Wejdź w moją skórę

Caffery wchodzi po schodach i czuje nawrót starej kontuzji. Lata temu miał mocno naderwane mięśnie łydki i kuchenny wysiłek musiał mu w jakiś sposób zaszkodzić, bo z każdym krokiem przeszywa go ostry ból. Do tego jeszcze dokuczają mu plecy po tym upadku na kamień. Stary dziad. Gdzie ta forma? Żeby pokonać ostatnią część schodów, musi się podciągać na poręczy.

Kilka stopni przed końcem zwalnia. Nie z powodu bólu, ale ze względu na widoczną na podeście krew. Ciągnie się przez deski podłogowe jak galaretowata wstęga. Chodnik – kolejny stary kilim – jest zwinięty i zgnieciony, jakby ktoś się na nim szamotał. Na wprost widać uchylone drzwi.

– Halo!

Cisza. Podchodzi do drzwi i popycha je stopą. Otwierają się i jego oczom ukazuje się wysoki pokój z pasiastymi zielonymi zasłonami w oknach. Normalnie wyglądałby radośnie, ale wszędzie rozpościerają się długie pętle czerwonobrązowej krwi. Na podłodze, pod kołdrą w zielono-białe paski, leży człowiek. Martwy – tego Caffery nie musi sprawdzać, bo nikt by nie stracił tyle krwi, żeby potem wstać i o tym opowiedzieć. W tyle głowy, na górze karku, ma ranę. Głębokie, oblepione włosami zagłębienie, odkrywające zawartość czaszki, zakrzepłą i stwardniałą tam, gdzie wysuszyło ją powietrze. Ma blond włosy i choć trudno odgadnąć jego wiek, wygląda na osobę po trzydziestce. Nieruchomo wyciągniętą rękę zdobi w przegubie porządny tag heuer, więc to pewnie krezus, chyba że parweniusz albo zwyczajny pozer. W każdym razie nie pasuje do żadnego z zapamiętanych przez Caffery’ego profilów członków rodziny. Czyli bandzior, myśli Caffery. Z pewnością.

Stoi przez chwilę z rękami na framudze i notuje w pamięci szczegóły wnętrza, w którym leży ciało. Nie zmieniając pozycji, obraca głowę w prawo i patrzy w głąb podestu. Rejestruje w głowie wszystko, co tam widzi: otwarte drzwi – za nimi pokój ze ścianami w różowe, czerwone i białe różyczki. Przy kaloryferze leżą kajdanki – kaloryfery to doprawdy świetne miejsca do przykuwania ludzi. Ale w pokoju nikogo nie ma.

Z lewej strony dobiega go jakiś dźwięk; odwraca się podejrzliwie i patrzy w przeciwnym kierunku. Na samym końcu podestu znajdują się drzwi – lekko uchylone – a spod nich wysuwa się i rozpełza po podłodze czerwonawy trójkąt światła. Powietrze jest zupełnie nieruchome.

Oliver Anchor-Ferrers ma łeb na karku. Swoje fascynacje naukowe przekuł w błyskotliwą karierę. Z pewnością na bieżąco analizował swoje położenie. Caffery próbuje nastroić swój mózg na tę samą częstotliwość, usiłuje spojrzeć na hol oczami Olivera. Patrzy na sufit. Dom „Pod Wieżyczkami” leży w ustronnym miejscu; co by zrobił na miejscu Olivera, żeby ochronić swoją rodzinę? Kamery. Gdzieś tu muszą być kamery. Caffery ma już doświadczenie z ukrytymi kamerami, wie, jak sprytnie można je wkomponować we wnętrze.

Przesuwa wzrokiem po suficie i nie mija minuta, a już ją widzi. Maleńkie lśniące oko, jak czarna kropka, zamontowane w dębowej okładzinie. Wszystko, co robi, jest nagrywane. Większość ludzi niczego by nie zauważyła.

Przechodzi ostrożnie przez podest, deski skrzypią cicho pod jego ciężarem. Otwiera łokciem drzwi, widzi, co jest za nimi, i musi się zatrzymać. Musi się uszczypnąć w nos i wziąć kilka długich oddechów przeponą, unosząc przy tym żebra.

Dotarł do samego jądra. Znalazł się w samym centrum tego, co od kilku dni okrążał.

Pokój pomalowano na głęboki fiolet, a ze ścian wpatrują się w niego dziwne twarze. Patty Hearst na plakacie mierzy z karabinu do kogoś stojącego tuż poza kadrem. Okno jest otwarte i lekki wietrzyk unosi zasłony z woalu. Na podłodze leży ciało kobiety w brązowych spodniach poplamionych krwią. Włosy przerzedzone, żółtawosiwe – to musi być Matilda. Caffery nawet nie chce sobie wyobrażać, co zrobił Molina, ale jej twarz jest zmasakrowana. Rękę ma przerzuconą luźno przez drugie ciało. To mężczyzna, niemłody. Leży na boku i obejmuje kobietę. Caffery nie ma wątpliwości, że to Oliver Anchor-Ferrers. Człowiek, którego tropił przez cały ten czas. Nie musi wiedzieć, jak wygląda Oliver, żeby mieć tę pewność. Tak, pewne fizyczne oznaki by to potwierdzały, mężczyzna mieści się w odpowiednim przedziale wiekowym, ale tu chodzi o coś więcej. Coś bliżej nieokreślonego.

Przysiada w kucki i zaciska palce na nadgarstku Olivera, żeby zbadać mu tętno. Oliver nie żyje. Caffery przykłada mu palce do dłoni.

– Cholera, przepraszam cię, chłopie. Spóźniłem się.

– Pomocy.

Kobiecy głos. Caffery odwraca się gwałtownie.

– Na pomoc. Tutaj. Jestem tutaj.

Caffery wstaje, podchodzi szybko do łóżka i po drugiej jego stronie, na podłodze, widzi leżącą kobietę z rękami przywiązanymi rajstopami do łóżka. Ma bardzo ciemne, bardzo wyraźne oczy o grubych ciemnych rzęsach. Czarne włosy ma w nieładzie, jest pokryta krwią i ma ślady pobicia – twarz z jednej strony jest opuchnięta i posiniaczona. Jest zupełnie naga. Białoskóra i bezbronna.

Ale żyje. Patrzy na niego milcząco wielkimi czarnymi oczami, jakby znajdowała się na przeciwległym krańcu wszechświata. Jakby jej dusza umknęła do bardzo, bardzo odległego miejsca, a ona ledwo, ledwo rozpoznaje w nim człowieka.

Caffery przegląda błyskawicznie zdjęcie rodzinne, które wyświetliło mu się w głowie.

– Lucia – mówi. – Ty na pewno jesteś Lucia.

Kobieta kiwa bezgłośnie głową. W oczach wzbierają jej łzy.

– Jestem z policji. – Wyłuskuje legitymację i pokazuje jej. – Inspektor Caffery. Jesteś ranna?

– Gdzie on jest? – Usta drżą jej tak silnie, że z trudem wydobywa z siebie głos. – Słyszałam was na dole. Co się z nim stało?

– Już nie zagraża. Nigdzie się stąd nie ruszy. Jesteś ranna?

Lucia wije się i szarpie rajstopy oplątane wokół stelaża łóżka.

– Niech mnie pan wypuści. Niech mi pan pomoże.

– Chwileczkę. Niech pani się nie rusza. Musi mi pani coś powiedzieć: ten na dole, czy jest sam?

– Jest ich dwóch.

– Dwóch? Drugi wysoki, blond?

– On chyba… – Lucia podrywa brodę w stronę pokoju Kirana. – On chyba… moja matka była w pokoju, nie wiem, co się stało…

Zaczyna drżeć. Caffery ma ochotę jej dotknąć, uspokoić ją, ale przywołuje się do porządku. Nie jest człowiekiem, tylko policjantem. Robotem, który musi się ze wszystkiego rozliczać. Z dowodów i z zachowania.

– A ten drugi? Niewysoki, rudy?

– Tak.

– I nie ma nikogo innego?

– Tylko oni.

Caffery wskazuje leżące na podłodze zwłoki.

– To twoi rodzice?

– Tak. Więzili nas przez cztery dni. – Obraca się, próbując się uwolnić z więzów.

– Chwila moment. Nie ruszaj się. Powiedz mi, co ci się stało. Na pewno nie jesteś ranna?

– Nie, ranna nie, tylko… – Urywa. Łzy stają jej w oczach.

– Tylko co?

– Ten z dołu, on… on… nawet nie potrafię opisać, co on mi…

Caffery wypuszcza całe powietrze z płuc.

– Dobrze, dobrze, rozumiem. Lucio, posłuchaj, wiem, że ci ciężko, ale jeszcze jedna sprawa. Musisz mnie posłuchać, okej?

Lucia kiwa głową.

– Jestem sam, ale niedługo ktoś przyjedzie. Nie mogę podejść bliżej, bo jeśli nie potrzebujesz pomocy lekarskiej, to nie chcę niszczyć dowodów. Znajdę ci jakieś okrycie.

Myszkuje po pokoju i znajduje w komodzie złożone prześcieradło. Okrywa ją.

– Proszę, spokojnie. Spokojnie.

– Długo to potrwa? – jęczy Lucia. – Proszę, proszę, proszę. Nie mogę tu już dłużej zostać. Nie mogę.