Pani Frink nie poznała Anchorów-Ferrersów, ale przypomina sobie Lucię, ich córkę, która przez pewien czas chodziła z jej wnukiem, Hugonem. Pani Frink nie wie zbyt wiele o rodzinie, wydaje jej się, że nadal mieszkają w okolicy, a wypytywana przez Caffery’ego mówi, że pamięta gosposię, Ginny van der Bolt, i wie, że wykonywała też jakieś prace u Anchorów-Ferrersów. Ginny nie przyszła w tym tygodniu do pracy, mówi. A dom „Pod Wieżyczkami” mieści się… musi pogrzebać chwilę w pamięci, żeby sobie przypomnieć. Leży… po drugiej stronie wzgórza, całkiem na uboczu.
– Lucia była dobrze wychowaną dziewczyną – mówi mu. – Chociaż trochę nerwową; gdy Hugo z nią zerwał, chyba nigdy mu nie wybaczyła. Nie wiem, co się z nią stało, gdzie teraz jest.
Caffery odkłada szkatułę pod siedzenie. Zwalnia hamulce wózka i zaczyna go pchać w stronę domu.
– Zabiorę już panią do środka. Miejmy nadzieję, że pani mąż już skończył, cokolwiek tam robił. Widzi pani tę wizytówkę? Tu ma pani mój numer telefonu. Jeśli sytuacja stanie się nie do zniesienia, proszę do mnie zadzwonić, dobrze?
Dochodzą do oranżerii i Caffery wpycha wózek do ciepłego wnętrza. Za przedpokojem widać salon. Pielęgniarka stoi tyłem do niego przed lustrem, ogląda swoje odbicie i poprawia szminkę. Nie słyszy jego kroków. Caffery obserwuje ją przez chwilę, po czym wraca do oranżerii.
– Wie pani co – mówi do pani Frink – niech pani do mnie zadzwoni tak czy siak. Chciałbym wiedzieć, jak się pani miewa.
Nachyla się i całuje ją w głowę, sam nie wie dlaczego. Wyciąga z kieszeni kluczyki i zaczyna iść podjazdem w stronę samochodu. Misiek, siedzący dotąd cierpliwie na trawniku, podrywa się i pędzi za nim. Gdy dochodzą do auta, z trudem łapią oddech. Wsiadają, Caffery porywa z siedzenia pasażera teczkę i kartkuje pospiesznie dokumenty od Cheryl, przeglądając strony, które czytał poprzedniego wieczoru. Zaschło mu w ustach, ale gdy odnajduje to, czego szukał, jest tak uszczęśliwiony, że serce bije mu chyba ze dwa razy szybciej. Chodzi o nowojorską firmę o nazwie Gauntlet. Wczoraj wieczorem ta nazwa mignęła mu przed oczami, ale choć rozum nakazywał ją pominąć, musiała się zapisać na poziomie podprogowym, bo patrzy teraz na to samo nazwisko, które widniało na karcie ze szkatuły wspomnień pani Frink.
Oliver Anchor-Ferrers.
Nie takiego imienia się spodziewał. Gdzieś w głębi duszy spodziewał się Jamesa albo Jimmy’ego. Potrzebuje trochę czasu, żeby pogodzić się z „Oliverem”.
Wyłuskuje z kieszeni telefon i wybiera numer Johnny’ego Patela, a ten, dla odmiany, odbiera dziś całkiem przytomnym głosem, gotów do rozmowy.
– Tak, co tam? Dzwonisz, żeby mi przekazać, że czek jest w drodze? Bo ląduje na liście najmniej wiarygodnych obietnic. Razem ze słowo daję, nie dojdę ci w buzi.
– Oliver Anchor-Ferrers – mówi Caffery. – W osiemdziesiątym drugim poślubił Matildę.
Patelowi zapiera dech ze zdumienia.
– Że co?
– Oliver Anchor-Ferrers. Gruba ryba z jednej z firm, które ci przesłałem.
Patel gwiżdże przeciągle.
– Czy to znaczy, że nie dostanę kasy?
Caffery wtyka paznokieć kciuka w rowek między zębami. Ma krótkofalówkę, której może użyć, jeśli będzie potrzebował pomocy. Właściwie powinien to zgłosić. Naprawdę powinien. Ale nie. Zrobi jeszcze ten jeden krok. Jeden jedyny krok.
– Johnny, musisz mi coś o nim wygrzebać. Nie mam tu dostępu do netu, więc będziesz musiał mi pomóc – chcę same gołe fakty. Jeśli trzeba będzie pociągnąć za sznurki w tej firmie, to śmiało. Chcę najogólniejszy zarys. Numery telefonów i tak dalej. – Caffery sięga do schowka i wyjmuje radio policyjne, własne kajdanki i gaz łzawiący. Wkłada wszystko do kieszeni i uruchamia silnik. – Johnny? On tu ma posiadłość. Nazywa się „Pod Wieżyczkami”. Właśnie tam jadę. Jeśli do ciebie nie zadzwonię i nie powiem, że siedzę w pubie przy pierwszym piwku za jakieś… – patrzy na zegarek – …pół godziny, to wiesz, co robić.
– Jasna sprawa, chłopie. Aha, Jack?
– Co?
– Tylko nie wpakuj się w jakiś pasztet, co?
– Chcesz powiedzieć, że się o mnie martwisz?
– Nie. Chcę powiedzieć, że jeszcze mi wisisz kasę.