Dom „Pod Wieżyczkami” stoi wysoko ponad zadrzewioną doliną, prawie na szczycie wzgórza, gdzie drzewa spowija błękitnawa mgła. Caffery parkuje w ustronnej zatoczce przy końcu podjazdu i nie wysiadając z samochodu, przygląda się posiadłości – rozległym trawnikom, potężnym cedrom libańskim rzucającym na trawę proste cienie. Dom sprawia ponure wrażenie: wzniesiony z ciemnego kamienia ma dwie wieżyczki i dach z łupku, który w naturalny sposób pochłania światło.
Caffery już tędy przejeżdżał. Przypomina sobie, jak w drodze do Litton mijał zaokrąglone kamienne murki po obu stronach wjazdu. Co za ironia.
W Miśku siedzącym na tylnym siedzeniu budzi się czujność. Pies wyraźnie spogląda w stronę domu. Caffery otwiera drzwi i przypina mu smycz. Misiek wyskakuje i zaczyna go ciągnąć w stronę domu. Caffery się uśmiecha. To właściwy adres.
– Dobry piesek. – Podnosi go i wkłada z powrotem do samochodu. Opuszcza nieco szybę w oknie i zamyka drzwi. – Dobry z ciebie piesek. Zostań tu teraz, dobrze? Nie szczekaj, nie szalej.
Misiek drepcze z ożywieniem po siedzeniu, przebierając tylnymi łapami, jakby chciał podskoczyć albo zaszczekać. Ale Caffery podnosi palec do ust i pies się uspokaja. Patrzy na niego żałośnie. Jedno trzeba przyznać tej rodzinie, Anchorom-Ferrersom: może i nie wszczepili psu czipa, ale godne podziwu jest to, jak go wytresowali.
Elektryczna brama do posiadłości jest zamknięta. Caffery wspina się na nią i zastanawia się, czy zamontowano tu czujnik ruchu, który powiadomi właścicieli o jego obecności. Ale nic się nie dzieje i Caffery zeskakuje na żwirowy podjazd. Zatrzymuje się na chwilę i jego spojrzenie wędruje w górę po zboczu wzgórza. Spomiędzy drzew wyzierają rododendrony i hortensje; jeszcze nie kwitną, ale i tak przywodzą mu na myśl nadmorskie tereny Wielkiej Brytanii, wnosząc w tę oddaloną od morza dolinę nutę egzotyki i smak przygody.
Zastanawia się, kim jest w oczach lokatora tego gmachu, kogoś, kto obserwuje go z jednej z tych wieżyczek. Kimś małym i nic nieznaczącym.
Nagle ogarniają go wątpliwości. Dowiedział się, gdzie mieszka Misiek, ale to za mało. Teraz już kieruje nim nie obietnica dana Piechurowi, tylko wewnętrzna ciekawość i kompas moralny. Musi się dowiedzieć, co przytrafiło się Oliverowi Anchorowi-Ferrersowi, i sprawdzić, kto przyczepił liścik do obroży Miśka.
Wsuwa dłoń do wewnętrznej kieszeni marynarki, żeby się upewnić, czy wziął krótkofalówkę. W takiej sytuacji procedury nakazują wycofać się i zadzwonić po wsparcie. Co jest więc lepsze? Lepsze? A kto decyduje o tym, co dobre, a co złe, i jak długo można gdybać i mędrkować? Na to pytanie nie umie odpowiedzieć.
Ostatecznie do głosu dochodzi Jack postrzeleniec. Ten Jack, który wdaje się czasem w idiotyczne uliczne burdy, chociaż wie, że to samo zło, które nikomu nie służy. Może pod tym względem już nigdy się nie zmieni.
Rusza podjazdem w stronę domu, niespiesznie i uważnie.