Dom jest obskurniejszy i skromniejszy, niżby się Caffery spodziewał po Oliverze Anchorze-Ferrersie, który dorobił się chyba ogromnego majątku. Kamienne podłogi, ocieplone tylko gdzieniegdzie przetartymi chodnikami. Kaloryfery wyglądają na przedwojenne – nie dlatego, że ktoś wywalił mnóstwo kasy w miejscowym sklepie ze starociami, ale dlatego, że to pierwsze grzejniki z czasów, gdy montowano tu pierwszy system centralnego ogrzewania.
Ściany pokryto chropowatym tynkiem. Z jednej strony jest elegancki i przyjemny dla oka, a z drugiej strony okropny: zapyziały i nieprzytulny.
Kiran Anchor-Ferrers prowadzi go do kuchni, równie ponurej. Stoi tu droga, choć mocno już podniszczona żelazna kuchenka i mnóstwo przetworów w słojach nakrytych kraciastą tkaniną. Stare drzwi do ciemnego korytarzyka – może do piwnicy – są do połowy uchylone. W powietrzu unosi się smród wilgoci i zgnilizny. Śmierci. Caffery próbuje sobie wybrazić spożywanie tu posiłku, ale nie potrafi.
Kiran, dla odmiany, nie traci apetytu. Ocknął się, skoro tylko Caffery zapewnił go, że nie przyjechał donieść mu o śmierci rodziców, i gdy tylko weszli do kuchni, stanął przy zlewie, przeciągnął się, podrapał po brzuchu i kilkakrotnie otworzył i zamknął usta. Teraz zaś krząta się po kuchni. Nalewa wody do czajnika i otwiera puszki z herbatnikami.
– No! – mówi, prostując się znad szafki, z której wyjął dwa talerzyki. Nabrał już trochę rumieńców. – To gdzie ten Misiek? Mama będzie chciała wiedzieć; jak tylko wejdzie do domu, na pewno od razu zapyta.
– W schronisku, tu niedaleko. Zostawię panu do wypełnienia formularz, tam opisano całą procedurę odbioru. Ale może najpierw zechciałby mi pan coś powiedzieć.
– Tak?
– Jestem pospolitym gliną, to znaczy nie mundurowym, ale wie pan, trafiają do mnie sprawy z odrzutu, dostaję z góry polecenia i nigdy nie wiem tak dokładnie, z czym mam do czynienia. Wiem na przykład, że znaleziono waszego psa, ale nikt mi nie powiedział, jak to się właściwie stało, że zaginął.
– Jak to się stało, że zaginął?
– Tak. Może pan pomyśli, że jestem psychiczny, ale tak właśnie działam. Lubię wiedzieć, jak się co zaczyna. Wtedy mi łatwiej dopiąć wszystko na ostatni guzik. W jakich okolicznościach zaginął?
Kiran uśmiecha się ujmująco.
– Czyżby nikt panu nie powiedział?
– Nie. Właśnie o to chodzi, znam historię tylko wyrywkowo. I zawsze chcę poznać resztę.
– Niech pan siada. – Kiran wskazuje głową dwa krzesła ustawione przodem do wielkiego kamiennego kominka. – Nie napaliłem, ale to największa atrakcja tego domu. Nie wiem czemu, ale wszyscy jakoś do niego ciągną.
– Dziękuję. – Caffery siada na jednym z krzeseł. Zakłada nogę na nogę i ręce na piersiach. W rogu paleniska, ledwie stopę dalej, leży stos starych gazet. Na kamieniu widać ślady sadzy, a w kominku zalega popiół, ale ostatnio nikt tu nie palił. W zlewie piętrzą się naczynia, a na podłodze stos rzeczy do prania. W rogu stoją oparte o ścianę dwa łóżka polowe.
– Parzę zwykłą ekspresówkę, nic specjalnego. Może być?
Caffery patrzy, jak Kiran nalewa mleka do kubków i miesza. Podchodzi i podaje jeden Caffery’emu. Potem siada i sadowi się wygodnie.
– Misiek. O nim miałem opowiedzieć?
– Tak.
– Tu nie ma za bardzo o czym opowiadać: w jednej chwili tu był, a już chwilę potem wyparował. Cała rodzina była w domu, nikt nie zwracał szczególnie uwagi na psa. Wie pan, jak to jest, jak w domu są wnuki.
– Wnuki?
– Tak. Mam córkę. Saffy.
Caffery wie, że Kiran ma córkę.
– Saffy. A gdzie ona teraz jest?
– Z moją mamą i z moim tatą. I moją żoną. Emmą. I chyba nic im nie jest, mam nadzieję. – Śmieje się nerwowo. – Ale naprawdę mnie pan przestraszył tym swoim najściem.
– Na pewno nic im nie jest. Nic nie wskazuje, że jest inaczej. A gdzie dzisiaj są?
– W stadninie koni. W Dorset. Mają wrócić po południu, sam nie wiem, czy dzwonić do mamy w sprawie Miśka, czy nie. Może poczekam i sprawię jej wspaniałą niespodziankę? Jak pan uważa?
– Dobry pomysł.
W oknie bzyczy głośno mucha. Smród staje się już dokuczliwy.
– A powiedz mi, Kiranie, co tam porabiają w stadninie?
– A głupoty, jak to z dziećmi. No wie pan, oglądają koniki. Bawią się na zjeżdżalni i tak dalej.
– Na zjeżdżalni? To Saffy już jest taka duża?
– Duża? No tak. A jak nie da rady sama, to Emma ją weźmie na kolana i zjadą razem.
– Pozwoliłby jej pan?
– Czybym pozwolił? Tak. Czemu nie? Saffy to twarda sztuka. Naprawdę twarda sztuka.
– Nie myślałem tylko o Saffy. Myślałem też o Emmie.
– Nie – mówi lekceważąco Kiran. – Nic jej nie będzie. Uwielbia takie figle.
Caffery wpija w niego wzrok. Oj, Kiranie, Kiranie, myśli. Nie wiem, jak naprawdę się nazywasz, ale cwany jesteś, nie ma co. Ale nie aż taki cwany. Bo Emma jest w ciąży. Prawdziwa Emma jest w ósmym miesiącu ciąży i nie mówiłbyś o niej tak lekceważąco. Emma nie zjeżdża teraz ze zjeżdżalni przy stadninie koni w Dorset.
Emma jest w ósmym miesiącu ciąży i pewnie nie rusza się z Hongkongu.
Przez uchylone drzwi wlatuje mucha i siada na krawędzi kubka Kirana. Patrzą na nią obaj. A potem Kiran podnosi oczy i spogląda na Caffery’ego.
A Caffery się uśmiecha.