Świńskie serce

Matilda znajduje się obok Olivera obrócona do niego twarzą, z dłonią pod brodą; głowę ma na podłodze, włosy rozrzucone. Jej stopy spoczywające na jego goleniach są gołe, ciepłe i ciężkie. Kobieta, którą kocha od czterdziestu lat, leży teraz przy nim bezwładnie na podłodze, gdzie ją położył ten potwór zwany Moliną.

Oliver zanurza twarz w jej włosach. Matilda pachnie mydłem, którego tu używają: białą kostką z twarzą wyżłobioną na górze. Matildo, myśli, gdy wchodzisz do pokoju, światło roztrzaskuje się na milion fragmentów. W twojej obecności nawet prawa fizyki tracą moc.

Oliver już nie będzie walczył. Już nie ma o co. Matilda nie żyje. Leży przy nim wiotka i bezwładna, ale Oliver nie czuje na twarzy gorącego oddechu ani podrygów serca przy swojej piersi. Tylko ciężki bezruch, narastającą wilgoć krwi i stygnącą skórę. Jej głowa w znajomym miejscu, kilka cali dalej, jakby spali w łóżku, opadła na bok. Oczy ma jeszcze żywe. Tyle że nic już nie widzą i nie mrugają.

To Molina kazał im się tak położyć na podłodze. Parodia kochającej pary. Oliver zaciska mocno powieki. Tak wygląda potępienie. Czarna dziura w samym środku wszechświata. Łzy spływają mu z oczu i wtapiają się jej we włosy. Oliver podnosi martwą rękę Matildy i kładzie ją sobie na piersi, jakby miała go obejmować. Kamery nie zarejestrowały tego, co się zdarzyło w tym pokoju, ale John Bancroft wszystkiego się domyśli. Oliver musi w to wierzyć. Nic więcej już nie poradzi. Nic, nic, nic.

– Kocham cię – szepcze do Matildy. – Kocham cię.

Matilda pójdzie do nieba czy gdzie tam idą ludzie dobrzy i życzliwi. Już tam jest; o jakimkolwiek by niebie marzyła za życia, na pewno już tam dotarła. A on – no cóż, on zmierza wprost do piekła. To go nie ominie. Za rolę, którą odegrał, wybierając taki, a nie inny zawód, i za ostrzeżenia, które zlekceważył. Trafi do najzimniejszego miejsca we wszechświecie, gdzie szaleją nawałnice cząstek elementarnych, a serce człowieka bije ze strachu w tempie dwustu uderzeń na minutę, bez końca.

Bij dalej, bij dalej…

– Ej! – Ktoś szarpie go za ramię. – Ej, pobudka, patrz na mnie.

Oliver otwiera powoli oczy i patrzy tępo przed siebie. Widzi klęczącego obok Molinę. Zdążył już zdjąć czarną bluzę i ma na sobie tylko koszulkę. W lewej ręce trzyma nożyk do tapet. Jego ręce nie są aż tak umięśnione, jak Oliver sobie wyobrażał. Są za to chude, długie i piegowate. Ale ta niedoskonałość nic nie znaczy – już nie.

Lucia leży nieruchomo na łóżku. Nie jest związana, ale nie próbuje też walczyć. Patty Hearst stoi za nią jak wyniosła statua.

– Zabij mnie – mówi Oliver. – Zabij mnie. Zabij mnie już. Wsadź mi ten nożyk w głowę, wsadź mi go w pierś.

Molina udaje, że nie słyszy. Zamyślony trąca tył głowy Matildy.

– Patrz tylko. Niezła okazja. Możesz zrobić, co ci się podoba, a ona nie odpyskuje. Weźmy te wszystkie świństwa, które chodziły ci po głowie, a żona ci na nie nie pozwalała? Masz teraz szansę. Nie ma się co wstydzić. My jesteśmy ludźmi bez zahamowań – ja i twoja córka.

– Zabij mnie. Pierwszy raz w życiu zachowaj się po męsku i mnie zabij.

– Nie. Nie zabiję.

Oliver napotyka spojrzenie Moliny. Przesuwa językiem po podniebieniu. Chociaż czuje, że po części już odszedł – pożegnał się z tym życiem – nie może umrzeć, dopóki nie powie temu człowiekowi, czego się domyślił. Matilda nie umarła tak jak Hugo i Sophie, ale to niczego nie zmienia. Oliver zna prawdę. Tylko na chwilę, jeszcze na jedną chwilę to, co z niego pozostało, zbiera w sobie resztki sił.

– Już cię kiedyś widziałem – mówi powoli. – Nie znam twojego prawdziwego nazwiska, ale dorastałeś w Litton. Byłeś łobuzem i złodziejaszkiem. A potem, piętnaście lat temu, wszedłeś do mojego domu i stanąłeś w holu. Gdy tylko cię zobaczyłem, od razu wiedziałem, że coś jest z tobą nie tak. Wiedziałem, że masz w sobie samo zło. Może w pewnym sensie domyśliłem się nawet, co zrobiłeś i…

– Przymknij się.

– Nie jesteś tą osobą, za którą się uważasz, brakuje ci tego czegoś.

Mina Moliny nagle się zmienia, głowa przechyla się w bok.

– Co za piździelec – mówi. – Prawdziwy piździelec. Próbowałeś mnie odsunąć od jedynej rzeczy w życiu, której nie miałem w dupie.

– Dziękuję – mówi Oliver. – Dostałem już swoją odpowiedź. To teraz mnie zabij.

Molina robi wdech i wydech. Twarz ma czerwoną, narasta w nim furia. Wstaje i zaczyna chodzić po pokoju jak uwięzione zwierzę. Zatrzymuje się przed Lucią, która siedząc z podciągniętymi nogami na łóżku, podnosi wzrok i patrzy na niego w milczeniu oczami jak lśniące czarne kałuże.

– I co?

– Co: co?

– Rusz się i mi pomóż.

Cisza. Oliver nie umie odgadnąć, co się dzieje w głowie Lucii, ale wie, że oto nadszedł moment, do którego przez te wszystkie lata zmierzało pędem jego życie. W końcu Lucia z kamienną miną podnosi się z łóżka. Molina robi krok w jej stronę i chwyta ją za łokieć. Nie brutalnie. Lucia się nie wyrywa, jeszcze nie zaczęła walczyć. Pozwala mu się zaprowadzić do rodziców.

Molina zatrzymuje się nad głową Matildy. Kilka cali dalej stają stopy Lucii. Oliver spogląda na nie i widzi, obute w glany z buźkami w pastelowych kolorach. Czarne podeszwy, które z tej perspektywy wydają się wielkie jak budynki.

– No – szepcze Molina do Olivera. – Już pora, decyduj. Albo coś zrobisz z jej ciałem, albo zmuszę do tego twoją córkę. Co wolisz?

Oliver wpatruje się w stopy córki. Wtedy piętnaście lat temu – kilka tygodni po „wilczym mordzie” – Lucia przyszła do domu z tym mężczyzną, Moliną, i próbowała go przedstawić ojcu. Oliver przypomina sobie, że zszedł po schodach i zobaczył, że stoi dumnie w holu u jej boku i wyciąga do niego rękę. Oliver był narwańcem, jeśli chodzi o ocenianie ludzi po wyglądzie i nie robił wyjątków dla chłopaków Lucii. Molina od razu mu się nie spodobał i wcale tego nie ukrywał. Skinął tylko głową do młodego mężczyzny stojącego u boku jego córki i minąwszy jego wyciągniętą rękę, poszedł dalej do kuchni, nie wysłuchując nawet dokonywanej przez Lucię prezentacji.

Nigdy nie poznał jego nazwiska i Lucia nigdy więcej nie próbowała go sprowadzać do domu. To dlatego Molina tak nienawidzi Olivera i Matildy. Obwinia ich o to, że nie pozwolili mu się zbliżyć do Lucii.

Oliver bierze szybki wdech. Ostatni. Zaciska mocno gardło; już czas. Jeśli Molina go nie zabije, to będzie musiał zrobić to sam. Płuca puchną mu w piersi, mocno i boleśnie, ale Oliver im się nie daje. Nie daje się knurzemu sercu – powtarza mu:

Dziękuję ci, dziękuję ci za ten czas, który mi dałeś. Ale nie chcę już, żebyś biło dalej. Masz przestać.

To nie powinno zadziałać – nikt nie powinien być zdolny do zabicia się samą siłą woli, nikt nie pokona w swoim ciele głupiego, mdłego pędu do życia. Ale nowe zastawki, które dali mu lekarze – zastawki świni – można opanować. One nie mogą się przeciwstawić Oliverowi Anchorowi-Ferrersowi i jego determinacji.

Lucia unosi prawą nogę. Chwila przerwy i pastelowy glan kopie Matildę w twarz. Cofa się i kopie ponownie. I jeszcze raz.

Ostatnia myśl Olivera to modlitwa – modlitwa o to, żeby Matilda dotarła bezpiecznie do miejsca, w którym odnajdzie słońce i jasność, i blask.

Do miejsca, w którym uchroni się przed Lucią.