Ci dobrzy i ci źli

Radiowóz – BMW X5 z przyciemnianymi szybami – stał właśnie w zatoczce, a uzbrojeni funkcjonariusze z interwencji popijali kawę z papierowych kubków, gdy w odbiorniku pojawił się nadany przez Caffery’ego sygnał „Statusu Zero”. To oni znajdowali się najbliżej i sierżant zareagował natychmiast: włączył syreny oraz reflektory stroboskopowe ukryte pod kratką chłodnicy X5 i ruszył z kopyta krętymi wiejskimi drogami w stronę domu „Pod Wieżyczkami”.

Wycie dochodzi do pokoju ametystowego i w ciągu niecałej sekundy alarmuje przelotnie peryferie jego świadomości, a następnie syreny milkną i znów zapada cisza. Takie są procedury. Odtąd nie usłyszy już nic – żadnego znaku, że są w drodze. Nie będzie żadnego ostrzeżenia. Aż do chwili, gdy się pojawią – wynurzą się spośród drzew. I w lesie zaroi się od ludzi – snajperów, funkcjonariuszy z psami i specjalistów z grupy szybkiego reagowania.

Lucia już siedzi – objęła bladymi rękami okryte prześcieradłem kolana i wpatruje się w niego swoimi nieruchomymi czarnymi oczami.

– Jak pan myśli? – mówi cicho. – Nic mu nie jest?

Caffery nie potrafi odtworzyć, co powiedziała. Jego mózg pracuje na pełnych obrotach. Bez ustanku. Dzieli uwagę między dobiegające z zewnątrz odgłosy świadczące o tym, że nadciąga policja, długie zdania zapisane na lewej stronie dywanu i siedzącą naprzeciwko niego dziewczynę.

– Nie dosłyszałem. Powtórz.

– Mój pies. – Lucia pociąga nosem i ociera go wierzchem dłoni. – To jest w tym wszystkim najgorsze. Mój piesek. Chyba tego nie przeżył.

Z zewnątrz dobiega ich jakiś trzask. Oboje odwracają głowy w stronę okna.

– To oni?

Caffery unosi dłoń, żeby ją uciszyć. Chwila przerwy i rozlega się charakterystyczny pisk megafonu.

– Policja – mówi jakiś głos. – Podejdź do okna i pokaż się.

Caffery wstaje i podchodzi do okna. Wyrzuca legitymację. Skrzydełka etui otwierają się, dokument wiruje w powietrzu i ląduje na żwirze zdjęciem do dołu.

– Inspektor Caffery, wydział śledczy – krzyczy. – To ja wysłałem „Status Zero”.

Chwila ciszy. Gdzieś w oddali kracze wrona, leci nad drzewami, a jej krzyk niesie się w powietrzu i ginie u murów starego domu.

– Czy ktoś jest uzbrojony?

– Nie!

– Bezpośrednie zagrożenie życia i zdrowia?

– Nic mi o tym nie wiadomo, ale i tak należy sprawdzić dom.

– Jesteś na celowniku snajpera. Idę po to, co zrzuciłeś.

– Jasna sprawa. Znam procedury.

Caffery wychyla się z okna i unosi ręce, pokazując wnętrze dłoni. Cienie – jeszcze całkiem długie, gdy podchodził pod dom – zaczynają się już skracać, wycofują się ukradkiem z trawników i przysuwają do pni. Jakby wyczuwały, że coś nie gra i lepiej schronić się w bezpiecznym miejscu. Mężczyzna, który wyłania się zza rogu budynku, już prawie w ogóle nie rzuca cienia na żwir. Jak wampir albo zjawa.

Na grzbiecie ma kamizelkę kuloodporną, a na głowie hełm balistyczny, ale nie zagrzewa miejsca pod domem. Nachyla się, porywa legitymację i wraca między drzewa. Chwila przerwy; rozlega się trzask radia.

– Co się dzieje? – szepcze mu zza pleców Lucia.

– Sprawdzają mi papiery.

Słychać nagłe zakłócenia, znów trzask radia i donośny męski głos:

– Inspektorze Caffery, można bezpiecznie wejść?

– Tak.

– Ile osób w domu?

– Ze mną sześć. – Mówiąc przez krótkofalówkę, dzieli słowo na dwie sylaby, tak jak go szkolono: sze-eść.

– Ranni?

– Trzy ofiary. Jeden podejrzany przetrzymywany w kuchni – przypięty kajdankami – nieuzbrojony, potrzebuje pomocy medycznej, dostał gazem. Drugi ze mną w pokoju na górze. Pilnowany.

– Proszę powtórzyć: to podejrzany czy świadek?

– Podejrzany. Potwierdzam, powiedziałem: dwóch podejrzanych. Jeden ze mną, pilnowany.

Coś trzeszczy mu za plecami. Odwraca się. Lucia wyłoniła się z półmroku i jest już prawie przy nim. Naga, z uniesionymi rękami. Caffery reaguje w samą porę: chwyta ją za nadgarstki i trzyma nad jej głową. Lucia wije się, pluje i kopie go bosymi stopami.

– Jestem ofiarą, ofiarą. Odszczekaj, coś powiedział. I to już.

Caffery wbija jej mocno palce w nadgarstki. Jest brutalna, ale niska i Caffery nie ma wobec niej skrupułów. Ostatnie słowa z pamiętnika Olivera Anchora-Ferrrersa palą go w głowie jak świeża oparzelina:

Myślę, że gdy to przeczytasz, wykorzystasz tę wiedzę jako element większej układanki. Sam nie wierzę w to, co za chwilę napiszę. A jednak uważam, że taka jest prawda.

Oliver wiedział. W ostatnich godzinach życia domyślił się, co zrobiła jego córka.

Minnet Kable był oburęczny i dlatego tak szybko go skazano. To był kluczowy dowód, którego uczepili się oskarżyciele. W rzeczywistości morderców Hugona i Sophie było dwoje. Jak inaczej mogliby ich tak łatwo osaczyć w tym lesie? Czuwały przy nich dwie osoby, czekając, aż ucieknie z nich życie. Był to mężczyzna, który podaje się za kogoś o nazwisku Molina, oraz moja córka, Lucia.

Caffery potrząsa nią mocno. Wściekły. Lucia pada na podłogę; dalej jeszcze pluje i się wyrywa, ale Caffery nie zwalnia uścisku. Leworękim zabójcą był Molina – Oliver zapisał to na dywanie; takie drobne spostrzeżenie. Ale najokrutniejsze ciosy zadał Hugonowi i Sophie zabójca praworęczny. Może Sophie w ostatnich słowach rozpoznała Lucię, zanim ta uciszyła ją nożykiem.

Z dołu dobiega huk i dom aż drży w posadach. Lucia przestaje się szarpać i gwałtownym ruchem odwraca głowę w stronę drzwi. Znów hałas. Dom prawie się trzęsie.

– Chłopaki z grupy bojowej – mówi Caffery. – Idą na górę. Czasem są trochę nieokrzesani.

Lucia rozumie, że nie ma już dużo czasu. Uspokaja się szybko, spuszcza głowę, przewraca oczami i mierzy go z dołu mrocznym spojrzeniem. Ocenia sytuację.

– Chyba cię porąbało – mamrocze paskudnym głosem. – Kim ty w ogóle jesteś? Co z ciebie za glina? Kawał skurwiela, a nie glina. Jeszcze tego pożałujesz.

– Ktoś mi kiedyś powiedział, że cały bajer polega na tym, by patrząc drugiemu człowiekowi w oczy, zobaczyć w nich swoje odbicie.

– Co ty pierdolisz?

– Masz rację, jestem kawał skurwiela, kłamca, oszust, podły człowiek. Łamię prawo, czasem też ludzi. Ale dzięki temu, Lucio, dzięki temu mam szczęście. Bo potrafię spojrzeć na człowieka takiego jak ty, spojrzeć ci w twarz i zobaczyć swoje odbicie. Umiem rozpoznać zło, Lucio. Naprawdę. Taki się już urodziłem.