otwiera usta. Mruga. I jeszcze raz. Nie wie, co odpowiedzieć. Matilda go zagięła. Jakimś sposobem go zagięła.
– Ma pan, widzę to po pana minie. I pan też kocha tę osobę. Zanim pan zrobi to… to, co pan zamierza… – Głos jej drży, ale mówi dalej: – Proszę, niech pan się zastanowi, co sobie pomyśli ta kochająca osoba. Osoba, którą i pan kocha. Co ona sobie pomyśli?
Molina patrzy na nią bez słowa. Na twarzy ma wypieki. Matildzie zdaje się, choć pewności nie ma, że w kąciku oka zalśniła mu łezka.
Molina potrząsa głową, jakby nie mógł o tym myśleć. Obraca się do okna i mruży oczy, jakby raziło go słońce.
– Jest ktoś taki.
– I kocha pana?
– Myślę, że tak. Chyba tak. Gdyby nie ona, toby mnie tu nie było. Wszystko robię dla niej.
– To niech pan sobie zada pytanie: co ona sobie pomyśli? Co ona sobie o tym pomyśli? O tym, co pan robi?
Przez długą chwilę Molina stoi zupełnie spokojnie, całkiem nieruchomo, i nie spuszcza oczu z jej twarzy. Cisza wydaje się rozpełzać po całym pokoju. Po wszystkich kątach, wszystkich uszach, wszystkich umysłach. Matilda słyszy łomotanie własnego serca. I zaraz potem – jest tego pewna – pogłos bicia serca jej córki i jej męża.
I wtedy Molina odwraca się od okna. Podchodzi i klęka obok Matildy. Jest tak blisko, że czuje jego zapach; woń przypraw, tytoniu, wina, balsamu po goleniu i kremu przeciwsłonecznego. Widzi grubą linię rzęs w miejscu, w którym wyrastają z mięsistej górnej powieki. Widzi rude włoski i piegi na grzbiecie jego dłoni. To człowiek jak każdy inny. Pod pewnymi względami przypomina nieco Kirana. Ten sam wiek. Ten sam wzrost.
– Tak – dodaje łagodnie. – Widzę, widzę wyraźnie, że nie chcesz tego robić. Widzę, jakie to dla ciebie trudne.
Molina kiwa głową. Z udręką wypisaną na twarzy.
– To dla ciebie straszne – szepcze. – Wprost okropne, synu.
– To prawda – mówi ochryple on. – To prawda.
Wyciąga do niej rękę – tak jak wyciągał ją w dzieciństwie Kiran, gdy chciał, żeby poszła z nim ogrodową ścieżką. Albo do furgonetki z lodami. Łapie go za rękę i ściska ją mocno.
– No już. No już. Nie trzeba się martwić, synu. Wszystko się ułoży.
Molina znów potakuje. Uśmiecha się do niej słabo. Podnosi rękę i powoli, delikatnie przeciąga ostrze nożyka po wewnętrznej stronie jej ręki.
Zanim dociera do niej, co się dzieje, on już stoi.
– I już – mówi. – I już – już po wszystkim, po wszystkim.
Matilda rozdziawia z niedowierzaniem usta na widok krwi, która pod postacią długiej linii wzbiera gwałtownie na jej skórze. Oliver wydaje z siebie skowyt.
Molina ujmuje Matildę za rękę, zgina ją w łokciu i przyciska jej do brzucha jak troskliwy lekarz albo pielęgniarz.
– Proszę bardzo. – Klepie ją krzepiąco po dłoni. Nachyla się i całuje ją w skroń. – Już niedługo. To już nie potrwa długo.